Krótkie notatki o książkach, które nie załapały się w maju 2013 na mój potencjał recenzyjny :
Nie boję się bezsennych nocy... z księgi drugiej (
Hen Józef (właśc. Cukier Józef Henryk))
,
Nie boję się bezsennych nocy... z księgi trzeciej (
Hen Józef (właśc. Cukier Józef Henryk))
Doskonałe dzienniki intelektualne, pełne mądrych refleksji m.in. na temat antysemityzmu (tych najwięcej, ale też trudno się dziwić: kogo dotyczy bezpośrednio to zjawisko, ten je odczuwa z większą mocą i trudniej – jeśli w ogóle - przechodzi nad nim do porządku dziennego), patriotyzmu, polskiej rzeczywistości w sąsiadujących ze sobą epokach PRL-u i III RP. No i oczywiście literatury, w tym własnej twórczości autora. Czyta się świetnie, i aż żal bierze, że się nie zna sporej części wspominanych w tekście jego utworów, bo lektura byłaby jeszcze przyjemniejsza, gdyby się mogło skonfrontować treść z okolicznościami powstawania.
Tonio Kröger (
Mann Thomas (Mann Tomasz))
Krótka przypowieść o dojrzewaniu emocjonalnym młodego człowieka z bogatej mieszczańskiej rodziny. Tonio – uczniak poznaje smak rozczarowania, gdy zdaje sobie sprawę, że przyjaźń nie ma monopolu na wyłączność. Tonio – szesnastolatek kocha się w niedostępnej blond piękności, ignorując dziewczynę, która go ceni i rozumie. Tonio w trzeciej dekadzie życia wyrasta na artystę – niespokojnego ducha; włóczy się po Europie, wraca do rodzinnego miasta, gdzie spotyka go kolejne rozczarowanie… Piękny język, doskonały klimat, za to trochę przegadane dialogi Tonia z Lizawietą i rozmyta puenta.
Zagadka Kuby Rozpruwacza (
Pilipiuk Andrzej (pseud. Olszakowski Tomasz))
No i znowu zachciało mi się wrócić w okolice Wojsławic i Starego Majdanu, żeby podpatrzeć, skąd u ubogiego starowiny Jakuba Wędrowycza tyle niespożytych sił życiowych. Jak zwykle nieźle się bawiłam, choć parę opowiadań jednak bym wyrzuciła, preferując te, gdzie przaśny humor mniej wykracza poza granice dobrego smaku i gdzie brak (albo mało) ofiar w ludziach.
Cmentarz w Pradze (
Eco Umberto)
Okrutnie pokręcona książka z bohaterem-narratorem tak odpychającym, jak Bardamu u Celine’a, a właściwie znacznie bardziej, bo tamtego nihilistą i cynikiem uczyniły w znacznej mierze warunki, w jakich wzrastał, a Simonini sam z siebie jest z gruntu amoralnym i inteligentnym psychopatą, który manipuluje ludźmi dla samej przyjemności manipulowania i nie ma żadnych zahamowań przed czynieniem zła. Jego ( i nie tylko jego, bo przecież w jego otoczeniu jest dostatecznie dużo ludzi, którzy bezkrytycznie powtarzają kolportowane przez niego i jemu podobnych brednie) historia to wymowny przykład, co może zdziałać podła – choćby nie wiem jak bzdurna i bezzasadna – ideologia, gdy trafi na podatny umysł i ręce zdolne do realizacji wszystkiego, co się w owym umyśle ulęgnie. Za samo ukazanie tego mechanizmu należy się autorowi uznanie, a do tego jeszcze dochodzi parę innych zalet. Mistrzowska umiejętność wykreowania bohatera tak antypatycznego, by budził w czytelniku uczucie odrazy, ale równocześnie tak fascynującego, by tenże czytelnik nie opuścił go aż do końca. Rewelacyjnie odmalowane scenki z XIX-wiecznego Paryża z mnóstwem niemalże odczuwalnych zmysłami detali (zwłaszcza gdy chodzi o przepisy kulinarne) – i z tryskającymi między wierszami gejzerami erudycji. Pomysłowa konstrukcja z narracją prowadzoną na przemian przez Simoniniego, zagadkowego księdza Dalla Piccola i narratora zewnętrznego. Z wad – jeśli nie liczyć obrzydliwych poczynań Simoniniego – są tylko dłużyzny, zwłaszcza od momentu, gdy do gry wkraczają Rosjanie.
Przetrwają najpiękniejsi: Wszystko, co nauka mówi o ludzkim pięknie (
Etcoff Nancy L.)
Gdy chcemy przywołać z pamięci tytuły publikacji poruszających kwestię piękna, na pierwszy plan odruchowo wysuwa się doskonała „Historia piękna”, album i antologia tekstów literackich w jednym (a dzięki wkładowi własnemu niezastąpionego erudyty Umberta Eco – coś więcej niż tylko album i antologia). Niewielu jednak czytelnikom przyjdzie na myśl wydana kilka lat wcześniej monografia amerykańskiej autorki Nancy Etcoff, poświęcona stosunkowo wąskiemu wycinkowi pojęcia piękna: urodzie ludzkiego ciała. A szkoda, bo rzecz jest niezmiernie interesująca, zaczynając od samej definicji – co stanowi o tym, że kogoś uważamy za pięknego? Czy te kryteria oceny mamy genetycznie wbudowane, czy musimy się ich dopiero nauczyć? Dlaczego w różnych etnicznie populacjach i w różnych okresach historii tych samych populacji ideał urody nie jest identyczny? Na co jesteśmy gotowi, by się do niego zbliżyć? I najważniejsze: czy odległość od tego ideału wpływa na relacje międzyludzkie, na sposób, w jaki postrzegamy innych? (Chyba nie jesteśmy zaskoczeni, że wpływa, i to jak! Cytowane wyniki badań psychologicznych pokazują, że – świadomie czy nieświadomie – osobom urodziwym zwykle przypisujemy lepsze cechy charakteru niż nieatrakcyjnym, a popełnione przez nie naganne uczynki oceniamy łagodniej, niż gdy są dziełem kogoś brzydkiego…).
Nawet jeśli sporo z przytaczanych faktów już znamy, ich syntetyczne opracowanie i podsumowanie, spisane całkiem przystępnym językiem, stanowi bardzo atrakcyjną lekturę. Ponieważ w książkach wydawanych w ostatnim ćwierćwieczu próżno szukać errat, pozwolę sobie wypunktować pojedyncze dostrzeżone w tekście błędy: 1/niesłuszne z medycznego punktu widzenia twierdzenie, że „pryszcze (…) mogą też być oznaką dużo bardziej nieprzyjemnych chorób {na przykład odry}lub obecności pasożytów skórnych” [160] (potoczna nazwa „pryszcze” odnosi się do jednego jedynego rodzaju zmian skórnych, występujących w trądziku i w terminologii medycznej określanych jako „wykwity grudkowo-krostkowe”; ani odra, ani pasożyty tego rodzaju zmian nie powodują); 2/nieprawidłowa pisownia nazw leków przeciw łysieniu – „rogaine {który zawiera Minoxidil} (…), prospecia (…)”[177] zamiast „Regaine {który zawiera minoxidil} (…), Propecia (…)” (pomijając literówki, nazwa preparatu oryginalnego powinna się rozpoczynać wielką literą, zaś nazwa międzynarodowa małą); 3/ błędnie podana nazwa geograficzna („archipelagu Tongan” [278]), powstała najpewniej w tłumaczeniu jako kalka anglojęzycznego „Tongan archipelago” (co oznacza archipelag tongański, czyli archipelag wysp Tonga). Łącznie pięć na ponad trzystu stronach, czyli mało – a wiedzy i przyjemności sporo.
No i
Pieśń lodu i ognia, czytana powtórnie z efektem, jakiego się sama nie spodziewałam. A miałam tylko przerzucić „Nawałnicę mieczy”, chcąc wyłapać wszystkie rozbieżności między serialem a wersją książkową… Ale że mi się czytało nad podziw dobrze, zrobiłam fabularny „w tył zwrot” i zaczęłam od początku, teraz już tylko skupiając się na technice (no bo za pierwszym razem zdążyłam się dostatecznie udenerwować oczekiwaniem na dalsze losy moich ulubionych postaci i odkrywaniem, co autor im zgotował). Skończyło się tym, że inne lektury legły odłogiem (niniejszym przepraszam wszystkich oczekujących na oddanie pożyczek zalegających u mnie od, horribile dictu, mniej więcej roku! W zasadzie należałoby też przeprosić sporą liczbę własnych książek za to, że miały być przeczytane już, zaraz po nabyciu, a tylko się kurzą na półkach…), a ja brnęłam po westeroskich zamkach, strażnicach i polach bitew z jeszcze większym zachwytem niż za pierwszym razem. To mi się rzadko zdarza – podnieść ocenę przy drugim czytaniu, dostając równocześnie białej gorączki z racji uświadomienia sobie faktu, że jeszcze tylko „Taniec ze smokami”, a potem co?
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.