Dodany: 28.11.2007 17:32|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Dziennik z Iowa: Zapiski z Ameryki
Musiał Grzegorz

1 osoba poleca ten tekst.

Degustacja Amerykańskiej Papki


Spora część krewnych i znajomych nieustannie natrząsa się z mego nieufnego nastawienia do Ameryki – a dokładnie Stanów Zjednoczonych – jako oazy wszelkiej szczęśliwości i kolebki światowego postępu. Ja zaś z uporem maniaka czytuję dokumentalne lub zbeletryzowane refleksje rodaków bywałych w tym kraju, by wreszcie znaleźć coś, co przekona mnie, że to nie ja mam rację, że ktoś przybyły z zewnątrz, z innego zupełnie kręgu wartości, jest w stanie doznać zauroczenia Ameryką. I jak dotąd mam pecha. Począwszy od najbardziej chyba entuzjastycznej, choć wszak nie do końca, trylogii reportażowej Wańkowicza ("Atlantyk-Pacyfik", "Królik i oceany", "W pępku Ameryki"), poprzez „Delicje ciotki Dee” Hołówki, „Dziennik amerykański” Hartwig, aż po amerykańskie rozdziały twórczości Redlińskiego, Głowackiego i Bakuły – nigdzie nie napotkałam definitywnego potwierdzenia zakwestionowanej przeze mnie na wstępie tezy.

I w „Dzienniku z Iowa” także nie, choć stworzył go autor, który – jak można się domyślić w trakcie studiowania jego wynurzeń – doprawdy miał powody, by w swej mało tolerancyjnej i konserwatywnej ojczyźnie czuć się nieswojo, a w dodatku udał się do Stanów nie gnany przymusem politycznym czy ekonomicznym, lecz na stypendium literackie, co stawiało go w pozycji uprzywilejowanej względem przypadkowych emigrantów. Zdawałoby się, że ze względu na wspomnianą w pierwszej części poprzedniego zdania sytuację, znalazłszy się w miejscu, gdzie jego odmienność albo nie jest w ogóle zauważana, albo traktowana z całą naturalnością, bez głupkowatych czy obelżywych komentarzy, powinien się poczuć wolny i szczęśliwy. I on tak sądzi, i on początkowo próbuje przekonać sam siebie, że znalazł swoje miejsce na ziemi.

Ale mamy do czynienia z intelektualistą, któremu do szczęścia potrzeba nieco więcej, niż „wolnoć Tomku w swoim domku”, który z zapamiętaniem tropi w otoczeniu przejawy wszelkiej obłudy, płycizny i głupoty. Toteż nie ma się co dziwić, że z jego zapisków wyłania się portret Ameryki znacznie ostrzejszy i mniej uładzony, niż z grzecznego dziennika Hartwig, opatrzony komentarzami cięższego kalibru, niż w lekkim, pisanym nieco z przymrużeniem oka reportażu Hołówki. To nie jest miejsce, gdzie z łatwością odnajdzie się człowiek głęboko religijny („Nawet w kościele nie można rozmawiać z Bogiem. Ciągle coś aranżują, wywołują kogoś przez mikrofon. (...) Aaa, Poland? Brawo Poland!”[1]), myślący i poszukujący partnerów do wymiany myśli („(...) kim jest Allen Ginsberg? – Milczenie”[2]), przyzwyczajony do obcowania z wysoką kulturą (która tu „została zgwałcona przez drobnomieszczan, przez masową informację, przez masowe wycieczki (...), przez specjalistów od rynku, od sukcesu, od promocji”[3].

I nawet zalew „puszek z groszkiem dziesięciu rozmiarów, (...) rolek papieru toaletowego dla każdej subtelności zwieracza, szamponów na włosie tłuste, suche, po farbie, psie, kocie i dla koni wyścigowych”[4] i dostępność „prztykadła zmieniającego trzydzieści sześć kanałów telewizji kablowej na trzydzieści sześć kanałów telewizji satelitarnej”[5] – a pamiętajmy, że autor wyjeżdżał z kraju w roku 1988, nie zdążywszy jeszcze nacieszyć oczu efektami późniejszej wolnorynkowej transformacji – nie jest w stanie przesłonić dostrzeganego wszędzie „zastąpienia kultu prawdy – kultem mięśni i sukcesu, a wszystko napędzane rzeką forsy, która płynie od banku do banku, przez jeden wielki Supermarket, przez telewizję i łamy prasy, dociera do głów, napełnia je sieczką, magmą, zapomnieniem”[6]. I tylko bystre oko co poniektórego przybysza ze Wschodu zauważy, że „tyle tu samotności, tylu ludzi mówi do siebie (...). Tylu tu freaks[7], ubocznego produktu sprawnie na ogół działającej machiny sukcesu. Ludzkie obierzyny, ścinki, odpadki. Są na samym dnie, im się nie udało, tam pozostaną na wieki”[8], że „Ameryka jak Kronos pożera własne dzieci. Najlepsi poeci Ameryki giną pod jej kołami”[9].

I wcale nie jest ten punkt widzenia przejawem zatwardziałego polonocentryzmu. O, nie, Musiał z taką samą szczerością i ostrością dostrzega i wytyka to, co mu się u rodaków – i tych pozostałych w kraju, i tych częściowo już zamerykanizowanych – nie podoba: antysemityzm, malkontenctwo, zawiść. A jednak przyznawszy: „Ameryka daje mi to wszystko, czego nie mogła mi dać Polska”[10], zaraz dodaje: „Z Polski zaczerpnąłem całą wiedzę, humor, dystans, sentymentalizm, rozum, gorycz, śmiech, paradoks, powagę... wszystko, czego nie ma w tej misie Amerykańskiej Papki, choćby smakowała najsłodziej i choćby skrobać w niej łyżką do dna”[11]. I dlatego wraca, choć porobione podczas tych dwóch lat znajomości prędzej czy później pozwoliłyby mu się jakoś urządzić i zarobić na życie.

Pisze o tym na przemian z werwą i z zadumą, językiem, gdzie trzeba, mocnym, wręcz brutalnym, gdzie indziej miękkim, poetyckim, metaforycznym, wciągającym tak, że trudno książkę odłożyć. Doskonała i mądra lektura, którą można polecić każdemu, z wyjątkiem tych, których rażą akcenty homoerotyczne (swoją drogą dyskretne, nieprzekraczające granic dobrego smaku).


_ _ _

[1] Grzegorz Musiał, „Dziennik z Iowa. Zapiski z Ameryki”, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2007, s. 16.
[2] Tamże, s. 66.
[3] Tamże, s. 100-101.
[4] Tamże, s. 221.
[5] Tamże, s. 37.
[6] Tamże, s. 213.
[7] freak (ang.) - dziwak, świr, pomyleniec [przyp. mój - Dot].
[8] Tamże, s. 240-241.
[9] Tamże, s. 216.
[10] Tamże, s. 48.
[11] Tamże, s. 48.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2480
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: sotion 15.12.2010 21:23 napisał(a):
Odpowiedź na: Spora część krewnych i zn... | dot59Opiekun BiblioNETki
Mnie książka powaliła na kolana. Odebrałem ja bardzo osobiście. Po pierwsze dlatego, ze z nieco podobnych jak autor powodów opuściłem Polskę. Po drugie; bo nikt tak dobrze nie zrozumie polskiego emigranta żyjącego ciałem na emigracji a duchem w kraju, jak inny polski emigrant czujący podobnie. Co prawda ja nie przeprawiłem się jak Musiał przez ocean a jedynie przez Bałtyk, jednak wiele ze stwierdzeń z jego książki mógłbym wypowiadać obecnie jako swoje. Na tym polega chyba siła uniwersalizmu tego tekstu, który ja podobnie jak autorka recenzji bardzo gorąco polecam.
Ponadto chciałem dodać, ze w przypadku tej książki po raz pierwszy spotykam się z tak wnikliwa, rzeczowa i ciepłą recenzja. Gratuluje!

Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: