Dodany: 26.10.2004 23:48|Autor: woy
Zakochałem się...
"Oczywiście jestem przekonany, że kiedy Steven Spielberg szczęśliwy z lawiny Oscarów powiedział, że żałuje tylko jednego: że "Listy Schindlera" nie mogło obejrzeć sześć milionów Żydów, którzy zginęli w czasie holokaustu, nie miał na myśli - jak ktoś złośliwie sugerował - tylko ewentualnych dodatkowych zysków z biletów."
No i jak nie kochać kogoś, kto ma do autorytetów i ich piedestałów taki stosunek? Bo ja się, proszę koleżeństwa, platonicznie zakochałem. Jest to niemalże miłość "od pierwszego czytania", bo, wstyd przyznać, Głowacki-literat był mi dotąd prawie nie znany. Owszem, to i owo się słyszało, że sukces, że Ameryka, jakieś drobiazgi z "Kultury" się czytało, scenariusze, sztuki - te chyba były mi najbardziej znane - no bo "Rejs" chyba każdy widział, a i "Antygonę w Nowym Jorku" wypadało zaliczyć, ale z prozy nic...
O książce "Z głowy" pierwszy raz usłyszałem w radio, gdzie Krzysztof Materna robił z Głowackim wywiad i bardzo plastycznie opowiadał, jak to ledwie zaczął czytać, a już książkę zgubił i nie może odżałować, bo go strasznie wciągnęła. To wciągnięcie Materny jakoś mi zapadło w pamięć, bo gdy w supermarkecie między zakupem serka i puszkowanego groszku natknąłem się na ładnie wydaną (twarda oprawa) książkę z luzakiem w białym garniturze na tle graffiti z napisem "Death to Yuppie Scum" na okładce, to mi to samo wskoczyło do koszyka.
A potem... Dwie zarwane noce i poranna złość, że trzeba odłożyć, bo praca czeka... Ale było warto. Takiej uczty nie zakosztowałem od dawna.
Dwa słowa o autorze, choć pewnie nie trzeba, bo każdy to wie. Janusz Głowacki urodził się w 1938 roku. Według notki od wydawcy: prozaik, dramaturg, scenarzysta. Debiutował zbiorem opowiadań "Wirówka nonsensu". A potem były jeszcze: "Nowy taniec la-ba-da", "My sweet Raskolnikow", "Moc truchleje" i "Ostatni cieć". Do czasu wyjazdu z Polski najbardziej znany ze scenariuszy filmowych ("Polowanie na muchy", "Trzeba zabić tę miłość", "Rejs") Długi czas pisał felietony i recenzje do warszawskiej "Kultury". Rozkwitł na dobre po wyjeździe do USA, gdzie ujawnił się jego talent dramaturgiczny. Zaczęło się od "Kopciucha", a potem jeszcze "Antygona w Nowym Jorku", "Polowanie na karaluchy", "Czwarta siostra". Obsypano go nagrodami, wykładał literaturę na uniwersytetach... A potem to wszystko złośliwie opisał.
Bo "Z głowy" to spowiedź autora z jego lat minionych. Z czasu emigracji: tej głodnej i tej w aureoli sławy; z czasu przed i czasu po. Nie, nie spowiedź, raczej pogwarka przy wódce. Niesamowicie lekka i potoczysta, trochę chaotyczna, jak każda opowieść przy kielichu, przy tym z ładunkiem znakomitego humoru sytuacyjnego w opisach tym zabawniejszych, że prawdziwych. Głowacki to mistrz w wyławianiu groteski ze zdarzeń na pozór zwyczajnych, gdzie ktoś inny humoru by nie dostrzegł. I ten dystans... Do siebie i do innych. To spojrzenie zezem, które powoduje, że po obśmianiu samego siebie można bez skrupułów obśmiać Najwyższe Autorytety. Głowacki bez żenady stawia obok siebie VIP-owską elitę oraz emerytowane dziwki zgromadzone na "spotkaniu po latach". Bo z jednymi i drugimi jest zaprzyjaźniony, bo jedni i drudzy go lubią, a dziwki nawet bardziej... Z tej ironii wyłania się bardzo prawdziwy obraz świata: i tego na górze, i tego na samym dnie. Tym wyrazistszego, że Głowacki umie nagle złamać nastrój szyderstwa i śmichów-chichów, by na ułamek sekundy złapać czytelnika za gardło przejmującą migawką z ludzkiego losu...
Na tytuł jeszcze chciałbym zwrócić uwagę. Ja go odczytuję na trzy sposoby, z których każdy mi do tekstu pasuje. Bo widać wyraźnie, że autor książkę napisał "z głowy", bez przygotowania, pozwalając słowom wylewać się wprost z pamięci na papier, a jednocześnie jest to zapis "z Głowy" (taką autor nosi ksywę wśród przyjaciół), bo sporo własnych bebechów w sarkastycznym sosie "Głowa" nam tu podrzuca. I wreszcie - też to widzę - napisał Głowacki coś, co nosił w sobie długo, i ma to wreszcie "z głowy"...
270 stron połkniętych w ekspresowym tempie, a chce się jeszcze... I szkoda, że to nie jest fikcja i że przez to na drugi tom trudno liczyć. Bo samo życie nie daje gwarancji, ze tak barwnie będzie się toczyć dalej. Chociaż "Głowa" pokazał, że nawet z piasku bicz potrafi ukręcić, to może, może...
Każdemu, kto potrzebuje doładowania akumulatorów pozytywną energią, zalecam: czytać Głowackiego. Za każdą cenę.
woy
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.