Typ z pozoru niepokorny
W roku 1965 Leopold Tyrmand zmuszony był opuścić Polskę. Zmuszony nie zewnętrznymi naciskami, a dobijającym głosem wewnętrznego stłamszenia. Być może gdyby zechciał wyzbyć się przekonań, gdyby pozwolił się zepchnąć w ciemniejącą szarość gomułkowskiej epopei, jego wizerunek, skrupulatnie przez lata budowany i podsycany skandalami, uległby zmianie. Być może nie istniałby w świadomości współczesnych inaczej, niż w stroju szalonego bikiniarza, w niezbyt poważnym sprzeciwie wobec socjalizmu. Być może, trzy lata później, dopadłaby go syjonistyczna gorączka jastrzębi Moczara i jak wielu intelektualistów żydowskiego pochodzenia, aby trwać, musiałby uciec. Starym swym zwyczajem stanął okoniem i postanowił zniknąć, nie godząc się na daleko idące poprawki cenzorskie w "Życiu towarzyskim i uczuciowym".
Tyrmand nie był li tylko pisarzem i publicystą. Był zjawiskiem, malowanym ptakiem na tle szarej przeciętności i koniunkturalizmu drążącego życie intelektualne socjalistycznej Polski, defibrylowanej światłymi referatami marksistów-leninistów. Co doskonale widoczne w jego tekstach na autobiograficzne stylizowanych oraz w dokumentach osobistych wydanych po latach, we własnym mniemaniu był męczennikiem samotnej batalii z narzuconą przez aparatczyków i służalczych pismaków myślową pauperyzacją elity. Czy słusznie siebie stawiał w rzędzie z Nieprzejednanymi - Szaniawskim, Giedroyciem, Kisielewskim - trudno ocenić. Niemniej wkład Tyrmanda w kulturę popularną jest nieoceniony, zaangażowana publicystyka kulturalna i polityczna może służyć domorosłym adeptom gnijącego u podstawy współczesnego dziennikarstwa za podręcznik. Tenże Tyrmand, tytan pracy nienawidzący pisania, siebie postrzegał jako Pisarza, kolejnego z polskich wieszczy cierpiących katusze dla Ojczyzny, choć obiektywnie jego proza to półka raczej średnia. Nie bez powodu rzekł o nim Mrożek:
"Była w nim niebywała mieszanka, potrafił być okropny, tak w życiu, jak i w pisaniu. Gdyby udało mu się tę mieszankę przełożyć na pisma, mielibyśmy wielkiego pisarza. A tak, to tylko niepokoi, męczy nas twórczo i moralnie"*.
Przesiąkając zawodowym rozczarowaniem, dopominając się sprawiedliwości, postanowił się Tyrmand zemścić na miernotach i lizusach. Stąd "Życie uczuciowe i towarzyskie".
"Życie…" to powieść długa, złożona, choć nie wielowarstwowa, uzbrojona arsenałem szczegółów, anegdot i przemyśleń. "Życie…" to powieść-zemsta, pamflet na zadowolonych z siebie snobistycznych warszawskich pachołków systemu. "Życie…" to podany w zbeletryzowanej formie obraz kumulujących się frustracji Tyrmanda - głębokiego poczucia niezadowolenia i podświadomej zazdrości - wylanej w formie hektolitrów żółci, złośliwości i bezdusznych, jednowymiarowych ocen. "Życie…" to przejaskrawiony portret zatęchłej warszawki z lat 1946-1960, pełnej egotycznych niedojdów i hołubionych bardów z ludu o mentalności sekretarek ze spółdzielni i dyrektorów z zawodu. "Życie…" to książka słaba, choć przyciągająca jednoznacznymi opiniami, wartościami niepodlegającymi dyskusji oraz bogactwem spostrzeżeń dokonanych reporterskim okiem autora.
Tyrmand zaprasza nas do wielostronicowej mozolnej wyprawy przez życie uczuciowe i towarzyskie, emocjonalne problemy i gmatwaninę obowiązków i powinności znanego reportera i dziennikarza Andrzeja Felaka. Felak, człowiek z ludu, produkt peerelowskiego zacierania różnic klasowych, pnie się po szczeblach kariery. Trudno dziś, mając świadomość upadku socjalizmu, zrozumieć większość motywów, którymi kieruje się Felak. Jednak nawet nie pojmując istoty ówczesnych relacji międzyludzkich, chłoniemy podsuwaną tezę o niestosowności zachowań głównego bohatera. Tyrmand nurza siebie i odbiorców w szlamie, a zagłębiając się w psychikę Felaka, narzuca czytelnikowi konieczność wąchania wiszącego w powietrzu smrodu moralnej degrengolady. Felak lawiruje pomiędzy postaciami równie odpychającymi jak on sam – żoną Elżbietą, literatem Hryniewiczem, wydawcą i animatorką życia kulturalnego, panią Stoll. Nie ma tu nikogo, z kim można by z ochotą napić się wódki przy szczerej rozmowie, bez obawy bezdusznej denuncjacji przed odpowiednią instancją. Antytezą warszawki jest Mikołaj Plank, pisarz, reżyser i alkoholik, przewijający się w kolejnych epizodach życia Felaka, wrzód na jego sumieniu. Nietrudno zgadnąć - Plank to alter ego Tyrmanda.
Czytanie "Życia…" można traktować jak świetną podstawę do bliższego zapoznania się z realiami życia artystycznego powojennej Warszawy. Czynnikiem, który doprowadził do niedopuszczenia książki do oficjalnego obiegu, było wzorowanie bohaterów na ówczesnych luminarzach. Część wydarzeń wspominanych w retrospekcjach także jest odzwierciedleniem rzeczywistości, stąd przyjemną intelektualną rozrywkę stanowi doszukiwanie się umiejętnie ukrytych odwołań. Ta nieco intertekstualna zabawa ma sporą wartość poznawczą, pozwala na pełniejsze wniknięcie w strukturę światka, który dawno znikł. Niemniej i tu pojawia się zarzut. Tyrmand, co wynikało bezpośrednio z jego nieprzejednanej natury, bezlitośnie opisuje jednoznacznie negatywnych bohaterów, nie potrafi się zdobyć na niezbędną pisarską przenikliwość i próbę doszukania się u nich zachowań trudnych do ocenienia. To, co stanowi o sile jego politycznej publicystyki - umiejętność stawiania jasnych tez i klarownych ocen - jest największą wadą literatury. Wykorzystanie wielkich kwantyfikatorów i pozbawienie czytelnika pól interpretacyjnych eliminuje podstawową wartość literacką: możliwość refleksji i zadumy. Fabuła jest zamknięta.
Nie ma wątpliwości, że "Życie…" to próba zemsty i rozliczenia. Tyrmand, podobnie jak wielu utalentowanych ludzi pióra, ma prawo być zawiedziony, a nawet zgorszony. Zemsta jest uprawnionym celem ludzkiego działania, a więc i niezmiennym motywem przewijającym się w twórczości literackiej. Jednakże wendetta przybierać może różne formy, oscylując pomiędzy krwawym rozliczeniem a subtelnym moralnym zwycięstwem. Tyrmand mści się niestety obcesowo, brutalnie i w sposób brzydki. Rozumiejąc jego motywy, trudno zrozumieć przyjęty modus działania. Przeziera przezeń głęboka nienawiść, upór i brak klasy w ostateczności rzekomego przecież mistrza stylu. Na obronę rzec można jedynie, że Tyrmand posługuje się bronią, którą wcześniej sam został wielokrotnie zraniony. Wybrany sposób kreacji miał dla pisarza wysoką cenę. Oburzone środowisko literackie skazało go na ciszę, najgorszy dla człowieka pióra rodzaj banicji. Wybierając pozostanie przy własnych zasadach, nie zgadzając się na dyktat ludzi, których sposobu życia nie uznawał, zmuszony był wyjechać i do śmierci odczuwać głęboką tęsknotę za pozostawionym własnym miejscem.
Tyrmand pisząc "Życie…" posłużył się charakterystycznym dla niego specyficznym, potoczystym stylem. Choć fragmenty zdają się wzajemnie łączyć, łatwo odnieść wrażenie, że część z nich pozostała w książce, by nadać jej względnie logiczną strukturę. Całość ozdobił sporą liczbą słów już wówczas uznanych za archaiczne, niezwykle dodających kolorytu i bez tego barwnym opisom rzeczywistości. Jest więc u Tyrmanda Hryniewicz nie pisarzem systemowym, ale koryfeuszem zastanego porządku, Felak nie czeka na spotkanie, lecz antyszambruje wytrwale. Mało brakuje, by huncwoty bisurmaniły i szachrajstwa wyczyniały. Obecność nietypowych archaizmów traktować można jak lekcję języka polskiego, razi natomiast niechlujność korekty Wydawnictwa MG. Tyrmand, co łatwo zauważyć sięgając po pierwsze wydania "Złego" czy "Filipa", konsekwentnie używał błędnej formy "przekonywujący". Nie ma wątpliwości, że brak redaktorskiej korekty nie jest przekonywającym dla czytelnika argumentem, by sięgnąć po wydanie przygotowane przez MG. Rzec by można, że korekta jest niczym kolejny nieusunięty błąd Tyrmanda – "cofa nas do tyłu". Niekompetencji nie sposób obronić literacką stylizacją.
W połowie marca minęła kolejna (48) rocznica opuszczenia Polski przez Leopolda Tyrmanda, a także 28 rocznica jego śmierci. Wyjazd, tragiczny dla jego osobistej historii zagubienia, okazał się błogosławieństwem dla jego twórczości literackiej. Pisarz niezmiennie pozostaje symbolem oporu wobec władzy socjalistycznej, orędownikiem życia zgodnie z sumieniem i wbrew oficjalnym schematom. Choć dla wychowywanych i socjalizowanych w demokracji realia przetrwania w warunkach autokracji zdają się niemożliwe do zrozumienia, warto wyciągnąć uniwersalny wniosek. Nieprzejednanie i radykalizm, okazywane w pewnych okolicznościach zewnętrznych, niekoniecznie muszą się dobrze przekładać na odmienną sytuację społeczno-polityczną. O czym Tyrmand dobitnie przekonał się w Ameryce, broniąc jej przed nią samą, a my odczuwamy dziś, uczestnicząc mimowolnie w spolaryzowanym polskim spektaklu politycznym.
---
* Cyt. za: Magdalena Grochowska, "Wojny amerykańskie Leopolda Tyrmanda", "Gazeta Wyborcza" - Magazyn Świąteczny, 20 listopada 2011.
[Recenzję opublikowałem również na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.