Dodany: 11.06.2013 22:26|Autor: Krzysztof

Czytatnik: Zapiski

Prace i dni


180513 i następne dni.
Gdy smutno mi, gdy przeżywam stresujące sytuacje w pracy, gdy wszystko rozsypuje mi się w dłoniach, chcę uciekać w góry lub pisać. Połazić będę mógł dopiero za cztery miesiące, nie mogę wcześniej, więc zostaje mi pisanie.

Camping drży pod uderzeniami dźwięków ze sceny, przechodzący obok ludzie tłuką pięściami w ściany, przez okno widzę kręcące się ramię Top sipn’a, słyszę buczenie jego silników i stękania wielkiego diesla napędzającego generator prądu. Festyn.
Siedzę przy szafce na której stoi komputer i staram się zaaplikować sobie antidotum na wiele moich bolączek: pisanie.
Tylko nie wiem o czym mam pisać. Gdy wczoraj siedziałem na murku mostku i patrzyłem na zachodzące słońce, w myśli słowa same mi się układały, a teraz nie ma ich, gdzieś sobie poszły, nawet nie zauważyłem ich odejścia i zostałem sam. Jak zwykle sam.

Jem kolację siedząc na ławce ustawionej pod mirabelką, przy stojącym obok wozie kuchennym zaparkowanym na poboczu szosy pod Ostrowem. Żuję chleb, jest jakiś gliniasty, bez smaku. Patrzę w górę: nad głową mam zieloną gałąź, liście prześwietlone są słońcem, a między nimi widzę błękitne niebo. Doczekałem wiosny, to drzewo też, ale moja mirabelka nie doczekała...
Minęło już dwa lata od tamtej chwili z jesieni, gdy wróciwszy do bazy z karuzelowego sezonu nie zobaczyłem mirabelki w oknie swojego zimowego pokoju. Było przeraźliwie puste i paskudne, patrzyło na świat jakby ślepym i pustym wzrokiem. Nie było mojego drzewka, wiernego towarzysza jesiennych i zimowych dni.
Wczesną wiosną moja mirabelka pochylała do okna swoje ukwiecone gałązki, niewątpliwie w geście chwalenia się. Chwaliłem ją. Cudnie wyglądała w słońcu, w cieniu, pod chmurnym niebem i wieczorem, gdy wyłaniała się ku mnie z ciemności bielą swoich kwiatów. Nawet w deszczu, gdy zmoknięta i szarpana porywami wiatru stukała w okno. Gdy wracałem jesienią, ona, w ubogiej szacie jesiennej, jakby nie była pewna mojej reakcji; rozczulała mnie tymi swoimi obawami, bo przecież i wtedy nie brakowało jej uroku. Nawet w środku zimy patrzyłem na nią z upodobaniem. Roztrzepane wróble często siadywały na jej gałęziach kołysząc nimi…
Pytałem o powód ścięcia tego drzewka, niewielkiego przecież i rosnącego w nieużywanym kącie posesji, pod samym płotem. Bo liście trzeba grabić, usłyszałem. Pamiętam, że poczułem wtedy silną złość i nie mniejszy żal. Żal został mi do dzisiaj. Od tamtego dnia wchodząc do pokoju staram się nie patrzeć w okno; siedząc w fotelu na szczęście mam je za plecami.

Dzisiaj ponownie przeprowadzałem się do campingu z zimowego pokoju. W wielkie pudło wrzucałem wszystko, co uznałem za potrzebne mi w czteromiesięcznej, w tym roku wyjątkowo krótkiej, włóczędze po kraju, a godzinę temu, już tutaj, pod Ostrowem, wyciągnąłem z niego laptopa, książki, kable, deskę do krojenia, nóż, dwie łyżeczki, jabłka, ładowarkę do telefonu, etui z zapasowymi okularami, liczne pudełka i pojemniki, skarpetki, itd., itd. A!, i sznurówkę. Nie wiem co się stało z drugą. Poupychałem wszystko na półkach, usiadłem i rozejrzałem się po campingu. W lewym kącie postawiłem pięciolitrową butlę z czystą wodą, w prawym takąż butlę pełniącą rolę pisuaru. To ważne rozdzielenie miejsc, bo kiedyś pomyliłem się, co poznałem dopiero po charakterystycznym zapachu wydzielającym się podczas gotowania wody.
W szafie wyznaczam miejsca na ubrania robocze i takie zwykłe, czyli tutaj odświętne, na ciepłe dni i na te chłodniejsze, ale później zapominam gdzie co miało leżeć i robi mi się pomieszanie; czasami myślę, że chyba ktoś mi bałagani w szafie, ale nie wiem kto.
Za lodówkę wcisnąłem dwie torby brudnych ubrań; zaraz po przeprowadzce muszę zrobić wielkie pranie. Podkoszulek wydzielał paskudny zapach starego potu, w szafie nie miałem już żadnego czystego, poszedłem więc do łazienki (była wolna!) i tam w misce zrobiłem szybką przepierkę kilku t-shirtów, aby tylko pozbawić je tego skisłego zapachu.
Może jeszcze zamieść podłogę?.. Ee, nie dzisiaj.
Na wszystkie uciążliwości mieszkania tutaj mam prosty sposób: ograniczam postrzegany przeze mnie świat do komputera lub książki; albo mapy, po której wędruję w równie częstych co nieskutecznych próbach ugaszenia mojej tęsknoty.
W tej pracy dziadzieje się: uznaje się ręcznik za brudny, gdy po wysuszeniu jest bardzo chropowaty, zarost na twarzy kwalifikuje się do golenia, gdy zawijające się włosy drapią, a podkoszulki dzieli się na wyjściowe i robocze według oceny postrzępienia ich wykończenia wokół szyi. Starannie wybieram ubranie wyjeżdżając do domu, a i tak słyszę od żony, że pewnie wybrałem najgorsze z posiadanych. Przecież – tłumaczę się bezradnie – podkoszulek nie jest postrzępiony, a sweter oskubałem z kulek wełny...
Kiedyś moja wybranka stwierdziwszy, że sporadycznie używana woda po goleniu leżąca w kosmetyczce jest już stara i niemodna, wyrzuciła ją i kupiła mi inną, taką modną, jak mniemam; wiem, że za parę lat historia się powtórzy.
Tutaj stanem naturalnym jest niewiedza: co na topie, a co poza szczytem popularności, nazwy tysięcznych odcinków seriali, zdarzenia podawane w telewizji jako godne poznania, przebieg kolejnych wyborów mistrzów talentów wszelakich tamże, a nawet co jeden polityk powiedział na drugiego i za ile tysięcy jakaś pani kupiła wózek dla swojego dziecka – to wszystko dzieje się gdzieś tam, daleko, poza ogrodzeniem lunaparku i jest egzotyką, odgłosami z innego świata.

Minimalistą jestem, ignorantem, niechlujem, czy wszystkim po trochu? Częściej mam się za minimalistę, rzadziej za ignoranta lub niechluja, ale nawet wtedy pozostaje we mnie odrobina satysfakcji ze swojej niepodległości trendom i pędom.

Zbliża się północ. Wiatr szarpie gałęziami brzóz, jest zimno, jesiennie. Kratowe ramiona stojącej tuż obok karuzeli oświetlone są skośnym i jaskrawym światłem lampy, które kontrastując z głęboką ciemnością czyni konstrukcję jeszcze większą i bardziej tajemniczą; wydaje się być ona wielkim robotem który tylko na chwilę zatrzymał się w swoim nieludzkim działaniu. Zrobiło mi się zimno, wróciłem więc do ciepłego wnętrza campingu, w którym głośniki cichutko mruczą Bachem.

Rozszyfrowałem sposób rozbawiania publiczności przez mistrzów estrady.
Otóż wychodzi taki jeden z mikrofonem przy ustach i pyta publiczność, czy się dobrze bawi. Ta odpowiada że dobrze, a on krzyczy przez mikrofon: „nie słyszę!”. Wtedy ludzie odpowiadają głośniej, facet z mikrofonem znowu swoje, oni jeszcze głośniej zapewniają o swojej dobrej zabawie. I co dalej? Ano, w końcu facet słyszy ich odpowiedź i wszyscy dobrze się bawią.
Taki sposób na rozbawienie publiczności na pewno jest skuteczny, skoro słyszę go często.
I jest prosty, nawet ja bym tak potrafił.

-Wasyl, słyszałem, że masz iść na miasto. Kupisz mi parę piw i pastę do zębów? Cholera, nie mam kiedy wyjść.
-No, ja idu. A jakie ma być?
-Jakieś zwykłe piwo, tańsze. I pasta też taka zwykła. OK.?
-No. Ja tobie kupie.
Obok stoi kilkoro młodych ludzi.
-A ja, k…, wróciłam do domu o piątej, a o 5.50 miałam, k…, wyjść na autobus. – dziewczyna trzyma puszkę piwa; sądząc po jej zachowaniu i wyglądzie, nie jest to pierwsza puszka trzymana przez nią.

Najpierw specjalista od dźwięków siada przed mikserami i wzmacniaczami wyposażonymi z setki regulatorów, i powtarzając bez końca raz-dwa-trzy albo pięć-siedem-dziewięć (nie wiem od czego to zależy) ustawia tony i barwy, a gdy już wszystko precyzyjnie ustawi, przesuwa w górę manetki wzmocnienia, a pokrętła basów przestawia na prawą skrajną pozycję. Potężna fala drgań o niskiej częstotliwości nie tylko totalnie, często nie do poznania, zniekształca wzmacnianą muzykę, ale i powoduje wibrację szyb, a nawet ścian wozów.
Krzesło, na którym siedzę pisząc te słowa, drży tak mocno, że uderza mnie w tyłek, a ja czuję duszność w piersi maltretowanej wibrującym powietrzem, czuję niepokój, chwilami nawet panikę i silną chęć ucieczki od hałasu.

Była 21.30, gdy w końcu z ulgą usiadłem za kierownicą scanii. Ulga nie trwała długo: nie działały światła mijania, o naprawę których bezskutecznie prosiłem w zimie. Pojawiła się we mnie zrezygnowana myśl o spaniu tutaj, w samochodzie. Jednak obok siedział kolega, miałem tutaj jedną „dyżurną” kołdrę, na dodatek szaroburą od brudu… Nie, trzeba jechać, tym bardziej, że przecież jadąc w ciągu dnia też muszę mieć światła. Otworzyłem pokrywę bezpieczników tak, jakbym rozkręcał silnik odrzutowy, ale udało mi się ustalić uszkodzenie i prowizorycznie naprawić je. Gdy ruszyłem, przestały działać wycieraczki. Na dokładkę jadący za mną kolega oznajmił mi przez telefon, że u niego w kabinie coś śmierdzi. Ogarnęła mnie szewska pasja i jak szewc zacząłem kląć. Zatrzymałem się na pierwszym parkingu dostatecznie dużym na dwa nasze zestawy, a gdy wdrapałem się do kabiny dafa kolegi zobaczyłem, że stoimy na placu przed strażą pożarną. Tylko zajrzałem do rozdzielni prądu - nic tam nie paliło się - i oznajmiłem, aby dzwonił do mnie tylko wtedy, gdy zobaczy ogień.
-Tak czy inaczej musimy stąd spieprzać, bo zaraz będą tutaj gliniarze. – dodałem wychodząc.
-Ale co mam robić?!
-Jedziemy! Pieprzyć to wszystko!
Telefon od niego odebrałem po dwóch minutach:
-Krzysztofie, a na tym skrzyżowaniu trzeba jechać prosto? Nie widzę cię…
Wysłałem go do wszystkich diabłów, bo przecież dałem mu dokładny opis całej trasy.
Ciągle padało. Cała szyba błyszczała światłem odbitym w kroplach wody. Jechałem 35 na godzinę starając się nie zjechać z ledwie widocznej szosy, aż w końcu po godzinie jazdy, w czasie której wciąż na nowo obliczałem czas przyjazdu, zatrzymałem się i ponownie otworzyłem pokrywę bezpieczników. Wszystkie były całe, ale po jej zamknięciu wycieraczki ruszyły. Jeden z nich nie kontaktował? Wzruszyłem ramionami: wycieraczki działały.
Ich jednostajne ruchy i monotonia jazda usypiały. Przetarte oczy ostro piekły podrażnione wtartym w nie brudem i potem. Kiełbasa dana na spóźnioną kolację okazała się być niejadalna, powoli żułem chleb z margaryną, co okazało się być dobrym sposobem na odpędzenie senności.
Mijane wioski i miasteczka też usypiały, coraz mniej świateł widziałem w oknach, tylko lampy uliczne oświetlały mokre drzewa(czy śpiące?), ale to wszystko widziałem, patrząc na szosę, kątem oka. Obrazy przesuwały się ledwie rozpoznawane, nie rejestrowane, mijające bez żadnej refleksji, bez odbicia we mnie, jak zrobił to sumak rosnący pod latarnią w mijanej wiosce. W krótkim spojrzeniu kierowcy w bok spostrzegłem błyszczące i kołyszące się liście, ich dziwny, ale ładny kolor. W tej jednej chwili to drzewo, nielubiane przeze mnie, wydało się być ładnym.
Przed miastem stało kilka naszych ciężarówek. Zatrzymałem się przy kabinie pierwszej, kierowca dał mi znak abym jechał, czyli nie będąc pewny drogi czekał na mnie, a za nim cała reszta wozów. Pociągnąłem za sobą sznur samochodów ku bliskiemu już miastu.
Na brzegu parku, naszego celu jazdy, przywitała mnie wielka topola, w ciemnościach rozcinanych reflektorami majaczyły jej potężne konary nad monstrualnym pniem. Pokój zachował resztki dziennego ciepła, a gdy ucichło, usłyszałem śpiew nocnych ptaków; nim usnąłem uświadomiłem sobie, iż zaczyna się nowy dzień i to on jest witany ptasim śpiewem.

Wieczorna cisza w parku. Słyszę ptaki i rzadko przejeżdżające samochody. Założyłem górskie buty. Po co? Z tęsknoty. W nich bliżej mi do włóczęg i dlatego zabrałem je ze sobą. Po trzech tygodniach od ostatniej wyprawy, wobec czterech miesięcy dzielących mnie do najbliższego wyjazdu w góry, z ciekawością i z rozbawieniem obserwuję u siebie dziwną zmianę: otóż na myśl o jesieni i zimie nie odczuwam zwykłej u mnie niechęci, a nawet jakbym oczekiwał ich przyjścia.

Skoro uznaję, że za dużo widzę potrzeb na zewnątrz mnie, potrzeb materialnych, a za mało duchowych, wewnątrz mnie, i to mimo uznawania świata wewnętrznego za prawdziwszy i ważniejszy, to dlaczego trzymam się tej pracy? Pracy, która ograbia mnie z czasu?
Pracuję po 80, a bywa, że i ponad 90 godzin w tygodniu, z dala od swoich, w błocie w którym topię gumowce lub w smrodzie gryzącym gardło i wywołującym mdłości, w zimnie lub w upale – usmarkany lub spalony na brązowo, w potwornym hałasie; także w stresie, skoro nierzadko wykonuję czynności będące zaprzeczeniem nie tylko bezpieczeństwa, ale i logiki lub technicznej kultury, na dokładkę wśród ludzi, których wolałbym omijać szerokim łukiem.
Jak i omijać chciałbym karuzele. Niedawno kolega opowiadał mi, jak to po wygraniu w totka i rezygnacji z pracy, szerokim łukiem omijałby miasto przez które wypadłaby mu droga, gdyby dowiedział się o stojących tam karuzelach; jakże dobrze go rozumiałem!
Więc po co to wszystko? Czy tylko ekonomiczny przymus trzyma mnie tutaj?
W dobrych dniach, dostrzegając przedziwny, bo przewrotny, urok tej pracy, włóczenia się po kraju i czegoś podobnego do twardej, męskiej przygody, swoistej szkoły przetrwania dla twardzieli (skoro determinacja lub znaczna wytrzymałość psychiczna wespół z niemałą kondycją fizyczną są tutaj niezbędne), ale i tych satysfakcjonujących chwil, gdy naprawiane bądź skonstruowane urządzenie działa, wtedy uważam, że nie tylko przymus ekonomiczny, jednak na ogół trzymają mnie tutaj tylko pieniądze i brak rozsądnego wyboru. Różnie odbieram ten przymus: czasami jako coś naturalnego, skoro chcę coś mieć, gdzieś pojechać, skoro będąc mężczyzną poczuwam się do obowiązku utrzymywania swojej rodziny; czasami jednak czuję się zniewolony. Czym? Wszystkim. Światem, w którym za wszystko trzeba płacić, ale i swoimi potrzebami - wcale nie niezbędnymi do życia, ale które chciałbym móc zaspokajać.
Internet bezprzewodowy, komputer, parę w miesiącu kilkusetkilometrowych podróży aby pochodzić po górach, samochód, no bo jak bez tego wszystkiego żyć w XXI wieku?! A jeszcze specjalistyczne i drogie buty górskie, jeszcze plecak i GPS, jeszcze dysk zewnętrzny i telefon, biurko, koszta urlopu no i oczywiście wszelkie opłaty związane z mieszkaniem, a jeszcze to, jeszcze tamto. A sieć rośnie, grubieje i oplata coraz bardziej. Zrywam się, prężę ramiona i rwę więzy. Spada ich dwa lub trzy, reszta zostaje, a później cichaczem pojawiają się następne, więc znowu robię remanent: to i tamto niepotrzebne, z tego zrezygnuję, z tamtego też – daremny trud, bo wydając tak mało, nadal wydaję tyle, że tylko ta lepiej płatna praca jest w stanie zapewnić wystarczające środki finansowe. No i dalej zostaję w lunaparku…
Ostatnio coraz częściej mam świadomość tego przymusu zarabiania na rzeczy nie niezbędne, i ona, ta świadomość, pomaga mi zmieniając przymus w świadomy wybór: skoro chcę i potrzebuję wyjazdów w góry – na przykład – a ostatnio kosztują mnie te wyjazdy ponad 10 procent moich dochodów, to tym samym powinienem akceptować tyleż procent moich godzin pracy ponad normę.
Akceptuję, a pomaga mi w tym częste ostatnio porównania do przeszłości.
Będąc młodym chłopcem, Bach kilka dni szedł do miasta w którym miał dać koncert sławny wirtuoz. To, co dla niego było wielką wyprawą pełną trudów i wyrzeczeń, teraz, dla nas, jest zwykłym wyjazdem w niedzielne popołudnie, ale trzeba za to płacić. Przez tysiąclecia naszej historii ludzie całymi dniami pracowali aby zaspokoić elementarne potrzeby konieczne do przeżycia, a my narzekamy pracując na nowszy samochód lub telewizornię o większej przekątnej.
Warto pamiętać o tych różnicach, gdy biadolimy nad trudnościami życia i brakiem pieniędzy, bo mimo bezlitosnej ekonomiki naszego technicznego świata opartego na własności i pieniądzu, nadal jest spora grupa wydatków z których można zrezygnować bez pogorszenia materialnej jakości życia, a te, z których nie potrafimy czy nie chcemy zrezygnować, na ogół daleko są od rzeczy naprawdę człowiekowi niezbędnych. Bywa, że jeśli nawet ta materialna strona zubożeje, to niewiele, natomiast duchowa zyska. Mało tego, można znaleźć przykłady jeszcze wyrazistsze, gdy pierwsza nic nie straci, druga tylko zyska.
Daleko nie szukając: rezygnacja z posiadania telewizora jest oszczędnością nie tylko finansów, ale i czasu w dużej ilości traconego na oglądanie paskudnej papki tam pokazywanej. Do dzisiaj pamiętam oglądaną kiedyś reklamę, a w niej idiotyczny spazm radości pani, której z opakowania margaryny wyskoczył gadający ludzik. Myślę sobie, że jeśli już ktoś bierze się za pisanie reklam, to powinien znać się na tym, a przynajmniej umieć odróżnić pomysły takie sobie od tych żenujących.

-Krzysiek – zawołał mnie szef - widziałem, że sprawdzałeś prądy. Jak jest?
-Nieźle. Normalnie dwieście kilkadziesiąt, przez chwilę sięgnęły 350. Mniej więcej jednakowo na wszystkich fazach.
-A sam Booster?
(Nazwy karuzel wypowiada się czytając je dosłownie. Na ogół tutejsi nie przyjmują do wiadomości informacji o prawidłowej wymowie.)
-W szczytach 250 amper. Wiesz, w czasie rozpędzania się i hamowania, ale te szczyty trwają po kilka ładnych sekund.
-O, cholera!
-No. Ponad sto kilowatów.
-Trzeba jakoś ruszyć tą masę… Dobra, pilnuj bezpieczników.
Wychodziłem z biura gdy zobaczył mnie Wasyl i zamachał rękoma.
-Co jest? Spotkałeś rusałkę?
Wasyl z rozrzewnieniem wspomina zeszłoroczne lato nad morzem i spotkaną tam rusałkę, jak twierdzi. Gdy pierwszy raz opowiadał mi o tym spotkaniu (a czynił to już wiele razy) dowiedziałem się, że rusałką była kobieta ubrana w mini spódniczkę, bez bielizny, jadąca w wózku na autodromie obsługiwanym przez Wasyla, co dało mu możliwość dokładnego.. hmm, oglądu stanu rzeczy.
-Nie, ale w Ustroniu będzie. Teraz jechała taka pani z synem, z 10 lat miał, taki ryży, no, czerwony, ty wiesz? Wjechała na bandę, wózek odskoczył, głowa Ryżaka poleciała do tyłu na oparcie, mama znowu nacisnęła pedał, wózek w bandę a ja krzyczę żeby puściła bo głowa Ryżaka znowu w zagłówek a mama znowu pedał no to ja krzyczę:
-Tak, dobij Ryżaka!
Mama puściła pedał i pyta co ja powiedział.
-Żeby pani puściła pedał.
-Nie, pan co innego powiedział.
-Ja nic nie mówił. Ja mówił żeby pani puściła pedał.

Zachowanie klientów w wózkach na autodromie nierzadko jest opowiadane jako dowcipy. Nie zdążyłem odejść, gdy Wasyl opowiedział mi inne zdarzenie z dzisiejszego dnia.

-Panie, ten wózek nie jedzie!
-Pedał trzeba nacisnąć.
-A gdzie on jest?
No to ja podszedł i ręką mu pokazał. On się nachylił i naciskał ręką pedał i tak jechał. Krzyczał do mnie że ma za krótką rękę i mu źle jechać.

Przy swoim warsztacie spawałem jakieś połamane w transporcie żelastwo, i wtedy, z niskiej perspektywy klęczącej osoby, zobaczyłem nie tylko ten jeden krzaczek iglicy zauważony już pierwszego dnia, ale ich mnogość. Chyba nie jest im tam zbyt dobrze, skoro wykształciły maleńkie, ledwie widoczne kwiatki wielkości łepka zapałki. Dopiero gdy nachyliłem się na czworaka, zobaczyłem liczne różowe drobinki wśród źdźbeł trawy. Iglica pospolita, jak i kwitnąca u schyłku lata cykoria podróżnik, niezapominajka polna i chaber (szczególnie w dojrzewającym zbożu, wśród maków), są moimi kwiatami, lubianymi, oczekiwanymi i oglądanymi. Nazwy obu pierwszych roślin poznałem robiąc im zdjęcia i angażując znajomych do których rozsyłałem listy z prośbą o identyfikację. Wszystkie one towarzyszą mi od lat, jakże więc nie lubić je?
…Myślę, że powód główny jest nieco inny: podświadomie uznaję to, co nie jest pokaźne i efektowne, a co drobne i zwykłe, za warte większej uwagi i czułości. Królewska róża i tak ma dość adoratorów, a te pospolite kwiatki potrzebują mnie. Gdy wsłucham się w siebie, czuję, że zasięg takiego mojego odczuwania ogarnia nie tylko kwiatki, ale i ludzi. Może dlatego zachowuję rezerwę wobec ludzi którym wszystko się udaje i są wszechstronnie uzdolnieni?

Odebrałem dwa kolorowe pudełka tekturowe, a w nich potrzebne mi wtyczki do oświetlenia drogowego pojazdów. Dla oszczędności miejsca w ciasnym magazynie, wtyczki wyjąłem z opakowań, a te wyrzuciłem. Po co je robiono, skoro zaraz lądują w koszu na śmieci? Przecież potrzebne były materiały, sprzęt i ludzie, aby je wytworzyć…
Przecież wiem: my jak te sroki, cholera jasna, idziemy na lep błyskotek, bo towar ładnie zapakowany wydaje się nam lepszy, więcej warty. Kosztując dwa złote, efektowne opakowanie podbija cenę o dwadzieścia złotych, więc działają fabryki produkujące coś, co ma służyć (niemal) wyłącznie wyciągnięciu pieniędzy z kieszeni klientów.
Moja firma zużywa dziesiątki tysięcy litrów paliwa rocznie, tysiące litrów wszelakich płynów produkowanych przez wielki przemysł, zużywa ciężarówkę albo i dwie różnych części i materiałów, ale też ogromne ilości tlenu i wytwarza jeszcze większe ilości dymów w dziesiątkach wielkich silników, a to wszystko dla chwili radości klientów i zysku szefa.
…A czy ja sam nie robię tak samo? W ciągu ostatniego roku przejechałem swoim samochodem (rozpędza się tysiąc kilogramów żelaza po to, aby przewieźć jedną osobę!) około 20 tysięcy kilometrów, spalając dwa tysiące litrów cennego gazu wydobywanego z trzewi Ziemi. Ile drzew musi żyć, aby wytworzyć tlen potrzebny mojemu fordowi wiozącemu mnie dla przyjemności w końcu, bo w góry, lub do domu wygodniej niż pociągiem? Z czego więc bywam dumny?
Ludzkość bezlitośnie i niefrasobliwie eksploatuje zasoby naszej planety dla pieniędzy lub zachcianki, a ja mam w tym swój udział.
Czy aby na pewno mamy prawo panoszyć się na Ziemi tak, jakby na nas miała skończyć się historia?

Po raz pierwszy od kilku dni wyszedłem „na miasto” do sklepu. Dziwnie lekko się poczułem idąc chodnikiem w zwykłych butach, nie w gumowcach po bulgoczącym i śmierdzącym błocie, a do takiego stanu deszcz i nasze ciężarówki doprowadziły polanę w parku. Centrum miasta, deptak, ładne sklepy, kawiarenki. Zajrzałem do jednej, jakbym w inny świat wstępował: niebrzydki wystrój, przyćmione światła, błyszczący bar, kolorowe lampiony na stolikach - elegancki świat ludzi mających czas na bywanie w takich miejscach.
Nagle poczułem żal i łzy w oczach – jakbym miał zdradzić ubogiego bliskiego dla osoby bogatej; zapragnąłem wrócić do siebie i usiąść przy szafce na której stoi mój komputerek, wrócić do swojego świata. Szybko zrobiłem zakupy i oto jestem.

Chyba musimy eksploatować naszą planetę, bo stworzyliśmy molocha, który dla swojego istnienia potrzebuje góry jedzenia, a co gorsza tak przyzwyczailiśmy się do niego, że nie wyobrażamy sobie życia bez cienia tej góry produktów którymi on karmi nas, a my jego.
Niedawno przeczytałem w książce Dalajlamy proste, zdawałoby się, stwierdzenie: coś jest nie w porządku z naszą gospodarką, jeśli dla prawidłowego jej funkcjonowania rokrocznie musi być odnotowywany wzrost. Bo przecież musi, w przeciwnym razie mam kryzys – ulubione słowo mojego szefa nagabywanego o podwyżkę, która wcale nie byłaby podwyżką, a ledwie wyrównaniem spadku wartości zarobków. Aby więc dostać podwyżkę, muszę kupować te cholerne telewizory, nie czekać z wymianą odzieży aż się rozleci i w końcu wyrzucić moją osiemnastoletnią wieżę audio by kupić nową.
A w życiu! Ta wieża, jak i mój stary telefon, będą u mnie do swojej naturalnej śmierci! Komu więc sprzedadzą swe produkty fabryki, jeśli wszyscy będą tak robić? Moje poczynania są więc kryzysogenne, (znowu) cholera.
Z tego miejsca nie znam dalszej drogi.

Wielki, trzyosiowy, terenowy MAN uzbrojony w łańcuchy na kołach musiał rozkołysać się by ruszyć w głębokim błocie. Pomagam kierowcy idąc obok kabiny i obserwując gałęzie nad samochodem; kątem oka dostrzegam akację (czyli rubinię akacjową) i klon zrośnięte przy ziemi – jak bliźniaki syjamskie - myślę, obiecując sobie obejrzeć je dokładniej przy okazji zwijania naszego przewodu zasilającego leżącego obok. Koła ciężarówki pchają przed sobą wał ziemi, a na boki tryska woda wyciskana z namokniętego gruntu. Mlaskanie błota pod gumowcami tłumione jest rykiem ciężko pracującego wielkiego diesla, gdy ciężarówka wspina się na zbocze nasypu ciągnąc za sobą dwie głębokie, czarne koleiny. A deszcz ciągle pada, ósmy już dzień pada. Pod przeciwdeszczowym płaszczem ubranie mam wilgotne, spodnie na kolanach są mokre, nogi ociężałe wielogodzinnym wyciąganiem butów z czarnej, śmierdzącej breji.
Już drugi dzień próbujemy wyciągnąć karuzele z błota, bez pomocy ciągnika na gąsienicach chyba nie uda się wyjechać sprzętem na szosę. Za trzy dni zaczyna się festyn w następnym mieście, musimy zdążyć dojechać tam, ustawić cały sprzęt i zmontować karuzele.

-Luba – mówię do kucharki dziobiąc widelcem maź o konsystencji błota rozlanego na talerzu – wczoraj prosiłem, abyś nie dolewała wody do kartofli.
-Ja nie dolewała.
-Są rzadkie, to breja.
-Ja dolała mleka żeby były lepsze.
-To woda, przecież widzę.
-Ja tobie zaraz ten garnek wsadzę na głowę!
Zatkało mnie, nie wiedziałem co odpowiedzieć, uciekłem przed goniącym mnie babskim jazgotem.
Przy stole zwykłe widoki: jeden sąsiad miesza wszystko na talerzu do postaci homogenizowanej papki, soli i je łyżką, drugi bierze kromkę chleba posmarowaną margaryną i kładzie na nią warstwę smalcu grubości pół centymetra – jako dodatek do ziemniaków zalanych tłustą mazią udającą sos.
Kucharka, jak i większość pracowników, jest Ukrainką, a Ukraińcy jedzą dużo, tłusto i mocno solą potrawy. Sos i zupa zalewane są olejem jak Wrocław wodą w czasie wielkiej powodzi, zasypywane solą jak namioty Beduinów piaskiem w czasie burzy piaskowej. Ta kucharka na dokładkę nie odcedza ziemniaków przed ich pognieceniem, w nosie mając kulinarne zwyczaje jedzących – jak i szef, w końcu on nie stołuje się tutaj.
W zwyczajach żywieniowych tych ludzi znajduję potwierdzenie tezy o istnieniu pamięci narodowej: ich dziadowie i pradziadowie, przeżywszy wielki głód lat trzydziestych, nabrali zwyczaju jedzenie obfitego i tłustego na zapas - bo może znowu przyjdzie głód – i zwyczaj ten przekazali swoim dzieciom, ci swoim, itd., no i w rezultacie artykułami pierwszej tutaj potrzeby są duże butle oleju, smalec i kartoszki w ilościach praktycznie nieograniczonych.
Surówka? Mało ma kalorii, więc po co? Dostaje się jej łyżkę. Czasami łyżeczkę, więcej nie ma. Kartoszków ile kto chce, bez ograniczeń.

Odtrutka wieczorem: moje ulubione arie sopran z kantat bachowskich i niebo gwieździste, po raz pierwszy od tylu dni! Na drugi dzień, już w nowym mieście, wśród drzew innego parku, mój camping postawiono pod kwitnącą akacją; gdy otworzyłem drzwi, trącone gałęzie usypały biały kobierzec na podłodze. Wtulałem nos w kwiatowe kiście i wdychałem ich zapach aż po dno płuc, nie pachniały tak intensywnie jak te z Gór Wałbrzyskich, ale odnajdywałem w ich zapachu tą głębiej schowaną, świeżą nutkę.
A bzy już przekwitły. Kiedy?? Znowu nie zdążyłem nacieszyć się ich kwiatami; mając poczucie straty, jestem trochę zły na siebie o nie znalezienie czasu dla nich.
W parku znalazłem (po pracy, nie chcąc zamykać słonecznego dnia w ścianach campingu, wyszedłem na spacer) nieznane mi drzewo: liście ma podobne do akacjowych, ale pień o innej korze i wielkie strąki owocowe na gałęziach. Wyglądają monstrualnie, jak genetycznie zmodyfikowana fasolka. Szukając nazwy tego drzewa, dowiedziałem się, że bez wcale nie jest bzem, a lilakiem pospolitym, czyli syringą vulgaris. Chciałbym znać drogę łączącą łacińską nazwę naszego poczciwego bzu z tą nimfą, która uciekała przed zalotami Pana.
A tutejsze parkowe drzewa okazały się być rzadkim u nas gatunkiem pochodzącym z Ameryki Północnej, mianowicie glediczją trójcierniową.

Już blisko północ, muszę iść spać, jutro zaczynam pracę o siódmej, skończę około dwudziestej.

Kilka lat temu stałem na zaoranym polu gdzieś w Szwecji. Linia horyzontu zamknięta była lasami, ani śladu ludzi w promieniu widzenia; stałem tam wpatrzony w kalejdoskop zdarzeń ostatniego mojego roku i ogólniej – w przemiany ludzkiego losu i w mnogość jego niespodziewanych zakrętów. Później myśl wzniosła się wyżej i ze zdumieniem, przez jedną chwilę, zobaczyłem ów ogromny ciąg zdarzeń, dziania się, będących moim dotychczasowym życiem, a gdy spróbowałem wznieść się jeszcze wyżej i ogarnąć Ziemię, doznałem oszołomienia niemożliwą do ogarnięcia liczbą zdarzeń dziejących się w każdej sekundzie istnienia ludzkości. Od tych najdrobniejszych, nieważnych nawet dla osoby która je przeżywa (ale przecież mających potencjał przemian najgłębszych i zaskakujących), poprzez te ważne dla człowieka i dla określonej społeczności, po ważne dla milionów a nawet miliardów ludzi.
Od tamtej pory inaczej odbieram wiadomości podawane w mediach, zwłaszcza w tych ogólnokrajowych. W jednej ze stacji radiowych powtarzają swoje hasło w którym mówi się jakoś tak: posłuchasz i wiesz. No i cóż takiego wybierają redaktorzy z tego nieogarnionego oceanu zdarzeń? Że - to jeden z zapamiętanych przykładów - w Paryżu remontują jakieś centrum handlowe robiąc z ruiny eleganckie obiekty. Niewątpliwie to fakt, ale według jakiego klucza wybrany? Jak się ma ta wiadomość do Polski, do życia tutaj, do mojego życia? Co wnosi do wiedzy o świecie? Czym różni się od faktu przyjęcia oświadczyn pewnego młodego pastucha w Kazachstanie? Jak można twierdzić, że po wysłuchaniu ich wiadomości będę „wiedzieć”?
Co??
Ten sposób informowania przypomina nieco ogromną, czarną pustynię, na której ktoś odległy od nas o kilometry próbuje oświetlić nas malutką latareczką – jakże bezradna i nieskuteczna próba!
Jeszcze gorsze są wiadomości o wypadkach, bo nakierowane na niskie ludzie instynkty i wybierane są według strasznego, krwawego klucza: tragiczna śmierć jednego człowieka jest kiepską, bo powszechną, wiadomością, ale jednoczesna śmierć trzech osób już jest warta podania jej w wiadomościach; o śmierci dwudziestu osób trąbi się co godzinę, już się wysyła specjalnych sprawozdawców i szuka ekspertów którzy powiedzą coś a’propos.
Jedni nie wstydzą się wykorzystywać paskudne zaciekawienia, nawet ekscytacje ludzkie, drudzy podkręcają siłę głosu i mówią do domowników „cicho, cicho!”, nie chcąc uronić ni słowa z tych smakowitych dla nich wiadomości.
Już „wiedzą”. Są poinformowani.

Niosę naręcze dużych i ciężkich bezpieczników, ich ostre zaczepy boleśnie wbijają się w skórę; pada deszcz, a ja podłączam grube i sztywne kable do rozdzielni uważając na zaciski pod prądem, a stojąca obok otwarta skrzynka narzędziowa nabiera wody; dźwigam ciężkie elementy toru dziecinnej kolejki, na dłoniach zostają mi czarne ślady starego smaru, a operowana przepuklina piecze; w nagrzanym po upalnym dniu campingu popijam chłodne piwo słuchając kantaty Bacha; rozglądam się po placu zastawionym karuzelami próbując ustalić zapotrzebowanie na moc i w myślach budując dla nich sieć energetyczną, w końcu wzdycham i zapalam ciężarówkę wypełnioną kablami i rozdzielniami prądu; szerokimi łukami, od krawężnika do krawężnika, przejeżdżam dwudziestosześciometrowym zestawem ciasne rondo, obserwując w lusterkach tylne koła przyczepy; dźwigam ciężką skrzynkę narzędziową, po raz kolejny przemierzając rozległy plac; w równie odruchowej co bezradnej próbie pocieszenia czy pomocy, opieram obie dłonie o pień chorego wiązu; spać mi się chce, biję się po twarzy, później krzyczę dla odpędzenia senności, a przede mną jeszcze trzy – cztery godziny nocnej jazdy; wstaję nieprzytomny, macam rękoma wokół siebie nie mogąc otworzyć oczu, a budzik dzwoni coraz głośniej.
Jutro wstaję później, mam więc przed sobą cztery wolne godziny dla siebie!

Mały chłopiec wypuszczał z dziwacznego pistoletu wielkie bańki mydlane, a dwie dziewczynki ganiały za nimi chwytając je w dłonie. Jedna bańka poleciała wysoko, widziałem ją pod słońce, opalizującą tęczowo; opadała powoli, dziewczynka czekała z podniesioną twarzą, a później dmuchała na nią, bańka w odpowiedzi zmieniała kształty, skręcała się, wydłużała, zwijała. Wydawała się bardzo masywna, a przy tym chętna była do metamorfoz – całkiem jak to coś pasiastego będącego znakiem sieci telefonii komórkowej.

Z sieci energetycznej dostaliśmy mało prądu, niemal wszystkie urządzenia zasilane są z naszych agregatów prądotwórczych. Pracuje ich trzy, mają razem ponad 700 kVA mocy, zużywają 60 litrów paliwa na godzinę. Chodzę między nimi kontrolując stany paliw i parametry ich pracy. Lubię słuchać dudniące odgłosy pracy mocno obciążonych wielkich diesli, a tutaj najmocniejszy ma 700 koni; gdy mu ciężko, ryczy swoim wydechem i gwiżdże turbinami, a ja czuję drżenie podobne do odczuwanego w czasie słuchania jesiennego ryku jeleni.

Podeszły do mnie dwie dziewczyny, właściwie dziewczynki, proponując ciastko. Jedna z nich trzymała wielką blachę, ciasto wyglądało tradycyjnie, jak domowe. Poprosiłem kawałek i zapytałem skąd je mają. Okazało się, że są to dziewczyny z domu dziecka, ciasta upiekły same i sprzedają na festynie po złotówce chcąc zarobić na wakacje. Poczułem się dziwnie, zmieszawszy żal, sprzeciw i coś podobnego do rozczulenia. Sprzeciw jako rezultat kontrastu: luksusowe samochody urzędników państwowych, eleganckie ich biura i wysokie pensje z naszych podatków – to z jednej strony; z drugiej dzieci bez rodziców próbujące zarobić parę złotych aby gdzieś wyjechać w lecie i mieć w kieszeni na loda. Sprzeciw i złość zostały mi do teraz. Na władze państwowe, które winne są tym dzieciom daleko idącą pomoc i opiekę, ale i na społeczeństwo, które prędzej da pieniądze jakiemuś podejrzanemu typowi z Torunia niż sierotom. To niemoralne. Tak, bo moralność nie jest kwestią dawania bądź nie dawania dupy, a (także) naszym stosunkiem do osób słabszych, pokrzywdzonych przez los i od nas w jakikolwiek sposób zależnych.

Ostatnie graty zapakowane, przyczepa podczepiona do ciężarówki, światła i hamulce sprawdzone, w kabinie scanii mam już wszystko co potrzebne na drogę; jest dziewiętnasta, pierwsze samochody już wyjeżdżają, a że jak zwykle opuszczam plac jako ostatni, mam więc parę minut czasu. Lubię te chwile: wszystko gotowe do wyjazdu, zostaje tylko pożegnać się z miejscem i można usiąść w fotelu. Siedzę więc na schodach stojącego jeszcze na swoim miejscu mojego campingu i patrzę na drzewa wokół, na nieznane mi grzyby wyrosłe ostatniej nocy tuż obok, na niebo, tak cudnie błękitne po tylu chmurnych dniach – rozkoszuję się ciepłym, letnim dniem i czuję, jak opada ze mnie zmęczenie całodzienną pracą.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 6173
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 28
Użytkownik: Pingwinek 12.06.2013 00:03 napisał(a):
Odpowiedź na: 180513 i następne dni. G... | Krzysztof
Krzysztofie, tekst - jak zwykle - wciągający. Czytam i wyobrażam sobie to wszystko, jak w książce.

Słówko o rezygnacji z posiadania telewizora - jakbym mieszkała sama, taką właśnie podjęłabym decyzję. Przeraża mnie, ile ludzie tracą czasu na tak ogłupiające zajęcie jak gapienie się w szklany ekran. Mieć swój ulubiony program (programy ewentualnie) i regularnie go śledzić - rozumiem, ale spędzać przy odbiorniku cały wolny czas...? Ja sięgam po pilota raz na kilka miesięcy, przeważnie chodzi o jakiś ważny mecz, a tak to filmy itp. odtwarzam sobie niekiedy na komputerze. Nie czuję się w żaden sposób uboższa, wprost przeciwnie! I absolutnie nie pozuję na snobkę, nie, daleko mi od tego!
Użytkownik: Krzysztof 13.06.2013 19:36 napisał(a):
Odpowiedź na: Krzysztofie, tekst - jak ... | Pingwinek
Witaj, Pingwinku.
Są tutaj panie posługujące się uroczymi dla mnie imionami, na przykład Nutinka, Marylek i… Pingwinek. Te imiona brzmią tak… tak pieściwie.

Podobnie wyobrażam sobie korzystanie z telewizora: włącza się to urządzenie dla obejrzenia wybranego filmu lub audycji, a później wyłącza się by nie gadało, nie mrugało i nie przeszkadzało. Lubię obejrzeć dobry film, pewnie, tyle że dobry jest dla mnie co dziesiąty, raczej co dwudziesty. Rok, może dwa lata temu, widziałem cudny film ze wspaniałą rolą Gajosa: Jasminum. Lubię też dobre „strzelawki” (wiesz, wystrzelany wagon amunicji i rozbitych 179 samochodów), ale jest ich tyle, co przysłowiowego lekarstwa.
Tak nawiasem mówiąc: kiedyś audycja była częścią programu, a program był zestawem audycji, a teraz już nie ma audycji, bo programem jest zarówno audycja, jak i program.
Pingwinku, nawet nie myśl o snobizmie w związku z chęcią rezygnacji z telewizorni, bo związku nie ma tutaj żadnego, a przynajmniej mnie nie przychodzi do głowy żaden. Ktoś ma odtwarzacz płyt, inny nie potrzebuje więc nie ma – i dokładnie tak samo jest z TV.

Użytkownik: Pingwinek 13.06.2013 20:23 napisał(a):
Odpowiedź na: Witaj, Pingwinku. Są tut... | Krzysztof
Tylko nie pani, proszę...! Już w pracy (nauczycielstwo) mam tej "pani" dość... Ania jestem i Pingwiś ze mnie młodziutki =)

Widziałam "Jasminum" dość niedawno, ma u mnie 9 w serwisie Filmaster. Ja mam straszne tyły w filmach, podobnie zresztą jak w książkach, tylko że nadrabianie zaległości literackich idzie mi lepiej (i chętniej) niż filmowych. Odkąd filmy można bez problemów znaleźć w sieci, telewizor praktycznie mógłby dla mnie nie istnieć. W dużej mierze to sieczka :(
Użytkownik: Krzysztof 13.06.2013 23:00 napisał(a):
Odpowiedź na: Tylko nie pani, proszę...... | Pingwinek
Dziewięć punktów na dziesięć możliwych? Pytam, Aniu, bo nie znam się właściwie na niczym, a co to jest Filmaster, tego mogę się tylko domyślać po samej nazwie.
Jesteś nauczycielką? Fajnie Ci. Zazdroszczę braku błota i ilości godzin pracy, bo pewnie moja tygodniowa norma dorównuje miesięcznej nauczycielskiej, ale też pamiętam stare, rzadko już używane przekleństwo: obyś cudze dzieci uczył!
Jak więc jest u Ciebie, Aniu Pingwinka?
Parę dni temu kupowałem coś z sklepie (to były te szybkie zakupy opisane wyżej, pracowałem wtedy z Żarach), sprzedawczyni poprosiła chłopaka kupującego piwo o dowód, a ja w tej jednej chwili pozazdrościłem mu. Może dlatego zapytałem sprzedawczynię, stojąc już przy ladzie, czy będzie chciała okazanie jej mojego dowodu, bo i piwo kupowałem. Nie chciała.
-Szkoda – powiedziałem. Po chwili babka roześmiała się i powiedziała, że od niej też już nikt nie chce dowodu. Patrząc na nią pomyślałem, że jest w wieku mojego starszego syna…
Użytkownik: Pingwinek 15.06.2013 21:36 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziewięć punktów na dzies... | Krzysztof
Przyjmijmy w wielkim uproszczeniu, iż Filmaster to filmowy odpowiednik Biblionetki, przynajmniej jeśli chodzi o możliwość oceniania różnych pozycji. Tylko że skala jest tam 10-stopniowa i w tej właśnie skali "Jasminum" dostało ode mnie 9 punktów.

Czy fajnie być nauczycielką, cóż, długo mogłabym mówić, choć w publicznej oświacie pracuję dopiero czwarty miesiąc, w wiejskim gimnazjum. Oczywiście nauczaniem param się już od dawna, kończy się siódmy rok, a trzeci w szkole językowej. Ale państwówka to jednak inna bajka (albo i nie-bajka). Zawód wybrałam z pasji i w klasie lekcyjnej czuję się jak ryba w wodzie, jednak cała reszta, np. papierologia, zniechęca mnie dość mocno. Często odnoszę wrażenie, że nauczanie okazuje się w tym wszystkim najmniej ważne...

Z tymi godzinami pracy to bym nie porównywała. Specyfika każdego zawodu jest inna. Ja mnóstwo roboty wykonuję w domowych pieleszach, m. in. przygotowuję zajęcia (staram się je uatrakcyjniać), sprawdzam testy (a robię ich wiele) i inne wytwory (dużo zadaję), uzupełniam dokumentację. A to wszystko przy zaledwie 1/3 etatu i trzech uczniach indywidualnych. Poza tym w mojej placówce mamy średnio raz na dwa tygodnie dodatkowe spotkania, np. rady pedagogiczne, zebrania z rodzicami, drzwi otwarte, konkursy czy egzaminy. Zarabiam mało, ale nie ja jedna w Polsce.

Kontakt z młodzieżą uwielbiam (choć oczywiście bywa rozmaicie, nieprzyjemnie też...). Sama czuję się nastolatką, nigdy nią nie byłam i pewnie jakoś próbuję to nadrobić, dlatego ciągnę do uczniów, a wśród innych nauczycieli jest mi dziwnie, obco, nudno. Wśród "starszej gwardii" jest sporo fałszu, na szczęście większość tych "młodszych" (okolice 30-stki) jest fajna, mimo to z moimi 24 latami jest mi bliżej do gimnazjalistów (społecznie? emocjonalnie? zapytałabym psycholog, do której chodziłam prawie przez rok na terapię - przerwałam, jak dostałam tę nową pracę, nie byłam w stanie ogarnąć tyle naraz - może ona by to dobrze nazwała). Niestety chyba zbyt sobie robię nadzieje na coś więcej niż relacja n-l-uczeń po zakończeniu roku szkolnego (mam III klasy - wiek 16 lat). Wczoraj byłam na balu gimnazjalnym, impreza super, no ale jednak młodzież bawiła się w swoim gronie i nijak nie potrafiłam się w to grono wmieszać. Cały wieczór uśmiechałam się od ucha do ucha, lecz po powrocie, przy przyjaciółce i mamie, popłynęły łzy.

Zaiste nie wiem, po co Ci to piszę, Krzysztofie, tak jakoś wyszło, bardzo osobiście, a nie wiem, czy powinno. Tylko nie dołuj mnie, proszę.
Użytkownik: Krzysztof 16.06.2013 18:58 napisał(a):
Odpowiedź na: Przyjmijmy w wielkim upro... | Pingwinek
Nie będę, Pingwinku Ani, a przynajmniej postaram się:)
Tutaj, w mojej pracy, często używa się ksywek, czyli imion nadanych a’propos jakiejś cechy osoby, niekoniecznie cechy fizycznej. Czasami nazywają mnie Profesorem; pewnie mam też jakąś paskudną ksywkę, ale jeśli tak, to koledzy używają jej poza moimi plecami – i uszami.
Nie wiem po co Ci piszę o tym. Chyba a’propos Twojego zawodu.
To może opowiem jeszcze o nauczycielce mojego syna, bo wydaje mi się, że ta historyjka też ma związek z Twoimi słowami.
Młodszy mój syn przez dziewięć lat uczył się w dwóch szkołach: w podstawówce, później w liceum, oraz w szkole muzycznej. Kiedy tylko mogłem, woziłem syna do szkół, bo zajęcia miał na ogół od rana do wieczora. Głównego przedmiotu, gry na fortepianie, przez te wszystkie lata uczyła go jedna nauczycielka. Widziałem ją często, rozmawiałem z nią, lubiłem, była mi w pewien sposób bliska. Ostatni raz widziałem ją na egzaminie maturalnym syna, to było 9 lat temu. Wiele razy myślałem o niej, wiele razy chciałem skontaktować się z nią, ale nie zrobiłem tego, właściwie nie wiem dlaczego.
A cóż ona może sobie pomyśleć, co pomyślała? Ano, skończyła się szkoła i zapomnieli o mnie. Nie, nie zapomniałem, na pewno nie zapomniał mój syn. Pamiętam ją i wspominam, jej osoba jest immanentnie związana z tamtymi latami. Jestem jej wdzięczny za wiedzę przekazaną synowi.

Nawet gdyby mój szef bardzo się starał być bezpośredni i dostępny, zostanie szefem, naszym chlebodawcą – i podobnie jest u Ciebie: mimo niewielkiej różnicy wieku między Tobą a uczniami, jesteś ich nauczycielką, a fakt ten wiele zmienia. I odwrotnie: w mojej pracy miewam kolegów w wieku mojego najmłodszego dziecka (Małgosia ma 21 lat), którzy bez żadnego skrępowania zwracają się do mnie tak, jak do swoich rówieśników. Tutaj jesteśmy równi.
Tak, wiem, że nauczyciel ma wiele zajęć poza samymi lekcjami, wiem też, że aby wykonywać ten zawód dobrze, należy poświęcić mu wiele swojego prywatnego czasu. Tutaj widzę jedną z niewielu, a może jedyną, przewagę mojej pracy nad Twoją. Bo ja nie muszę przygotowywać się do niczego i z chwilą skończenia pracy mogę o niej zapomnieć, co na ogół udaje mi się. Czasami, szczególnie w zimie, mam sporo zajęć wymagających uwagi, koncepcyjnego myślenia, „wymyślenia” czegoś nowego, ale na ogół jest to zwykła praca fizyczna.
Uczysz języka? Jakiego? A jak uatrakcyjniasz lekcje??

Wiesz… czasami noszę karteluszkę w kieszeni i długopis jako wspomożenie mojej dziurawej pamięci. Jak pisałem, w pracy na ogół mogę błądzić myślami dość daleko (i robię tak, chyba nawet zbyt często), a wtedy bywa, iż wpadnie mi do głowy myśl, albo sposób jej wyrażenia słowami. No i po to karteczka, bo wieczorem na ogół nie pamiętam tamtych słów i myśli. Czuję się wtedy tak, jakbym coś stracił:(

A więc nam obojgu podobał się film Jasminum, ale chyba jednak „strzelawki”, gatunku czasami przeze mnie oglądanego, nie oceniłabyś tak wysoko:)

Użytkownik: Pingwinek 16.06.2013 23:42 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie będę, Pingwinku Ani, ... | Krzysztof
Krzysztofie, nie wiem jakie "strzelawki" lubisz, zarzuć tytułami... Ja lubię bardzo różne filmy ;)

Profesor - ładnie :-). Ja nie wiem, jaką mam ksywę, o ile mam :-). Może "In English"? :-). Ciągle tak mówię, jak uczniowie odzywają mi się na lekcjach po polsku, tłumaczą zamiast definiować albo poddają się bez walki, próbując stworzyć jakąś wypowiedź ;)))

No to już wiesz, jestem anglistką. Pytasz, jak uatrakcyjniam lekcje. Zależy to od grupy, wieku, szkoły... Samodzielnie przygotowane prezentacje multimedialne, filmiki z youtube, piosenki anglojęzyczne, plansze ze słownictwem lub nawet przynoszenie na zajęcia rzeczy, których nazwy poznajemy, poza tym dużo gier i zabaw językowych, ciekawe kserówki do ćwiczenia sprawności mówienia. To mi tak "na gorąco" przychodzi do głowy ;). Potrafię siedzieć do 6.00 nad ranem nad robotą... Ale ja to naprawdę pasjonatka jestem (w każdym razie jeszcze "mi się chce") ;). Wiesz, by móc zdobyć uprawnienia nauczycielskie, przewróciłam w pewnym momencie studiów moje życie do góry nogami, walcząc niczym lwica o tę szansę... Długa historia ;)

To miłe, że dobrze wspominasz nauczycielkę swojego syna. Szkoda, że nie masz już z nią kontaktu. Ale jakoś Cię rozumiem, ja sama obiecywałam sobie, że odwiedzę mój zespół szkół (podstawówka + gimnazjum) po zakończeniu nauki, ale zupełnie mi to nie wyszło. W mijającym roku szkolnym chodziłam tam dwa razy w tygodniu prowadzić dodatkowe zajęcia z ramienia szkoły językowej, w której pracuję, ale jako absolwentka nie wybrałam się nigdy. A przecież byli tam ludzie, których wspominam z sentymentem. Dziwnie nieraz układa się to wszystko. Natomiast w moim liceum zdarzało mi się bywać po maturze, tam również odbyłam praktyki z języka angielskiego u mojej cudownej wychowawczyni (19 lat starszej ode mnie), z którą bardzo zbliżyłyśmy się do siebie (muszę wreszcie do niej napisać! widziałyśmy się ostatnio w marcu zeszłego roku, czas tak pędzi...).

Widzę, że Twoja praca sprzyja refleksjom. Wydaje mi się, że to wielka zaleta. Ten karteluszek i długopis to wspaniały pomysł! Zapisuj myśli i słowa, one nigdy nie wracają takie same... Ja często marzę wieczorami, snuję jakieś szalone wizje, ale następnego dnia czuję, że planowałam niemożliwe. Próbuję zapisywać, ale dysonans między moimi wyobrażeniami a rzeczywistością nadal jest uderzający. Ten bal gimnazjalny, o którym Ci pisałam, to chyba odpowiedni przykład.

Tak, w istocie jest tak, jak piszesz: różnica wieku to w moim przypadku sprawa drugorzędna, pierwszorzędna jest relacja nauczycielka-uczniowie. Jakże mnie to dotyka. Sądzisz, że można ten dystans zmniejszyć po zakończeniu roku szkolnego i zakończeniu nauki w gimnazjum (za niecałe dwa tygodnie)? Och, ogromnie ryzykuję tym pytaniem, boję się zranienia... Chciałabym dalszego ciągu znajomości, relacji kumplowskiej, spotkań towarzyskich z wybrańcami, powiedz, łudzę się strasznie naiwnie, co? Nadszedł wieczór, zaczynam marzyć. Nie, nie mów mi prawdy, jeśli ma mi pęknąć serce :(
Użytkownik: Krzysztof 18.06.2013 21:23 napisał(a):
Odpowiedź na: Krzysztofie, nie wiem jak... | Pingwinek
Ee, nie pęknie, jest zrobione z dobrego materiału. Dobrego i nie zmęczonego:)
Nie bardzo mogę Ci pomóc w Twoich obawach i oczekiwaniach związanych z uczniami. Myślę, że raczej trudno o zażyłość stosunków między nauczycielką (niechby byłą) a uczniem, uczennicą, ale może się mylę. Na pewno mnie trudniej to ogarnąć, bo nie odczuwam potrzeby posiadania większego i odnawianego grona znajomych. Tak naprawdę wystarczy mi paru moich dobrych znajomych, spośród których może nawet mógłbym znaleźć przyjaciela. Piszę te słowa w upalny wieczór, siedząc w campingu; przez otwarte drzwi widzę grupki moich kolegów z pracy, słyszę ich głośne i pomieszane głosy; mógłbym podejść do jednej grupy lub drugiej i byłbym przyjęty, ale siedzę u siebie, piszę: teraz słowa do Ciebie, później coś w moich dopiskach. Więc trudno mi; ja powiedziałbym sobie „nie to nie”, wiedząc, iż w kumplowaniu się, jak i w przyjaźni, wzajemność jest niezbędna.
Myślę, że każda praca stwarza możliwości snucia refleksji, chociaż oczywiście wiele z nich wymaga skupienia większego od wymaganego w mojej pracy. Mówi się, i mówi uczenie, że prawdy naprawdę nasze są tylko te, do których doszliśmy sami, a twierdzenie to dotyczy także prawd powszechni znanych, niekoniecznie oryginalnych. Jedną z takich moich prawd jest uznanie, iż tak naprawdę niemal wszystko jest w nas, cały świat się tam mieści, bo widzimy go odbitego w naszej psychice. W przełożeniu na nasz temat: mam skłonność (i potrzebę) snucia refleksji, filozofowania – jak mówią o mnie niektórzy znajomi, i pewnie w innej pracy byłoby tak samo.

Tytuł strzelawki… nie pamiętam… O!, mam: dwa czy trzy odcinki ze Schwarzeneggerem, który grał rolę robota z przyszłości chcącego zabić pewnego chłopaka, później broniącego go, a może odwrotnie. Albo parę filmów z dwoma policjantami w rolach głównych, jeden był Murzynem, drugi znanym białym aktorem, ale nie wiem jak się on nazywa; kiedyś wiedziałem, ale nie pamiętam.. zaraz! To chyba Gibson! Występował tam jeszcze niski i korpulentny aktor, chyba Włoch, albo Włocha grający; świetny aktor. Pamiętasz tytuły tych filmów? A z typowo lekkich filmów rozrywkowych wspomnę dwa razy oglądany film pod tytułem Awatar. Na wielkim ekranie telewizora HD film czynił duże wrażenie. Widziałem go dwa lata temu, był ostatnim filmem jaki zapamiętałem. Tutaj, w pracy, nie oglądam filmów, nie bardzo mam kiedy, a poza tym mój komputerek na dziesięciocalowy ekranik, raczej nie do wyświetlania filmów.
Jeśli tak bardzo starałaś się zostać nauczycielką, masz pasję. Gratuluję Ci jej posiadania:)

Użytkownik: Pingwinek 18.06.2013 23:35 napisał(a):
Odpowiedź na: Ee, nie pęknie, jest zrob... | Krzysztof
Mylisz się, Krzysztofie, w ocenie stanu mojego serca. Wiele już przeszło mimo młodych lat - dwie wielkie (naprawdę wielkie) nieodwzajemnione i niespełnione miłości, niespodziewaną śmierć najukochańszej Babuni, wielką (i znów: naprawdę wielką) pasję piłkarską, a wraz z tym wszystkim wiele zmagań z życiem, z ciałem (otyłość, choroby), z psychiką (myśli samobójcze), z własną religijnością (droga od "wiary" do niewiary)... Dobre to moje serce może i jest, choć pełne tęsknot, ale mocno już styrane. Zawsze czuło tak silnie i wyrywało się ku swym pragnieniom tak bardzo... Spalało się w tym, kogo i co kochało... Biegło w ogień, "by mocniej żyć".

"Prawdy naprawdę nasze są tylko te, do których doszliśmy sami" - jakże zgadzam się z tym! Powiem Ci również, że ze mną jest podobnie jak z Tobą - ja też (cytuję) "mam skłonność (i potrzebę) snucia refleksji". I ja też nie potrzebuję wielu znajomych, wystarcza mi całe życie parę bliskich osób i, od kilku lat, przyjaciółka. Też wolę odosobnienie od gwarnego towarzystwa. Po prostu sama ze sobą czuję się świetnie. Ale wiem, że nie chcę samotności, odczuwam coraz bardziej, jak brak mi kogoś, z kim mogłabym dzielić się światem. Powiem więcej, nic a nic nie gustuję w takich wrażliwcach i romantykach jak ja. I to raczej smutny wniosek, bo "mój typ" zdaje się nic nie widzieć w takiej dziewczynie jak ja. Ja bywam szalona, ale jednak najwyraźniej popełniam jakiś zasadniczy błąd w relacjach - no cóż, ukształtowała mnie skomplikowana przeszłość.

Może to jest właśnie to, co piszesz: podejście "nie to nie" - ja tak nie umiem. Przyjaźń (tak to nazwijmy roboczo) nie istnieje bez wzajemności - przecież wiem, a pomimo to uparcie brnę w dramat, jak ja jedynie jestem zaangażowana. Gotowa jestem przychylić nieba drugiemu człowiekowi (wręcz "uszczęśliwić" go wbrew niemu samemu), a kończy się to tak, że z sympatii do mnie i dobrego wspomnienia po bardziej formalnej znajomości nie zostaje nic, pojawia się natomiast niechęć czy agresja. Już to przechodziłam i zobacz - głupia, znów pakuję się w coś, co może mnie zniszczyć... Cała ja - nie potrafię rezygnować z marzeń. Mam teraz takie marzenie, a związane jest z uczniem, wkrótce byłym. Znam siebie. Zaryzykuję. Zawsze ryzykuję.

Co do "strzelawek" - tytułów niestety nie pamiętam, ale i Schwarzeneggera, i tych dwóch policjantów w akcji kojarzę! Na pewno oglądałam z Dziadziusiem jako dzieciak :-). Dobra strzelawka (ja mówię: "strzelanka" ^^) nie jest zła! ;). "Awatara" nie widziałam, mało co oglądam ostatnio, właściwie tylko moją telenowelę podczas jazdy na rowerze stacjonarnym.

A skoro o filmach i o młodzieży mowa, wyobraź sobie, że muszę znaleźć coś fajnego na trzy lekcje, jakie pozostały mi do końca roku szkolnego z obiema moimi grupami z klas III gimnazjum. Do szkoły w tym końcowym okresie (po wystawieniu ocen i po balu) przychodzą nieliczni i prawie nikomu (oprócz mnie i ewentualnie jakiegoś "freaka") nie chce się pracować na angielskim, nawet w "wisielca" (naturalnie w języku obcym) nie chce się im grać! Więc tylko jakiś film, najlepiej bez napisów i bez lektora, no i taki, który i ja lubię, wchodzi w grę ;)

Nie wiem, czy nauczanie to pasja na całe życie, nie zarzekam się, ale faktycznie to lubię :). Po pierwszym roku filologii angielskiej na cieszącym się sławą (wg mnie niezasłużoną, a może przebrzmiałą?) uniwersytecie zorientowałam się, że studia te nie dadzą mi wymarzonych uprawnień nauczycielskich (chociaż jeszcze jakiś czas wstecz dawały). Walka o organizację kursu pedagogiczno-metodycznego na dwóch wydziałach, zbieranie podpisów braci studenckiej, spotkanie z przedstawicielami władz uczelni, wizyta w kuratorium - próbowałam wszystkiego, lecz żadne z moich przedsięwzięć nie przyniosło oczekiwanego skutku. Byłam tak zawiedziona i zdemotywowana, a jednocześnie zdesperowana, że niewiele brakowało, a rzuciłabym w ogóle ten kierunek (a studentką byłam dobrą). Na szczęście udało mi się dokładnie w połowie studiów I stopnia zmienić szkołę, bez straty roku. Na placówkę prowincjonalną i stojącą dużo niżej w rankingach, ale oferującą mi właśnie to, czego chciałam - kształcenie dwuprzedmiotowe (angielski i niemiecki) i kwalifikacje do pracy nauczycielskiej. Trzy kolejne semestry, zakończone zdobyciem tytułu licencjata, były strasznie wyczerpujące, jednak teraz wspominam je z uśmiechem... To znaczy - absolutnie nie chciałabym jeszcze raz przez to przechodzić, to był dla mnie ogromny wysiłek fizyczny, psychiczny i intelektualny, sama siebie podziwiam, jak tak spoglądam wstecz, jak ja w ogóle dałam radę, te codzienne dojazdy, tyle różnic programowych do nadrobienia plus praktyki, siedzenie na uczelni od rana do wieczora, spanie i nauka w pociągach, soboty wypełnione po brzegi korepetycjami, po drodze tragedia osobista i pisanie pracy licencjackiej z nożem na gardle, zresztą, długo by opowiadać, bo to megaważny okres w moim życiu - jednakże naprawdę ciepło myślę o tamtym czasie. Piszę Ci o tym, by pokazać, jak bardzo mi zależało. W nauczycielstwie nie ma w tym kraju przyszłości, mnie 28 czerwca kończy się umowa w gimnazjum (jestem za zastępstwie, najogólniej mówiąc) i zostanie mi tylko szkoła językowa (tak liczę...), więc zapytasz może: czy było warto? Nie wiem, ale to była moja decyzja i jeszcze jej nie pożałowałam. Żyję chwilą - nigdy mi to nie wychodziło lecz czas najwyższy!

Okropnie dużo gadam (... piszę), Krzysztofie, nie mogłeś tego nie zauważyć. Aż mi głupio, że tak się rozpanoszyłam pod Twoją czytatką. Nie mam trudności z mówieniem o sobie, co więcej - niekiedy przesadzam. Nie krępuj się moją otwartością, ale i nie czuj się zobowiązany, proszę.
Użytkownik: Krzysztof 20.06.2013 21:04 napisał(a):
Odpowiedź na: Mylisz się, Krzysztofie, ... | Pingwinek
Nie panoszysz się, Aniu. Czytatka jest publiczna i nie jest o literaturze, a o pracy i o ludzkich sprawach – Twoje słowa są więc a’propos.
Czytam o Twoich przeżyciach z odrobiną dobrodusznego uśmiechu, wiesz, takiego z wysokości mojego szóstego krzyżyka. Bo widzisz, najgorsze zmęczenie serca nie jest tym (i po tym), o czym pisałaś; raczej jeszcze nie znasz prawdy o zmęczonym sercu – i chwała Bogu za to.
Nie żałuj swoich decyzji życiowych (wyjąwszy oczywiście czyny niegodne). Nie można, bo to trochę tak, jakbyś życia żałowała. Sztuką jest przyjęcie także tych najgorszych decyzji za drogie nam cząstki własnego życia, tego jedynego i nie do powtórzenia, nawet jeśli ich wspomnienie wyciska łzy z oczu.
Najcenniejsze w życiu jest przeżywanie, bogactwo ducha, dlatego po stokroć lepszym jest życie tego, który kochał, niechby dwukrotnie nieszczęśliwie, od życia człowieka, który nie kochał ani razu i nie brakuje mu kochania. Kiedyś inaczej spojrzysz na swoje miłości. Kiedyś pokochasz z wzajemnością.
Użytkownik: Pingwinek 20.06.2013 22:23 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie panoszysz się, Aniu. ... | Krzysztof
Nie peszy mnie Twój dobroduszny uśmiech :-). Wymądrzać się nie zamierzam, jestem "smarkata" i dobrze o tym wiem :-). Z wiekiem na pewno spojrzę na wszystko inaczej, przecież i kiedyś patrzyłam inaczej, ale teraz mam tyle a tyle lat i patrzę tak :-)

Ładnie piszesz o życiu i o decyzjach, dziękuję :-)
Użytkownik: Krzysztof 23.06.2013 00:11 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie peszy mnie Twój dobro... | Pingwinek
Po wysłaniu mojej ostatniej odpowiedzi pomyślałem, że źle napisałem. Twoje słowa uspokoiły mnie. I ja dziękuję, Aniu.
Użytkownik: Pingwinek 23.06.2013 00:22 napisał(a):
Odpowiedź na: Po wysłaniu mojej ostatni... | Krzysztof
:-)
Użytkownik: ilia 21.06.2013 00:24 napisał(a):
Odpowiedź na: Ee, nie pęknie, jest zrob... | Krzysztof
Witaj Krzysztofie :) Pięknie piszesz.
Wtrącę się w tę część Twojej rozmowy z Pingwinkiem, dotyczącą filmów o których wspominasz. Te filmy z Arnoldem Schwarzeneggerem, to "Terminator" (1984) - wprowadzony na polskie ekrany pod tytułem "Elektroniczny morderca", "Terminator 2: Dzień sądu" (1991), "Terminator 3: Bunt maszyn" (2003). W pierwszym filmie Schwarzenegger grał złego robota-terminatora, który przybył z przyszłości do roku 1984, aby zabić matkę jeszcze nie narodzonego Johna Connora, przywódcę ludzi w walce/wojnie przeciw maszynom, która będzie się toczyć w przyszłości. W następnych dwóch filmach Schwarzenegger-terminator wraca znowu do przeszłości, ale już jako dobry robot, przeprogramowany przez dojrzałego Johna Connora (który jednak się urodził), aby ochraniać młodziutkiego Connora przed innymi terminatorami-zabójcami, wysłanymi przez maszyny z przyszłości. Mimo, że nie gustuję, aż tak bardzo w filmach typu "strzelawki", to uwielbiam wszystkie filmy i seriale o Johnie Connorze i terminatorach, a było ich jeszcze więcej. Pierwszy "Terminator", to mój ulubiony film, który obejrzałam już chyba z 10 razy, pierwszy raz w 1987 roku w kinie w Gliwicach, do którego przyjechałam z Rybnika, gdzie ówcześnie mieszkałam, wziąwszy specjalnie dzień wolny w pracy, gdyż tak bardzo chciałam obejrzeć już ten film, a w tamtych czasach najpierw grano nowości w dużych miastach, a dopiero później w mniejszych. Tak, w młodości człowiek miał dużo sił i zapału, a ja jako filmomaniaczka także byłam trochę szalona. Nie raz zdarzało mi się jeździć do innych miast, czy miasteczek w regionie lub nawet poza region, aby obejrzeć jakiś film. Czasem zdarzały się nieprzewidziane przygody - na przykład kiedyś będąc nastolatką wyciągnęłam małoletniego brata na wycieczkę do kina do małego miasteczka, do którego jechaliśmy ze 2 godziny pociągiem, a na miejscu okazało się, że grają film "Trzy kobiety", ale nie ten amerykański, który chciałam obejrzeć (Altmana), tylko polski o tym samym tytule(Różewicza). Byłam bardzo zawiedziona. Pamiętam też, że kiedyś chciałam namówić mamę, aby ze mną pojechała do kina do jakiejś dziury w Beskidach, a było to raczej bardzo daleko od nas, ale powiedziała, że chyba oszalałam i nie zgodziła się.
Teraz filmy oglądam wyłącznie w telewizji, stosunkowo rzadko, bo mnóstwo ich już widziałam i tak się przesyciłam, że był długi okres, kiedy nic nie oglądałam. Do kina już nie chodzę, bo mi się nie chce, a poza tym nie podobają mi się te nowoczesne multipleksowe kina z wszechobecnym popcornem, którego zapachu nie mogę ścierpieć.
Jeśli chodzi o te filmy z Melem Gibsonem, to miały tytuł "Zabójcza broń" i było ich cztery. Murzyna grał Danny Glover, niskim aktorem był Joe Pesci, z pochodzenia Włoch. "Avatara" też widziałam, podobał mi się. Niestety widziałam go w telewizorze, na pewno większe wrażenie robił w kinie 3D.
Rozpisałam się, ale to Twoja "wina", bo piszesz tak, że prowokujesz innych do zwierzeń. Pozdrawiam :)
Użytkownik: Krzysztof 23.06.2013 00:08 napisał(a):
Odpowiedź na: Witaj Krzysztofie :) Pięk... | ilia
Przepraszam, Ilio, faktycznie zawiniłem. Obiecuję brak poprawy:)

Nie dość, że czasami (tylko czasami) lubię sobie pogadać, to i na dokładkę uważam, że nie można się chować za pisanymi słowami, bo zwykle odbywa się to kosztem jakości tekstu. Skoro już pisze się i publikuje tekst, trzeba zgodzić się z pewną dozą odsłaniania się, które czasami – bywa i tak - nazywane jest ekshibicjonizmem.

Fajnie mieć takiego niegroźnego filmowego bzika:) Trochę Ci zazdroszczę.

Tak, tak!: Naga broń. Była tam scena, którą później widziałem w niepamiętanej z nazwy parodii: stojący na plaży domek (niby) Gibsona zmieniono w sito seriami z broni maszynowej - na pewno wiesz o jakiej scenie piszę. W parodii wyglądała ta scena nieco inaczej: gdy umilkły strzały, Gibson (aktor był inny) wyszedł z podniesionymi rękoma i zapytał:
-Why??
Wtedy jeden z tych strzelających wyciągnął z kieszeni kartkę i powiedział:
-Bo my mieliśmy zlecenie… 5 Berkeley Road.
-Ale panowie, to nie tu, to tam!
-A to my bardzo przepraszamy.
-No problem.

Ta scenka bardzo mi się podobała i często ją wspominam. Oryginalna, z dziewczyną pracującą w ambasadzie RPA, też:)
W czasie oglądanie pierwszego Terminatora gnębiła mnie pewna sprzeczność związana z podróżami w czasie. Skoro Connor przeżył dzieciństwo (a tak było, skoro jako dorosły wysłał robota w przeszłość), to właściwie mógł nie wysyłać go wcale, bo fakt przeżycia dzieciństwa już nastąpił, był faktem dokonanym. Dobrze, ale co by było, gdyby terminator nie obronił go? Jeśliby wtedy umarł, to kto przeprogramowałby robota? Jest oczywista sprzeczność z której wybrnąć można chyba tylko na dwa sposoby: przyszłość nie jest ustalona z góry, a istnieje tylko jako potencjalna możliwość; albo: istnieją przyszłości alternatywne, równoległe.
No i co dalej? Nie wiem. Pomysły mi się skończyły.

Mam zagadkę dla Ciebie: w jakich okolicznościach Pesci dał swój zegarek Gloverowi?
To może i drugą; tej na pewno nie zgadniesz:)
Co niósł na ramieniu Arnold - Terminator w chwili zobaczenia go przez psychologa mającego pomóc przerażonym ofiarom?
Chyba spodobały mi się te filmy, skoro nieźle je pamiętam.

Użytkownik: ilia 25.06.2013 23:27 napisał(a):
Odpowiedź na: Przepraszam, Ilio, faktyc... | Krzysztof
Podróże w czasie są, przynajmniej dla mnie, fascynującym zagadnieniem. Dlatego tak lubię filmy i książki traktujące o tym. Podobno czasu w ogóle nie ma. Wszystko jest "teraz". Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość nie istnieje, tylko ludzie tak to postrzegają. Możliwe też, że jest mnóstwo wersji danej rzeczywistości. Wracając do filmu, to jest tu hipoteza, że przyszłość można zmienić, ingerując w przeszłość. I dlatego roboty wysyłają ciągle nowych udoskonalonych terminatorów w przeszłość, aby zgładzić Johna Connora, wtedy według nich nie będzie już przywódcy jednoczącego ludzi w walce przeciw nim. Zmieni się przyszłość, w ich mniemaniu, na ich korzyść.
Co do zagadek filmowych, to nie mam zbytnio pamięci do szczegółów :)
Filmy z serii "Zabójczej broni" widziałam wieki temu, więc nie wiem kiedy Glover dał zegarek Pesciemu.
Odnośnie "Terminatora", to Arnold-Terminator nic nie niósł na ramieniu, gdy zobaczył go psycholog, który wychodził z komisariatu policji, a on wchodził. Arnold ubrany był w czarną skórzaną kurtkę, miał ciemne okulary i powiedział sławne zdanie, gdy dyżurujący policjant nie chciał go wpuścić - jeszcze tu wrócę - i wrócił za chwilę, wjeżdżając z impetem, samochodem do środka komisariatu, a gdy wysiadł miał w obu rękach broń (karabiny? strzelby?, nie znam się) i zaczął "strzelawkę".
Użytkownik: Krzysztof 26.06.2013 22:41 napisał(a):
Odpowiedź na: Podróże w czasie są, przy... | ilia
Witaj, Ilio.
Scenka o której myślałem była zapewne w kolejnej części: Terminator wyszedł w niej z grobowca niosąc trumnę na ramieniu, wtedy po raz drugi zobaczył go psycholog; pamiętam jego przerażoną twarz. Ty chyba pisałaś o pierwszym ich spotkaniu. Poplątałem odcinki.
-Zaraz tu wrócę. - faktycznie, wrócił w oryginalny sposób. Amerykański:)
Na broni i ja niewiele się znam, mimo spędzenia w wojsku dwóch lat. Strzelba jest bronią myśliwych i nigdy nie jest maszynowa, to znaczy strzelająca seriami, karabiny mają wojskowi, w tym także maszynowe – taką dałbym definicję rodzajów broni.
Tak przy okazji: ponad sto lat temu niektórzy znawcy wojskowości uważali, że wymyślenie broni wypluwającej kilka pocisków na sekundę położy kres wojnom, no bo kto się oprze takiej sile ognia? Niewiele czasu minęło do pojawienia się karabinów strzelających w tempie 10, 20, a nawet 50 strzałów na sekundę, ale wojen nie powstrzymały, tyle że więcej ludzi na nich ginęło…
Na filmach na ogół używane są nie karabiny maszynowe, bo te są wielkie i ciężkie, ale niewielkie pistolety automatyczne. W wojsku nosiłem taki (do dzisiaj pamiętam dzieciaki biegnące za mną ulicą i oglądające wystający z otwartej kabury „automat”), nie raz z niego strzelałem, i teraz, ilekroć widzę na filmach „strzelające” sceny, mam odruch liczenia czasu. Chodzi o to, że swój magazynek naboi taka broń opróżnia w ciągu, średnio licząc, dwóch sekund, a na filmach strzelają i strzelają bez końca. Ale to tylko taki odruch wyniesiony z wojska:)
Te próby zmiany teraźniejszości poprzez zmianę przeszłości przypominają mi sławny paradoks dziadka. Otóż ktoś cofa się w czasie i zabija jednego ze swoich dziadków gdy ten jest jeszcze dzieckiem. No i co dalej? No i mamy paradoks. Jeśli nie ma dziadka, nie ma też jednego z rodziców, a tym samym i sprawcy tego zamieszania nie ma. A przecież jest, żyje i działa. Nie da się rozwiązać tego węzła, z czego niektórzy wyciągają wniosek o niemożliwości, nawet teoretycznej, podróży wstecz linii czasu.
Przypomina mi się pewne opowiadanie, chyba Fiałkowskiego, w którym takie podróże były możliwe pod warunkiem absolutnego nieingerowania w przeszłość; w opowiadaniu nazywało się to włóknem Claperiusa, jeśli dobrze pamiętam: nić ciągnąca się od najdalszej przeszłości w przyszłość i łącząca wszystkie pochodne każdego zdarzenia; nić „święta”, nie do ruszenia bez ryzyka nieobliczalnych zmian teraźniejszości.
Tyle że obszar zajmowany przez takie zdarzenia jest całym światem, nie da się z niego wydzielić nici Claperiusa, ale to już tylko moje zdanie.

A poza tym mam za sobą kolejny dzień pracy w błocie.

Użytkownik: Marylek 12.06.2013 09:14 napisał(a):
Odpowiedź na: 180513 i następne dni. G... | Krzysztof
Pamiętam tamtą twoją mirabelkę, Krzysztofie. Żal mi jej. Boli mnie bezmyślne niszczenie piękna.

Na niemożliwą do przełamania senność polecam Ci gumę do żucia. Pomaga!

Pozdrawiam.
Użytkownik: Krzysztof 13.06.2013 19:41 napisał(a):
Odpowiedź na: Pamiętam tamtą twoją mira... | Marylek
Marylku, ujęłaś mnie pamięcią mojej mirabelki tak mocno, że gdybyś tutaj była, chyba wyściskałbym Cię.

Guma, powiadasz? Myślę, że byłaby dobra, bo pomaga mi gryzienie czegoś.
Na jeden z wyjazdów w góry kupiłem opakowanie kamyków (jakieś ziarno zalane słodką i twardą polewą; słodycz pamiętana z dzieciństwa), więc kupiłem jako „pogryzkę”, czyli do zjedzenia na szlaku, ale swoim starym zwyczajem zapomniałem o niej. Dopiero w samochodzie, w czasie drogi powrotnej, przypomniałem sobie. Uratowały mnie. Od tamtej pory staram się mieć paczkę kamyków na powrotną jazdę wieczorną. Guma ma jedną ważną dla mnie przewagę nad kamykami: niemal zerową ilość kalorii, bo te mnożą mi się szybciej od królików, zaraza z nimi.
Spróbuję gumę.
Użytkownik: Marylek 13.06.2013 20:24 napisał(a):
Odpowiedź na: Marylku, ujęłaś mnie pami... | Krzysztof
Guma pomaga tak długo, jak długo ją żujesz. Ponoć chodzi o ruch mięśni, w podobny sposób pomógłby np. spacer, ale jak tu iść na spacer, gdy siedzisz za kierownicą? Spróbuj, Krzysiu, spróbuj, potem mi powiesz, czy zadziałało. Mnie w każdym razie pomaga. :)
Użytkownik: Krzysztof 13.06.2013 23:02 napisał(a):
Odpowiedź na: Guma pomaga tak długo, ja... | Marylek
Marylku, w nocy z poniedziałku na wtorek będziemy mieć przerzut sprzętu na odległość kilku godzin jazdy moją wiekową scanią, będzie więc okazja wypróbować gumę. Te kamyki są bardzo dobre, tylko szybko się kończą:(
Napiszę, obiecuję.
Użytkownik: Krzysztof 18.06.2013 21:28 napisał(a):
Odpowiedź na: Guma pomaga tak długo, ja... | Marylek
Witaj, Marylku.
Wyjechałem o osiemnastej, planowałem być na miejscu najpóźniej o godzinie 21, a byłem przed pierwszą w nocy. Tyle miałem „atrakcji”, czytaj: awarii, że o usypianiu nawet i mowy być nie mogło. Już w pierwszym mijanym mieście jeden z Ukraińców skręcił w lewo zamiast w prawo, mimo instruktażu, a reszta pojechała za nim. Musiałem zawracać i jechać za nimi, bo jednemu z nich zepsuła się ciężarówka. Uwielbiam takie sytuacje: na łuku drogi – jak było ostatnio, na ogół w nocy, czasami w deszczu, próbuje się naprawić stary złom nie znając się na mechanice. Dla mnie są to bardzo stresujące sytuacje, zwłaszcza gdy ktoś zawiadomi policję (a na ogół inni kierowcy to robią), a ci domagają się natychmiastowego wyjazdu pod groźbą kar i wezwania specjalistycznej, czyli bardzo drogiej, pomocy drogowej.
W najbliższy poniedziałek droga też będzie około trzygodzinna (mam taką nadzieję), ale w kolejny jechać będziemy całą noc, do Ustronia Morskiego; będzie okazja do testów:)
Użytkownik: Marylek 19.06.2013 01:12 napisał(a):
Odpowiedź na: Witaj, Marylku. Wyjechał... | Krzysztof
O, to mi się zdecydowanie kojarzy z jakimś prawem Murphy'ego: jeśli coś może się zepsuć, to się zepsuje. Często tak się dzieje, niestety, i zawsze nie w porę. Jakby jakakolwiek niedogodność przychodziła w porę.

Ja dziś byłam tak śpiąca, że nawet guma nie pomagała, nie mówiąc już o tym, że niepolitycznie mi zażywać gumę w pracy... ;) Po prostu za mało śpię, ot i cała tajemnica. I Ty pewnie też.

Cała noc jazdy... Dla zawodowego kierowcy, to po prostu kolejne zadanie do wykonania, męczące, żmudne. Dla amatora - ha! Świetna przygoda! Ja się już cieszę na wrześniowy wyjazd na nasz zlot biblionetkowy do Jastrzębiej Góry - co najmniej osiem godzin jazdy! Nie nocą wprawdzie, ale zawsze, w dzień też może być przyjemnie. Co nie zmienia faktu, że Ty za dwa tygodnie będziesz miał ciężką noc...

Czasem coś dzieje się na odwrót, czasem nie w porę. Będę trzymać kciuki za Twój brak problemów w czasie drogi! ;)
Użytkownik: Krzysztof 20.06.2013 21:00 napisał(a):
Odpowiedź na: O, to mi się zdecydowanie... | Marylek
Kiedy ja nie jestem zawodowym kierowcą, Marylku; byłem nim przez parę miesięcy w UK i tylko wtedy. Za kierownicą ciężarówki siadam około piętnaście razy w roku przejeżdżając w sumie jakieś trzy tysiące kilometrów – tyle zawodowy kierowca przejeżdża w tydzień albo w 10 dni. Dla mnie wyjazd bywa związany z tremą (czymś, o czym zawodowiec zdążył zapomnieć), zwłaszcza po półrocznej, jesienno-zimowej, przerwie. Oczywiście wymiary pojazdów też grają tutaj rolę: typowy zestaw dwóch pojazdów, czyli ciągnik siodłowy z naczepą, klasyczny „tir”, ma długość 18 metrów, mój zestaw pojazdów, skrzyniowa ciężarówka z przyczepą, ma bodajże 28 metrów długości i nie jest tutaj rekordzistą. Czasami w żartach mówimy, że można zdążyć zapomnieć o przejechanym skrzyżowaniu, gdy tył przyczepy jeszcze nie minął świateł.
Przygoda? Pewnie! Na przykład gdzieś w Sudetach, gdy jadąc pod górę musiałem zredukować bieg do jedynki; modliłem się aby to przełożenie wystarczyło dla wciągnięcia słabej i przeciążonej scanii na szczyt podjazdu. Udało się.
Zawodowy kierowca ma dojechać na czas, tutaj sukcesem jest dojechanie.
Był czas w latach dziewięćdziesiątych, gdy dość często bywałem w Jastrzębiej Górze (dla ścisłości: tej nad morzem, w pobliżu Władysławowa; zastrzegam, bo może jest inna jeszcze miejscowość o tej nazwie). Miasteczka właściwie niewiele poznałem, więcej pobliskie lasy, ale ryneczek podobał mi się. Tamte lata są mi cenne dzięki małej wtedy Małgosi, mojej córce:)
A dzisiaj przejechałem pół Polski (ale wygodnie, jako pasażer busa; kolega niesyty jest kierowania) kończąc podróż też nad morzem, w Ustroniu. Tutaj stoi jedno z moich „dzieci”: kolejka górska, którą mam pod opieką. Szykujemy ją do sezonu, za parę dni wracamy, a całą kawalkadą przyjedziemy 1 lipca.
To ta kolejka:
http://www.youtube.com/watch?v=1no6NKPnk5g
http://www.youtube.com/watch?v=KFQL-7v_vo4
Po raz pierwszy jechałem nią dopiero w trzecim roku jej użytkowania. Nie lubię się bać:)
Właśnie wróciłem z powitalnego spaceru. Lato jest i tutaj.
Użytkownik: Marylek 23.06.2013 01:10 napisał(a):
Odpowiedź na: Kiedy ja nie jestem zawod... | Krzysztof
O, straszna rzecz, taka kolejka! Nie wsiadłabym do tego wagonika nawet za dopłatą. Ja też nie lubię się bać. :) Nie oglądam i nie czytuję horrorów, zupełnie nie rozumiem przyjemności wynikających z "dreszczyku strachu". Dla mnie strach to coś najgorszego, upodlającego, odbierającego rozum. "Strach zabija duszę" - jak pisał Frank Herbert w "Diunie". I nie potrafię z niego żartować.

Skoro prowadzisz taką wielką ciężarówkę, to musisz mieć zawodowe prawo jazdy. Czyli dla mnie jesteś zawodowym kierowcą, nawet jeśli tylko od czasu do czasu wykonujesz ten zawód. ;) Ja przejeżdżam amatorsko około 15 tysięcy kilometrów rocznie, trochę ponad tysiąc na miesiąc i to czymś małym i zwrotnym. Dla mnie nawet przejechanie się w kabinie takiej ciężarówki, jaką opisujesz, byłoby wielką przygodą.

Mamy najktrótszą noc w roku, a w dodatku piękną pełnię księżyca - aż szkoda spać...
Udanego lata, Krzysiu!
Użytkownik: Krzysztof 26.06.2013 22:43 napisał(a):
Odpowiedź na: O, straszna rzecz, taka k... | Marylek
Dziękuję, Marylku. Na pewno będzie udane, bo i pracy będę mieć mniej, i jak co roku przyjedzie do Ustronia cała moja rodzina. Helena, moja wnuczka, oczywiście też. Nie widziałem jej parę miesięcy, pewnie znowu zobaczę ją piękniejszą:)
Użytkownik: Marylek 26.06.2013 23:09 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję, Marylku. Na pew... | Krzysztof
Ile ona juz ma lat? Chyba ze trzy?
Użytkownik: Krzysztof 27.06.2013 23:09 napisał(a):
Odpowiedź na: Ile ona juz ma lat? Chyba... | Marylek
Ma trzy i pół. Gdy przyjechałem do syna w marcu, Helena obejrzała mnie uważnie, po czym powiedziała, że mam ładną koszulę. Zadziwiła mnie tymi słowami, bo ledwie trzy lata temu widziałem ją w szpitalu, małą, śpiącą kluskę, a teraz proszę! - podoba się jej mój ubiór:)
Na mojej prywatnej liście Miss Polonia pierwsze miejsce niepodzielnie i bez przerwy od dwudziestu już lat zajmuje moja córka, ale czuję, że jej bratanica zaczyna deptać córce po piętach.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: