Andrzej Stasiuk to pisarz. Co do tego raczej nikt nie ma wątpliwości. Problemy zaczynają się trochę dalej. Bo czy to pisarz dobry? A może wybitny? Czy przeciwnie, nieistotny? Może bardziej marka literacka niż twórca?
Natłukł tych książek od groma, a nawet trochę więcej, co pokazuje reklamowa wkładka. I wydał ich może nawet więcej niż napisał. Takich cieniutkich, i trochę grubszych. To moja jedyna pretensja odnośnie "Grochowa" - książeczka jest ładnie wydana, bardzo ważne są ilustracje, ale liczy sobie ledwie 95 stron, a kosztuje ponad trzy dychy. Dużo.
"Grochów" to książka o umieraniu. W rodzinie, śmierci przyjaciół, domowego zwierzaka. Napisana z niezwykłym taktem, umiarem, ale i ciepłem. Niby to Stasiuk jakiego znamy (charakterystyczne frazowanie od szczegółu do uniwersum, by po chwili wrócić do zapomnianego przez świat szczegółu, lekko rozmamłane, ale o dziwo potrafiące uwieść konkretem, zdania), jednak ton jakby poważniejszy, koncepcja wyrazistsza, świat pełniejszy.
Tak, "Grochów" pozwala wybaczyć wiele grzechów. Wyimaginowanych i prawdziwych Pana Stasiuka.
Bo ja czasem byłbym nawet skłonny przyznać rację jego krytykom, że to proza bez znaczenia. Że
takie pitu pitu o niczym, o prowincji, o owcach, a nie o sprawach naprawdę ważnych. Przez duże P jak Polska. Tylko, rzadko bo rzadko, zdarza mi się czytać fragmenty książek o sprawach naprawdę ważnych. I tego czytać się nie da. I wtedy przychylam się do z wolna wsączanego Stasiukowego przekazu podprogowego – Polska to jedno (nie takie) wielkie jak byśmy chcieli zadupie, od schludnych poniemieckich wiosek po poukraińskie przysiółki z sześćdziesięcioletnimi drzewami wyrastającymi z klepiska. Za to nasze. Tak jak Pałac Kultury.
Grochów (
Stasiuk Andrzej)
Dwie pozostałe książki dostały solidarnie po 4,5 i to się raczej nie zmieni.
W przypadku
Błękitny Manuskrypt (
Al Khemir Sabiha)
jest to jednak ocena lekko zawyżona, a
Moja babcia z Rosji i jej odkurzacz z Ameryki (
Shalev Meir)
literacko zasługuje na trochę więcej.
Pierwsza została napisana przez Tunezyjkę (chyba po angielsku), traktuje jednak o współczesnym Egipcie. Jej bohaterami są zagraniczni archeologowie, prowadzący wykopaliska w wiosce nad jednym z kanałów (chyba) Nilu. A może w Delcie? Najciekawszy jest tu obraz życia małej społeczności (dwu-religijnej), w panoramie miesza się codzienność (zapylona, oj zapylona) z mistyczno-bajkowymi zagadkami Wschodu. Historia jest opowiedziana z perspektywy tłumaczki, coś mi się zdaje, że alter ego autorki. Zastosowany chwyt pozwala zastanowić się nad życiem w dwóch kulturach, na ich styku, szansach jakie się uzyskuje, ale i cenie jaką się płaci.
Niby wszystko jest jak należy, jednak nie ma się poczucia obcowania z literaturą naprawdę ważną. Miejscami potrafi zauroczyć i na szczęście kilka pytań pozostawia bez odpowiedzi.
"Moja babcia z Rosji i jej odkurzacz z Ameryki" - cóż za rewelacyjny tytuł! I, wiem, powtarzam się, literacko to pozycja równie rewelacyjna. Meir Shalev (to niejedyna transkrypcja jego nazwiska w Polsce) napisał uroczą książkę o swojej rodzinie, przede wszystkim o babci, terroryzującej otoczenie manią sprzątania.
Problemy widzę dwa - zbyt wiele książek w podobnej konwencji w życiu przeczytałem. Wnuk albo syn opowiadają o bezpośrednich przodkach, na plan pierwszy wysuwając szczególnie ekscentrycznego członka rodziny. Jest on geniuszem w swej zwariowanej dziedzinie, niegroźnym szaleńcem lub ofiarą niezawinionych przez siebie "obiektywnych" okoliczności. A opowieści o nim są prawdziwe albo i nie. Jakie to ma znaczenie?
Shalev jest bardzo wysoko pod względem kunsztu pisarskiego, ale ja naprawdę zbyt wiele tego się naczytałem.
Drugi problem, wydaje mi się, jest istotniejszy. Mianowicie Shalev pisze o Izraelu, a jego mini saga rodzinna zaczyna się w pierwszych latach XX wieku, wraz z przybyciem - z Ukrainy - kolejnej fali osadników, w tym dziadka pisarza. I bardzo brakuje mi historyczno-politycznego tła. Izraelczyk o brytyjskim protektoracie, ale także wojnie domowej, a potem kolejnych arabsko-izraelskich wojnach wspomina jedynie ramowo. Wydarzenia te służą do oznaczenia czasu, i tyle.
Jakoś nie potrafię przestać o nich myśleć, czytając kolejne zwariowane opowieści i opisy sielsko-ciężkiego życia w rolniczej dolinie. Może to moja wina, bo czyż twórcy muszą pisać tylko o okropnościach? Czy każdy człowiek musi nieść winy (i zasługi) całej społeczności/grupy/narodu? Czy musi za każdym razem walić się w pierś. Nawet kiedy pisze o swojej rodzinie, MUSI odnieść się do spraw - znowu używam tego sformułowania, naprawdę nie był to zamierzony chwyt kompozycyjny - najistotniejszych?
Nie wiem.
Zajrzę do kolejnej książki tego autora.
No, a teraz prośba. Dopiero dziś dowiedziałem się o śmierci
Achebe Chinua (Achebe Albert Chinualumogu). Od której jego książki warto zacząć? Dotychczas unikałem z nieracjonalnych dla mnie samego powodów, teraz wypadałoby...
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.