"Drood", daj się zakoczyć
Dawno nic nie przeraziło mnie tak, jak okładka "Drooda" (wyd. MAG, 2012). Serio. Nie to, że jest słaba, wręcz przeciwnie. Ale jest w niej coś takiego, że po prostu nieswojo się czuję, patrząc na nią. Na tyle nieswojo, że do czytania rozebrałam z niej książkę i odłożyłam na bok. Nie pomogło. Schowałam ją więc pod stertą papierów, ale nadal nie było dobrze. W końcu, by nie zerkać nerwowo w stronę leżących obok papierzysk, musiałam okładkę wynieść z pokoju. Pomogło, mogłam spokojnie doczytać znakomicie napisaną powieść, której mroczny, choć momentami komicznie przerysowany, klimat wciąga od pierwszej do ostatniej strony.
Trzeba sporo odwagi, by zrobić to, czego podjął się Dan Simmons w "Droodzie": napisać powieść o ikonie dziewiętnastowiecznej literatury realistycznej, człowieku-instytucji, Karolu Dickensie i jego nigdy nieukończonej "Tajemnicy Edwina Drooda". Ba, napisać powieść o wielkim Dickensie, a właściwie ostatnich latach jego życia, czyniąc narratorem Wilkiego Collinsa – literackiego rywala, współpracownika i przyjaciela Dickensa, którego proza, co tu dużo gadać, nie najlepiej zniosła próbę czasu. Owszem, są tacy (studenci anglistyki chociażby), którzy mieli okazję się zapoznać ze sztandarowymi utworami Collinsa, "Kobietą w bieli" i "Kamieniem księżycowym"; owszem, wspomina się o nim jako o pisarzu, który obok Poego przyczynił się do rozwoju powieści detektywistycznej, ale na pewno nie jest autorem choćby w połowie tak popularnym jak Dickens, i nawet w jednej czwartej tak hołubionym. Mam jednak wrażenie, że "Drood" może, choć na chwilę, przywrócić zainteresowanie czytelników zarówno samym Collinsem, jak i jego prozą. Bo choć powieść Simmonsa traktuje o Dickensie, to jednak równie ważny jest sam Wilkie, rozgadany narrator, narcystycznie skoncentrowany na sobie, swojej karierze, swoim sprzecznym z konwenansami związku oraz swoim uzależnieniu od opium i laudanum.
Tak, ta powieść nie byłaby tak dobra, gdyby narrator był obiektywny, wszechwiedzący i bezosobowy. Cała zabawa polega na tym, że dostajemy wersję wydarzeń przefiltrowaną przez osobowość Collinsa, który wprowadza nas w meandry zdarzeń z właściwą sobie drobiazgowością, egocentryzmem pomieszanym z zazdrością wobec Dickensa, będąc w ciągłym opiumowo-alkoholowo-morfinowym transie. Nie jest to wizja, której możemy do końca zaufać, lecz może właśnie dlatego wciąga od pierwszej do ostatniej strony. Elementy biograficzne mieszają się tu z domysłami, wydarzenia prawdziwe - z fantastycznymi. Wiktoriański Londyn to jest realistyczny, to staje się mroczną, widmową wizją miasta z najczarniejszych koszmarów, zamieszkanego przez rzeszę wyrzutków pod wodzą tajemniczego potwora, Drooda.
Nie wiadomo, co w wizji Simmonsa, który oddał pióro Wilkiemu, jest prawdą, co wywołanym narkotykami snem, a co hipnotycznym transem. Dlatego nie napiszę ani słowa o treści, poznajcie ją sami. Warto.
[Opinię opublikowałam wcześniej na moim blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.