O tym, jak mi z Lemem nie wyszło
Tak jest, jestem dziadem i przyznaję, że do tej pory nie czytałem Lema. Nic, zero, nul. Nawet tego czegoś o pilocie Pirxie, co to było podobno lekturą obowiązkową, kiedyś, w jakiejś szkole, na jakiejś planecie. Zawsze brakowało mi motywacji, a dodatkowo na niekorzyść Lema działał mój przekorny system dobierania lektur. Ilekroć ktoś mi mówił czy pisał: "przeczytaj Lema", z rezygnacją spuszczałem głowę wiedząc, że Lem będzie musiał poczekać. Bo tak. Bo nie będziesz mi mówić, co mam robić. Bo kiedy ja robię ci wykład o Dukaju (na twoją wyraźną prośbę, nie żebym kogokolwiek zmuszał do słuchania tego), podczas oracji w brzmienie mojego głosu wkrada się podniecenie, oczy mi się szklą ze szczęścia, a dłonie zaczynają drżeć z zaangażowania w temat - co tam dłonie!, cały drżę z chęci przekazania tylu informacji, że na wszystkie na pewno nie wystarczy nam czasu - a wszystko, na co ciebie stać w reakcji, to rzucone między kolejnymi łykami piwa "a czytałeś Lema?", zaczynam się rozglądać za jakimś ostrym narzędziem. Albo obuchowym. No zabiję i zgwałcę zwłoki. Więc nie - nie czytałem i za karę nie przeczytam. Doszło do tego, że im częściej ktoś mi proponował Lema, tym dalej w kosmos mojej listy lektur ten Lem odlatywał. Ponieważ jednak ostatnimi czasy lemowskie lobby jakby ucichło, mój upór nieco złagodniał, aż pewnego dnia, nie czując się do niczego zmuszany, zacząłem po cichu czytać "Solaris". I tak sobie myślę, że ten Lem mógł jeszcze trochę poczekać w sumie.
Mógł poczekać, bo przeczytałem i nie urwał mi głowy, a nawet nie zerwał ze mnie piżamy. Szczerze przyznam, że nie wiem, z czego to wynika, bo nie mam pojęcia, czego oczekiwałem. Może po trosze z mojej wrodzonej niechęci do sci-fi, z którą co prawda dzielnie walczę, ale jednak zawsze ona gdzieś tam tkwi, głęboko zakorzeniona, i dochodzi do głosu w krytycznych momentach. Może po prostu chciałem mieć za sobą tego Lema, stał mi kołkiem w gardle i podświadomie się do niego uprzedziłem. Może też, zakładam taką możliwość, nie do końca zrozumiałem przekaz "Solaris", nie wyłapałem wszystkich niuansów, pogubiłem się w odniesieniach. Nie wiem, ale dokonało się - Lem mnie rozczarował.
Czysto fabularnie "Solaris" określiłbym jako skromną, mało rozbudowaną opowieść. Mamy tytułową planetę, prawie kompletnie pokrytą kleistym oceanem, który na podstawie wielu lat ludzkich badań uznany został za swoistą formę życia i świadomości, choć nie udało się z nim nawiązać kontaktu. Przynajmniej nie w znanym ludzkości kształcie. Trochę jak z Bogiem. Mamy też stację badawczą i wreszcie mamy przybywającego na tę stację bohatera, Kelvina, który rzecz jasna jest wielce zdziwiony, że codzienność na niej nie wygląda tak, jak sobie wyobraził. Nikt go szczególnie nie wita, tam ktoś popełnia samobójstwo, tu znowu ktoś popada w chorobę psychiczną - takie tam przywary każdej zamkniętej społeczności (słyszałem, że usunięcie konta z fejsbuka to cyfrowy rodzaj samobójstwa). W związku z tym początkowo atmosfera powieści jest całkiem atrakcyjna, bo niepokoi i intryguje zarazem - nieokreślone zagrożenie, mania prześladowcza, snujące się po stacji tajemnicze postaci, zbiorowy obłęd, któremu z niedowierzaniem przygląda się Kelvin, aż w końcu sam zaczyna popadać w lekką paranoję. Ale potem gdzieś to wszystko znika. Szkoda.
Nie zrozumcie mnie źle - jeśli kogoś wystarczająco zaintryguje samo założenie Solaris jako planety, to będzie w siódmym niebie, bo Lem miał jasno sprecyzowaną i przemyślaną koncepcję. Szeroka historia badań podparta relacjami z ich przebiegu, rozbudowane analizy z zakresu wielu nauk, a nawet obszerny katalog form "życia" występujących na powierzchni Solaris, który stanowi chyba największe wyzwanie dla wyobraźni czytelnika (spróbuj sobie wyobrazić niewyobrażalne). Tak, to może zauroczyć, uwieść, ale ja byłem zimny jak głaz i nic nie wyszło z tego romansu.
No właśnie - romans. Może to określenie na wyrost, ale relacja między Kelvinem i pojawiającą się znikąd Harey należy do niezwykle specyficznych. I jest dla mnie najmocniejszym elementem powieści. Harey - ucieleśnienie utraconej miłości i kompleksu winy - wydaje się nieświadoma, że najzwyczajniej w świecie nie ma prawa fizycznie istnieć (powody pozostawiam do samodzielnego poznania). W pełni tego świadomy jest za to Kelvin, ale tęsknota pcha go w ramiona kochanki i największego koszmaru jednocześnie, w desperackiej próbie spełnienia miłości. Odzyskania tego, co bezpowrotnie utracone. I uczucie się spełnia, tymczasowo znajduje odzwierciedlenie w licznych subtelnościach, gestach Harey, półsłówkach i samym cieple bliskości, ale jednocześnie bohater pogrąża się w beznadziei z bolesną wiedzą, że bierze udział w czymś w rodzaju świadomego snu, z którego nikt nie chce się obudzić (bo mu dobrze), ale każdy kiedyś będzie musiał. Lem przedstawił rozczulający opis tego, w jaki sposób nasza pamięć tworzy obraz najbliższych, rejestruje ich gesty i reakcje, a często po prostu idealizuje, by w kryzysowym momencie obnażyć naszą potrzebę ciepła i tęsknotę głuchą na głos rozsądku. Wiem, że powyższy akapit może być w dużej mierze niezrozumiały i tajemniczy, ale to dlatego, że chyba nie potrafię wyjaśnić struktury niecodziennego związku Kelvina i Harey bez niepotrzebnego zagłębiania się w jego niuanse, bo przy okazji mógłbym niepotrzebnie ograbić innych czytelników z przyjemności poznawania ich we własnym zakresie.
Wychodzi więc na to, że nie taki całkiem do bani ten Lem, choć mogło być znacznie lepiej.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.