Dodany: 18.03.2013 12:20|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Szczęśliwi-nieszczęśliwi i przybysz z innego świata


Fascynację Dalekim Wschodem przeżywa wielu mieszkańców Zachodu; tylko niewielka cząstka z nich wychodzi w tej swojej pasji poza zgłębianie reportaży z tego kraju i jego literatury w przekładach, eksperymentowanie z jego kuchnią, a jeśli pozwalają na to środki finansowe – odbycie jednej czy dwóch wycieczek krajoznawczych. Z tych, którzy – tak jak młody Amerykanin John Pomfret – obierają język i kulturę Chin za przedmiot swoich studiów, też nie wszyscy mają sposobność poznać przedmiot swych zainteresowań „od podszewki”. Dwudziestojednoletni Pomfret należał jednak do nielicznych, którzy od razu zapragnęli skoczyć na głęboką wodę: po krótkim uniwersyteckim kursie sinologii uparł się ubiegać o prawo studiowania w Chinach. Dziś nie byłoby w tym nic aż tak nadzwyczajnego, ale w roku 1980 – tuż po tym, jak Chiny, dopiero co wyzwolone z pęt „rewolucji kulturalnej”, nawiązały stosunki dyplomatyczne z USA – był on „pierwszym amerykańskim studentem, który w ramach wymiany akademickiej mógł wyjechać do Chin”[1], gdzie spędził półtora roku. W ciągu kolejnego ćwierćwiecza wracał tam jeszcze kilkakrotnie (choć w międzyczasie został oficjalnie wydalony), raz na krócej, raz na dłużej, jako korespondent prasowy i jako osoba prywatna, a prócz wiedzy i wrażeń znalazł w Chinach miłość swego życia.

Tematem „Lekcji chińskiego” są jednak nie tyle jego osobiste doświadczenia, co losy kilkorga jego akademickich kolegów, którzy na własnej skórze doświadczyli najpierw koszmaru „rewolucji kulturalnej” (kto nie chce, niech nie wierzy – ale gdyby w niektórych relacjach „wyiksować” chińskie nazwy własne, trudno byłoby się zorientować, czy dane zdarzenia miały miejsce w Chinach, czy może w hitlerowskich Niemczech lub w sowieckiej Rosji…), a potem niełatwego życia w kraju usiłującym zbudować kapitalistyczną gospodarkę na bazie komunistycznych struktur. Ten ostatni proces trochę znamy z autopsji, choć niełatwo porównywać jego przebieg w realiach środkowoeuropejskich i dalekowschodnich – mielibyśmy chyba problem ze znalezieniem u nas kogoś, komu prowadzenie własnego biznesu szło tak, jak „Książkowemu Idiocie” Zhou…

Tenże Zhou stanowi zresztą najwymowniejszy przykład spustoszeń, jakie w mentalności skądinąd normalnego człowieka poczynić może totalitarne pranie mózgu. Wiadomo, że dzieci płci męskiej czasem lubią pochuliganić – ale żeby jedenastoletni chłopak bez cienia refleksji potrafił dołączyć do bandytów (bo przecież inaczej tego nazwać nie można!) dewastujących zabytki i cudze mieszkania, a od czasu do czasu urządzających publiczną kaźń jakiegoś nieszczęśnika, który zawinił drobiazgiem albo tylko został o coś oskarżony? Żeby przy takim pokazie siły w odniesieniu do własnych krewnych „był mocno sfrustrowany, bo nie potrafił w takiej sytuacji naprawdę mocno uderzyć: za każdym razem, kiedy wymierzał cios, wiszące [za nogi na gałęzi] ciało obracało się”[2]? To się w głowie nie mieści… To znaczy, nam się nie mieści, bo sam Zhou po latach mówi Johnowi: „Robiłem to, co mi kazali. (…) Podobało mi się to”[3]. I dopiero wtedy, jako dojrzały człowiek, zastanawia się, „czy społeczeństwo, w którym takie zachowania były akceptowane czy wręcz pożądane, może doznać uzdrowienia?”[4].

Wobec wyznań Zhou bledną winy takich postaci, jak Stary Xu i „Wielki blefiarz” Ye; im udało się prześliznąć przez koszmar, unikając bezpośredniej konfrontacji z systemem, bo już ich rodzice zdołali się jakoś w nim ustawić, wiedząc, „że aby przeżyć, trzeba iść ręka w rękę z partią”[5]. Zwykli mali oportuniści, którym „zwisa i powiewa”, że ta ich ukochana partia rękami głupszych i okrutniejszych swoich członków popełnia jawne bezeceństwa i zbrodnie – oni przecież sobie spokojnie siedzą w swoich urzędniczych komóreczkach, nikomu nie każą nikogo bić, opluwać, kopać, wieszać za nogi, obdzierać z resztek mienia…

A szczęśliwe i nieszczęśliwe zarazem (bo – jak Stary Wu i Mała Guan - jakoś przeżyły „zabiegi wychowawcze”, lecz odebrano im dzieciństwo, rodziców, zdrowie) ofiary rewolucji, i ci, którym już za czasów pozornie liberalnych rządów reżim pokazał, co może zrobić z wychodzącymi przed szereg (tak jak „Świtowi” Songowi, którego skazano na wieloletnie wygnanie i nie dano mu spokoju nawet przy łóżku umierającego ojca) będą do końca życia zmagać się z traumą, której nie uleczy widok nowoczesnych centrów handlowych ani pnące się w górę słupki wskaźników wzrostu gospodarki… Między sobą rzadko o tym mówią, ale gdy się pojawia przybysz z „innego świata”, wrodzona powściągliwość słabnie, rozwiązują się języki i płynie rzeka opowieści...

Nawet mniej sprawnie spisane, te historie wywierałyby niezatarte wrażenie, a że autor ma świetne pióro – gdyby szukać porównań z czołówką polskich reportażystów, taki sposób narracji znajdziemy na przykład u Szejnert – lektura jest z gatunku tych, od których trudno się oderwać, a potem niełatwo się uspokoić (jak zawsze, gdy mowa o tym, co ludzie potrafią zrobić ludziom w imię jakiejś urojonej idei). I choć należę do osób raczej oszczędnych w ocenach, tu nie mam wątpliwości: zasłużona szóstka!


---
[1] John Pomfret, „Lekcje chińskiego. Dzieci rewolucji kulturalnej i dzisiejsze Chiny”, przeł. Jan Halbersztat, wyd. ushuaia.pl, Warszawa 2010, s. 15.
[2] Tamże, s. 37.
[3] Tamże, s. 37.
[4] Tamże, s. 39.
[5] Tamże, s. 95.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 848
Dodaj komentarz
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: