Dodany: 05.07.2013 12:40|Autor: Frider

Książka: Słońce też wschodzi
Hemingway Ernest

5 osób poleca ten tekst.

Blask słońca


Bardzo lubię Hemingwaya, a jego książki towarzyszą mi od młodości. Odnoszę wrażenie, że jego popularność przeżywa obecnie kryzys. Wiele osób wypowiada się negatywnie o jego twórczości, wyraża zdziwienie, że autor ten zajmuje wysoką pozycję wśród pisarzy „wszech czasów”. Nie wiem, z czego to wynika. Sądzę, że obecni czytelnicy oceniają Hemingwaya przez pryzmat... Hemingwaya. Wyrobili sobie przedwcześnie opinię o nim na podstawie ogólnych informacji biograficznych i teraz są rozczarowani, że jego książki nie przystają do ich wcześniejszych wyobrażeń. Nie dyskutujemy o Hemingwayu, bo stał się „passé”. Dlaczego? Z powodu swojego stylu życia? Za co go właściwie potępiamy? Bo chyba nie za jego twórczość?

Hemingway jest klasą sam dla siebie. Zdania z jego książek są krótkie, mocne, wydają się skandowane, wyciosane z jednego kawałka. Jednak w tych zdaniach zawarta jest olbrzymia ilość emocji, słowa te próbują wyrwać z męskiej duszy choć część uczuć skrywanych wstydliwie gdzieś na dnie serca. Tę właśnie duszę pokazuje jedno ze zdań w „Słońce też wschodzi”: „(...) ogromnie łatwo jest być twardym za dnia, ale w nocy to zupełnie inna sprawa”[1]. Mężczyźni nie uzewnętrzniają swoich uczuć, nie oznacza to jednak, że ich nie mają. Skrywają swoje myśli, borykając się ze swoimi problemami i lękami za maską pewności siebie, opanowania. Kiedyś myślałem, że Jego dzieła są zrozumiałe wyłącznie dla mężczyzn. Dzisiaj wiem, że mogą je też czytać kobiety, niektóre kobiety. Dlaczego właśnie tak?

„Co mężczyźni widzą w tym spokoju?
- Lubimy go - odrzekł hrabia - tak jak wy lubicie hałas, droga pani”[2].

Hemingway to proza dla ludzi dojrzałych. Nie w sensie wieku, lecz w sensie spojrzenia na życie lub bagażu doświadczeń. Hemingway jest dla ludzi ukształtowanych, mających swoje zdanie i potrafiących z dystansem patrzeć na otaczające ich życie. „Słońce też wschodzi” nie prowadzi nas do jakiegoś konkretnego zakończenia, nie przewracamy z niecierpliwością kartek, aby przyspieszyć rozwój wydarzeń. Tutaj smakujemy powoli obrazy, zdania, miejsca. Tutaj jest spokój, azyl dla ludzi, którzy szukają w książce czegoś więcej niż rozrywki.

A o czym jest „Słońce też wschodzi”? O młodym pokoleniu pisarzy? Odrobinę. O alkoholu? Troszeczkę. O miłości? Miłość... Hm...

O pożądaniu. Niespełnionej, cielesnej żądzy przesłaniającej inne wartości. Najbardziej pożądamy tego, czego nie możemy dostać. To prawda wieczna. Hemingway pokazał ją tutaj w sposób wręcz przerysowany. Uczucie łączące głównych bohaterów - Jake'a i Brett - nie jest miłością. Dla osób, które się kochają seks jest wspaniałym dodatkiem, uzupełnieniem, wisienką na torcie. Dla tych dwojga to cel sam w sobie i chyba jedyny. Bohaterowie odtrącają się nawzajem właśnie z powodu niemożności intymnego fizycznego kontaktu. Nie możemy być cieleśnie/fizycznie razem? Nie będziemy razem w ogóle. Gdzie tu jest miłość? Nie ma, jest tylko fizyczny, bolesny, nabrzmiały pociąg. Jest drażniące pragnienie poznania tajemnicy, która przyciąga do siebie niemożliwością odcyfrowania.

Tym bardziej nie jest miłością to, co przelotnie łączy Brett (femme fatale w nowoczesnym, mocno zawianym wydaniu) z Mikiem, Robertem Cohnem czy wreszcie z torreadorem Pedrem Romero. Te krótkie romanse świadczą o potrzebie miłości, ale nie o niej samej. Zresztą książka zaczyna się i kończy tym samym - niespełnieniem. Miłosnym niespełnieniem. Wyidealizowanym obrazem miłości, do którego niezręcznie i niepotrzebnie dążą Brett i Jake, dręcząc się nawzajem.

Książka podzielona jest na dwie części (fizycznie na trzy, ale trzecia to powrót, uzupełnienie pierwszej). Części bardzo różniące się stylistycznie i przedstawiające dwie różne historie, które łączą postacie opowieści. Pierwsza część to Paryż. Paryż lat 20. XX wieku ze swoim artystycznym światkiem, kawiarniami, "poules". Bohema rozwichrzonych trzpiotów-literatów, spędzających więcej czasu na rozmowach o literaturze, niż na tworzeniu jej. Bohaterowie to młodzi ludzie, w swoim postępowaniu bardzo niedojrzali, kierujący się najprostszymi pobudkami. Rozpaczliwie szukają miłości, pragną jej, doszukują się jej tam, gdzie jej być nie może. Mylą ją z pożądaniem wreszcie. Tutaj ważne są wieczorne przejażdżki po rozświetlonym Paryżu, z postojami w kolejnych knajpach, a nie proces artystycznej twórczości. Tutaj ważne są dialogi „o niczym”, pokazujące miałkość egzystencji ekspatriantów. Pomimo ich inter-europejskości (kolacja w Paryżu, wędkarstwo w krainie Basków, fiesta w Pampelunie) wciąż odnoszę wrażenie, że ludzie ci nie znaleźli swojego miejsca. Są tymczasowymi przybyszami w świecie, do którego nie dostali paszportu. Życiowymi bankrutami, wciąż oczekującymi na kolejną transzę ożywczych doznań. Prześlizgują się po świecie, którego istoty nawet nie próbują poznać.

Hemingway ich nie chwali i nie gani. Nieco obojętnie pokazuje współczesne sobie pokolenie, skupione na przyziemnych przyjemnościach. Sam stoi z boku, beznamiętnie obserwując szarpaninę młodych, „wschodzących” literatów.

Druga część to fiesta w Pampelunie. Oczywiście wszyscy podkreślają, że ta część jest „lepszym” fragmentem książki. Być może mają rację, nawet alternatywny tytuł powieści brzmiał właśnie „Fiesta”, co sugeruje, że także Hemingway (lub wydawca) przywiązywał do tej części większą wagę. Wiele osób, czekających na rozreklamowane opisy corridy w Pampelunie, zniechęca pierwsza część - jednak sama fiesta bez tego paryskiego wprowadzenia byłaby tylko ozdobnym obrazem, pełnym dynamiki i kolorów. Opis fiesty stworzony przez Hemingwaya sprawia nieco wrażenie zapisu gonitwy myśli u osoby pijanej. Pisarz miesza dni i wydarzenia. Szczegółowo opisuje kilka godzin czy nawet chwil, a pomija zupełnie całe dni. Taki sposób narracji pozwala nam głębiej wejść w obszar doznań głównego bohatera, pozwala razem z nim wędrować po ulicach Pampeluny i poczuć gorący rytm miasta podczas fiesty. Dzięki temu mamy poczucie pośpiechu, bezsenności, karnawałowego szaleństwa. Jednak sama fiesta stanowi tylko podsumowanie i tło dla emocji, które powstały, zarysowały się w części paryskiej. To właśnie tam rozpoczął się „romans” Brett z Robertem Cohnem, stanowiący przedsionek do późniejszych dramatycznych wydarzeń. To właśnie w Paryżu została naruszona delikatna równowaga uczuć pomiędzy uczestnikami wyprawy do Pampeluny. W ostateczności okazuje się, że w życiu tych młodych ludzi, straceńców szukających silnych doznań, liczy się tylko fiesta - zabawa, alkohol i pożądanie.

Znanym faktem jest, że Hemingway pisał „Słońce też wschodzi” przez dwa miesiące, a następnie przez kilka miesięcy poprawiał. Wiadomo, że osoby występujące w książce są odpowiednikami realnych postaci, włącznie z samym autorem. Zaryzykowałbym w związku z tym stwierdzenie, że „Słońce...” jest pamiętnikiem. Szczególnym pamiętnikiem, podobnym nieco do naszych biblionetkowych czytatników. Sprawia wrażenie notatek pisanych dla siebie (przez dwa miesiące), ale ze świadomością, że kiedyś zostaną przeczytane przez obcych (kolejne miesiące redagowania i zmiana imion postaci).

Spotkałem się kilkakrotnie z opinią, że „»Słońce« jest niedoskonałe, ale można to zrozumieć, bo przecież to tylko debiut”. Oczywiście, to jest debiut. Debiut jednak niepospolity. Także w dzisiejszych czasach ta książka byłaby czymś niezwykłym, eksplozją talentu. Gdybyśmy tę ją wydali współcześnie, bez nazwiska autora, jaki byłby jej odbiór? Spróbujcie ją ocenić, wyrzucając ze świadomości nazwisko jej twórcy.

Należy pamiętać, że Hemingway w chwili pisania „Słońca” miał dwadzieścia siedem lat. Był bardzo młodym człowiekiem. Młodym, a jednocześnie już z pewnym bagażem przykrych doświadczeń wyniesionych z uczestnictwa w I wojnie światowej. Jednak tutaj powojennych ran duszy jeszcze nie widać. Nie znajdziemy też jeszcze w „Słońcu” (charakterystycznych dla późniejszych książek Hemingwaya) melancholii i rozczarowania. Ta książka to pochwała witalności, młodości, radości życia, zabawy. Hemingway jest w niej młodym człowiekiem mającym przed sobą ocean życia. Czuje się, jak mocno tętni w nim krew i płonie dusza. Może tylko... widać jedną skazę na tym obrazie: alkohol. W czasie, gdy pisał swoją pierwszą powieść, pił już regularnie (nawet jeżeli jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy) od około 8 lat (czyli od okresu wchodzenia w dorosłość). W „Słońcu” ta kwestia jest pokazana absolutnie beztrosko. Bohaterowie piją codziennie, piją dużo, ale alkohol przyjmują z radością, ciągłe bycie „na rauszu” jest dla nich elementem życia, dodaje temu życiu kolorów i radości. Jest równie naturalne, jak pisanie książek. Po latach miało się to zmienić. Mimo że Hemingway nie przestał pić do końca życia, alkohol z czasem stał się nieznośnym ciężarem, powodującym depresję i prowadzącym do rezygnacji. Stał się dokładnym przeciwieństwem tego, co Hemingway przedstawił w „Słońce też wschodzi”. W pewnym momencie pisarz ustami głównego bohatera stwierdza: „butelka wina jest dobrym towarzyszem”[3]. Jeszcze w tym momencie nie wie, że z czasem stanie się ona najważniejszym towarzyszem, a później być może już jedynym. To miało jednak nastąpić dopiero za wiele lat, w „Słońcu” bohaterowie żyją tak, jakby każdy dzień miał być tym ostatnim.

A jak sam siebie widział Hemingway w tamtym czasie? Myślę, że dokładnie (i ironicznie) opisał to w jednym z dialogów:
„Jesteś ekspatriant. Straciłeś kontakt z ziemią ojczystą. Robisz się zmanierowany. Wykończyły cię fałszywe kryteria europejskie. Zapijasz się na śmierć. Masz obsesję seksu. Cały twój czas trawisz na gadaniu, a nie na pracy. Jesteś ekspatriant, rozumiesz? Włóczysz się po kawiarniach”[4].

„Słońce też wschodzi” jest książką wspaniałą. Hemingway ma nieprawdopodobną umiejętność - przypomina artystę budującego z klocków Lego. Ten, dysponując materiałem, który rozbity na pojedyncze elementy wydaje się jałowy, toporny, powtarzalny i nudny, składa je w dzieło budzące podziw, zadajemy sobie pytanie: „jak on to zrobił?”. Podobnie jest z Hemingwayem. Ten pisarz to artysta. Bez względu na to, jaki materiał dostanie do rąk, dzieło, które z niego stworzy, będzie sztuką. Wydaje się, że jest oszczędny w słowach; nie posługuje się bogatym słownictwem, nie epatuje opisami, nie pozwala sobie na frazeologiczne fajerwerki. Po prostu pisze. Pisze o tym, co widzi, opisuje świat i delikatnie zaznacza swoje uczucia, które towarzyszą wydarzeniom. Ocenia w sposób nienarzucający się, zostawiając czytelnikowi margines na dokonanie własnej oceny. Nie wyrokuje. To jest styl stuprocentowego mężczyzny. Mocny, zdecydowany, niepozbawiony jednak uczuć. Daje poczucie, że pod twardą powłoką bije gorące serce.



---
[1] Ernest Hemingway, "Słońce też wschodzi", przeł. Bronisław Zieliński, wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy, 1990, s. 35.
[2] Tamże, s. 60.
[3] Tamże, s. 208.
[4] Tamże, s. 104.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 4043
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: