Dodany: 31.03.2013 18:52|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Gawędy smakowite jak chałwa


Robert Makłowicz to urodzony smakosz i urodzony gawędziarz. Połączenie tych dwóch cech predestynowało go na człowieka opowiadającego/piszącego o kulinariach z przyległościami, czego przykładem są telewizyjne „Podróże kulinarne Roberta Makłowicza” czy też megaesej historyczno-kulinarny „CK kuchnia”. Kto uważnie śledzi karierę autora, ten wie, że zaczęła się od publikowanych w „Gazecie Wyborczej” recenzji kulinarnych, najpierw z terenu samego Krakowa, potem od czasu do czasu również z innych regionów Polski, a nawet z odległych rubieży ziemskiego globu. Stworzenie takiej recenzji to sprawa pozornie łatwa: ot, wystarczy wejść do baru czy restauracji, obrzucić bystrym okiem wnętrze i personel, wybrać kilka pozycji z menu, skonsumować przynajmniej w części, a potem podsumować wrażenia. Ale żeby była ona warta wydania drukiem, a nie tylko zamieszczenia na portalu turystycznym, nie wystarczy napisać: „lokal jest czysto utrzymany, personel miły, a wszystkie potrawy smaczne i niedrogie” (albo odwrotnie). Trzeba jeszcze wysypać z rękawa pokaźną liczbę epitetów i metafor, którymi się określi pozytywne albo negatywne cechy samej placówki i serwowanych w niej dań, w miarę możności w taki sposób, by czytelnika zaciekawić i/lub rozbawić. A to Makłowicz, bez dwóch zdań, potrafi. Trudno mu się więc dziwić, że nie chciał, by jego pierwsze kulinarne refleksje poszły w niepamięć wraz z archiwalnymi numerami „GW” i zdecydował się zebrać je w książce.

Przy pierwszych kilkunastu felietonach co chwilę rechotałam jak pomylona żaba. Bo jak tu się nie śmiać, gdy się czyta, że „ślepy los i kucharz sadysta chcieli, bym na drugie dostał »polędwicę Wellington«. Jeśli to danie już koniecznie musi nosić nazwisko jakiegoś Anglika, to stosowniejszy byłby Nelson, a ściśle rzecz biorąc, jego drewniana noga. Zresztą ciasto, którym otoczono potrawę, było prawdopodobnie twardsze od protezy admirała (…)”[1] albo że „co do ziemniaków: bez wątpienia liczba mnoga jest pewną przesadą. Nazwa »po krakowsku« może w tym wypadku jedynie nawiązywać do okresów, gdy miasto było oblężone bądź z innych względów racjonowano w nim żywność”[2]? Jednakże czytanie całości jednym ciągiem było zdecydowanie błędem; już przy drugiej części zaczęły mnie trochę męczyć porównania zawierające aluzje historyczne („nie sposób nie dojrzeć wielkiego, monumentalnego jak budowle Alberta Speera baru. Sprawia solidniejsze niż linia Maginota
wrażenie (…)”[3]) i polityczne („jeśli coś do dzisiaj mnie w Szwecji smuci, to nawet nie sprawowanie najwyższych urzędów państwowych przez zwolenników Pol-Pota czy trockistów, lecz ceny alkoholu i zwyczaje żywieniowe mieszkańców”[4]), jak też powtarzane w co drugim tekście napomknienia o zbrodniczym charakterze pewnych technik kulinarnych („a każdy, kto tłuczkiem bije w polędwicę, winien być natychmiast aresztowan”[5]. Niewielkim, już zupełnie niezawinionym przez autora minusem był też fakt, że od czasu, gdy owe recenzje powstały, spora część napiętnowanych lub pochwalonych placówek gastronomicznych albo przestała istnieć, albo zmieniła personel, asortyment i ceny, więc ich przydatność praktyczna dla ewentualnego turysty stała się raczej symboliczna.

Niemniej jednak ogólne wrażenia z lektury okazały się zgoła pozytywne i pewnie gdybym ją czytała tak, jak należy jeść chałwę (w żadnym wypadku całą puszkę naraz!), jeszcze bardziej doceniłabym jej smakowitość.



---
[1] Robert Makłowicz, „Czy wierzyć platynowym blondynkom? Rzecz o restauracjach i nie tylko”, wyd. Znak, Kraków 2004, s. 12.
[2] Tamże, s. 13.
[3] Tamże, s. 29.
[4] Tamże, s. 32.
[5] Tamże, s. 29.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 548
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: