O tym, gdzie nie dotarła cywilizacja
Znowu. Kolejny raz pozwoliłem się skusić nazwisku Pratchetta, co akurat nie jest niczym dziwnym, bo - nie ukrywam - często daję się namówić na jego ciekawe towarzystwo. Tym razem jednak Terry lojalnie zapowiedział, że przyprowadzi ze sobą swojego przyjaciela i zapytał, czy nie będę miał nic przeciwko, abyśmy spędzili trochę czasu we trójkę. Powiedziałem mu, że jego przyjaciel jest moim przyjacielem i chętnie go poznam, że kupię więcej alkoholu, zrobię więcej sałatki warzywnej i pochowam wszystkie trzy drogocenne przedmioty przed jego wizytą. Terry podziękował za okazane zaufanie i jeszcze tego samego dnia poznałem jego kolegę. Baxter okazał się znacznie młodszy od Pratchetta, przyszedł w dresie do joggingu i był strasznie gadatliwy. Cóż, będąc szczerym muszę napisać, że nieco mnie zanudził swoim sposobem bycia, schematyzmem i nieudolnymi próbami urozmaicenia nam spotkania. Nie znałem chłopa wcześniej, pewnie się za bardzo zestresował moim (no, i może trochę Terry'ego) zaszczytnym towarzystwem, stąd jego werbalna biegunka pozbawiona charakteru i uroku (a są ludzie, których rzekę bełkotu mogę czytać non stop, co stanowi dowód, że da się). Zerkając kontrolnie co jakiś czas na Pratchetta, widziałem na jego twarzy przepraszający grymas i wzrok mówiący: nie wiem, co we mnie wstąpiło, że go tutaj przyprowadziłem, to się więcej nie powtórzy. Podsumowując wieczór: miał być ekscytujący trójkąt i noc pełna zmysłowych wrażeń, a wyszła nieudana randka, podczas której zamiast przyjacielskiego seksu przyszło nam (mnie i Pratchettowi) doglądać lekko upośledzonego młodszego brata, cierpliwie pomagać mu odrabiać lekcje i oglądać z nim kreskówki. Na pewno łapiesz alegorię - tak właśnie się czułem podczas lektury "Długiej Ziemi".
Zbuduj własnego krokera! Co? Już wyjaśniam. Kroker to niepozorna, własnoręcznie zrobiona skrzynka, a w niej trochę drucików, rezystorów, jeden przełącznik i... ziemniak jako źródło energii. Ten cud techniki sprawił, że ludzkość uzyskała możliwość podróżowania. I to nie byle jakiego podróżowania z punktu A do punktu B czy nawet tak pożądanego podróżowania w czasie. Dzięki krokerowi każdy (no, prawie każdy) mógł przenieść się do alternatywnego świata. Bliźniaczo podobnego do naszego, ale pustego, dziewiczego i bez śladu cywilizacji. A gdyby ponownie przestawić przełącznik krokera, to przenieślibyśmy się do kolejnego alternatywnego świata. I kolejnego. Kolejnego. Setek kolejnych w nieskończenie długim łańcuchu światów, wszystkich w zasięgu kroku i przesunięcia przełącznika. Jak łatwo się domyślić, ogólnodostępna możliwość podróżowania (choć ograniczona pewnymi aspektami) po alternatywnych światach daje mnóstwo ciekawych możliwości, począwszy od ambitnych badań nad ewolucją (nuda!), powrotem do natury i zostania pionierem na jednym ze światów, a skończywszy na wcale nie mniej ambitnych celach zarobkowych, bo przecież żyły złota odkryte na jednym świecie, leżą nietknięte na kolejnych światach. Na takich ideach opiera się fabuła "Długiej Ziemi", choć to oczywiście jedynie ogólny zarys tematyczny, całkiem udany, trzeba przyznać.
Coś jednak nie zagrało. Nie wiem, może to kwestia kooperacji dwóch autorów i nieco innych wizji całości, ale nie potrafiłem wejść w lekturę. Niby jest luźno, trafiają się humorystyczne akcenty (o nich za chwilę), można pochichotać z absurdów w rodzaju wspomnianego ziemniaka, ale już po chwili zwiedzamy wraz z bohaterami katakumby pełne zwłok z rozszarpanymi krtaniami. Nie żeby mnie to jakoś szczególnie poruszyło (w końcu widuję takie rzeczy codziennie), ale te naprzemienne akcenty jakoś rozbijają wcześniej zbudowany nastrój i trudno czytelnikowi się ustosunkować.
Na domiar złego miałem wrażenie, że dowcip osłabł. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że to Pratchett odpowiadał za humorystyczne akcenty powieści i choć zdarzają się perełki (porównania i metafory! - "nerwowa jak kot z długim ogonem w pokoju pełnym foteli na biegunach"*), czułem się, jakby Terry zabrał mnie na przejażdżkę z zaciągniętym hamulcem ręcznym - niby jedziemy, bo silnik potężny, ale chciałoby się krzyknąć "zrzuć wajchę!" i pomknąć, by się roztrzaskać na zakręcie. Niestety, do końca jest zachowawczo i ma się uczucie niewykorzystanego potencjału. Trochę mi było przykro z tego powodu.
Wracając jednak do świetnej koncepcji alternatywnych światów - zabrakło wykończenia (szykuje się jednak dalszy ciąg). Tandem autorów postanowił najwyraźniej rozczarować czytelników, bo choć założenie odmiennej i chaotycznej ewolucji w innych światach jestem w stanie zrozumieć, to nie przyjmuję do wiadomości, że ewolucja ta musiała przebiegać w sposób tak nudny. Owszem, doświadczamy cudów na kiju, niestworzonych sytuacji i poznajemy niewyobrażalne stworzenia, ale wszystko przebiega na zasadzie "upchamy w treść każdy pomysł, jaki nam tylko przyszedł do głowy - bo możemy!". Zamysł fabularny na to pozwalał, ale takie podejście jednocześnie odbierało spójność powieści. Rozwodniło ją. Wolałbym jeden, dwa alternatywne światy potraktowane bardziej kompleksowo, niż setki, tysiące ledwo i bez charakteru liźniętych. Nagana.
Nie nadążam i dziwią mnie słowa zachwytu, którymi opisuje się tę książkę. Kocham Pratchetta, wymieniam go w piątce moich ulubionych autorów, ale ta współpraca mu nie wyszła (choć nie twierdzę, że nie warto było spróbować). Węszę w tym wszystkim zbytnią jednak różnicę charakterów, by mogło to wypalić. "Dobry omen" z Gaimanem się udał, "Długa Ziemia" z Baxterem już niekoniecznie. Może gdyby jednym z alternatywnych światów w łańcuchu był Świat Dysku...
---
* Terry Pratchett, Stephen Baxter, "Długa Ziemia", przeł. Piotr W. Cholewa, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2013, str. 308.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.