Dodany: 08.06.2013 13:24|Autor: AnnRK
Kaczka Vaucansona
W zalewie tandetnych okładek miło jest znaleźć książkę, która nie odstrasza plastikowymi twarzami, kiczowatymi widoczkami czy tandetną grafiką. "Chemia łez" zauroczyła mnie białą, delikatną okładką z tłoczonym kwiatowym ornamentem i lśniącą, niebieską łzą, kryjącą w sobie tajemniczy zbiór trybików, jakie widywałam u parającego się zegarmistrzostwem dziadka. Historia opowiedziana przez Petera Careya zapowiadała się ciekawie, wpisując się w jeden z moich ulubionych książkowych scenariuszy, ten, w którym bohater z teraźniejszości za sprawą jakiegoś przedmiotu odbywa podróż w przeszłość - jednak nie dosłownie, jak w powieściach science fiction, a w znaczeniu przenośnym, za sprawą dzienników, pamiętników, dokumentów. Podróż duchowa. Podróż mentalna. Podróż obserwatora, który nie może zmienić przeszłości, lecz jedynie przypatrywać się losom jej bohaterów, na chwilę zapominając o własnym życiu.
Catherine poznajemy w ciężkim dla niej okresie. Kobieta cierpi po śmierci swojego kochanka i współpracownika. Żałoba po Matthew jest cichym łkaniem, żalem, którego nie można wykrzyczeć. Mężczyzna był żonaty, a związek z Catherine trzymany w tajemnicy. Oficjalnie cierpienie Cat to jedynie smutek po odejściu kolegi i kiedy serce pęka jej z żalu, kiedy wyć jej się chce z rozpaczy, musi swój ból chować przed światem, uciekając w pracę i używki.
Postać Cat intryguje od pierwszych stron. Kobieta jest specjalistką od konserwacji zegarów. "Mój dziadek Niemiec i mój bardzo angielski ojciec byli zegarmistrzami. (...) Już jako mała dziewczynka uważałam, że jest to zajęcie bardzo kojące, które daje spełnienie. Od lat szczerze wierzyłam w to, że konstruowanie zegarów jest w stanie ukoić każdy zamęt w duszy i sercu"[1]. Po śmierci kochanka, przeniesiona do nowego biura, dostaje zlecenie, które pozwoli jej się oderwać od niewesołych myśli (od alkoholu i kokainy - nie). W wielkich skrzyniach znajdzie nie tylko mnóstwo części, które niegdyś tworzyły wspaniałą całość, a teraz szukają kogoś, kto na nowo tchnie w nie życie, ale także dzienniki człowieka, który przed wieloma laty wyruszył w daleką podróż, by spełnić obietnicę daną synowi.
Jest rok 1854. Pierworodny syn wiktoriańskiego arystokraty Henry'ego Brandlinga, nękany ciężką chorobą, bliski jest śmierci. W takiej sytuacji kochający ojciec jest w stanie obiecać dziecku właściwie wszystko. "Mój syn cierpiał, poddawany zabiegom wodoleczniczym. Nie mogłem znieść jego krzyku i świadomości, że oto znów jego trawione gorączką ciałko owijane jest zimnymi, mokrymi prześcieradłami i zaczyna się kolejny dzień kuracji"[2]. Henry przyrzeka chłopcu, że skonstruuje dla niego kaczkę, mechaniczną zabawkę, techniczne cudo, które będzie niemal niczym żywe zwierzę, "machać skrzydłami, pić wodę, trawić ziarno, a nawet wydalać"[3]. Mężczyzna desperacko chwyta się myśli, która każe mu wierzyć, że spełnienie tej prośby pomoże synowi przezwyciężyć chorobę.
Trzeba Careyowi przyznać, że postaci odmalował mistrzowsko. Targana emocjami Catherine, nieco nerwowy Henry, pełna zapału Amanda, pomocnica Cat, czy ekscentryczny Herr Sumpter, zegarmistrz pomagający Brandlingowi w wypełnieniu zadania, to ludzie z krwi i kości, niejednoznaczni. Skrywając uczucia, chętniej mówią o swych pasjach i celach. To praca nad maszyną stała się motorem historii, to skomplikowany mechanizm zabawki nadał życiu Catherine i Henry'ego nowy sens. Tym, co dodatkowo łączy bohaterów, jest samotność, uczucie w "Chemii łez" wszechobecne. O miłości, poświęceniu, bólu - autor pisze mniej dosłownie, zasłaniając wrażliwe miejsca swoich postaci fachowymi terminami, naukową precyzją, skupiając uwagę czytelnika na kwestiach dotyczących raczej fizyki czy techniki niż emocji.
Książka podzielona jest na rozdziały dotyczące Catherine, Henry'ego oraz te, w których występują oboje, jakby autor chciał dobitniej podkreślić silny związek, jaki połączył bohaterów mimo dzielącej ich ogromnej przepaści czasowej.
Historia piękna, poświęcenie ojca wzruszające, profesja Cat niezmiernie ciekawa, a jednak "Chemia łez" mnie nie wciągnęła. Pomysł wysunięcia na pierwszy plan przedmiotu, wokół którego buduje się całą opowieść, który łączy dwie różne postacie z odmiennych światów wydaje się trafny, jednak znudzenie często pojawiającymi się, obco brzmiącymi terminami, zniechęcenie wnikliwą analizą powstającego, a później rekonstruowanego dzieła sprawiało, że coraz trudniej przychodziło mi skupienie się na fabule. Zagubiłam się w świecie odlewów z brązu, trójwymiarowych krzywek, cylindrów napędzanych ciężarkiem wagowym, śrubek, podkładek i innych drobiazgów.
Jeśli spod warstwy żelastwa i naukowych dialogów wygrzebiemy historię, którą to żelastwo sprowokowało, dostajemy piękną opowieść o samotności, utracie bliskich, uczuciach, które mogą doprowadzić do szaleństwa, jeśli nie ma się czegoś, co utrzyma na powierzchni. Mechaniczna kaczka spełnia swoją rolę: Henry'emu daje nadzieję na uratowanie syna, Catherine zajęcie, które oderwie ją od bolesnych myśli, a przy okazji pozwoli na odkrycie niedoskonałości w najdoskonalszej maszynie, będącej tworem nie tylko bezdusznym, ale pozbawionym powłoki skórnej, tak wrażliwej, tak cudownie reagującej na słowa, dotyk, emocje.
Choć "Chemia łez" nie trafiła w mój gust, choć trudno mi było się odnaleźć w tym na poły ludzkim, na poły mechanicznym świecie - rozumiem. dlaczego Peter Carey, dwukrotny laureat Nagrody Bookera, uważany jest za jednego z najlepszych pisarzy australijskich. Nie można mu odmówić talentu ani wyobraźni. Stworzył niebanalną fabułę i ciekawe postaci, tchnął życie w maszynę, jednocześnie obnażając słabość nawet najgenialniejszego wytworu techniki, czyniąc z niedoskonałego człowieka twór zdecydowanie bardziej wart uwagi.
---
[1] Peter Carey, "Chemia łez", przeł. Edyta Basiak, wyd. Wielka Litera, 2013, s. 11.
[2] Tamże, s. 32.
[3] Tamże, s. 35.
[Recenzję wcześniej opublikowałam na moim blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.