Dodany: 27.02.2013 13:23|Autor: dot59
Każdy ma swoją nadzieję
Odkąd istnieje rodzaj ludzki, wiadomo, że czas naszej egzystencji stanowi wartość skończoną; dla jednego jest to kilka godzin albo kilka dni, dla innego dziewięćdziesiąt parę czy sto parę lat, ale zawsze kończy się tym samym: coś się w tym genialnym mechanizmie, jakim jest nasz organizm, zacina, serce przerywa tłoczenie krwi do tkanek, mózg przestaje nadawać sygnały do pozostałych narządów… i już człowieka nie ma. Oczywiście, wiemy, że każdego to czeka, ale w im bardziej cywilizowanym środowisku żyjemy, tym bardziej nam nieskoro przyzwyczaić się do myśli, że tym razem to na nas pora. Nawet jeśli - tak jak January Nowak, bohater „Nadziei” - już dawno przekroczyliśmy wiek określany przez demografów jako „przeciętna oczekiwana długoścć życia”. Małgorzata, od ponad sześćdziesięciu lat żona Januarego, już wie, już się pogodziła – przecież „widziała jego niedołężność z dnia na dzień większą, odgadywała cierpienia ukrywane przed ludźmi”[1] – i nie miałaby nic przeciwko, by wszystko odbyło się jak za czasów ich młodości: „Kładło się człowieka do łóżka, ktoś leciał po księdza (…) i konający dogorywał godnie, bez żadnych perturbacji. I broń Panie Boże, żeby mu w tym przeszkadzać, żeby go cucić lub szarpać, żeby przerywać mu spokojne konanie”[2]. Ale świat Małgorzaty jest inny, jej zadaniem jest cicho i wprawnie karmić i opierać wieloosobową rodzinę, słuchać męża i odgadywać jego potrzeby – a January zbyt dużo ma do stracenia. Jakże bez niego prosperowałoby ogrodnictwo, któż by dozorował to kopanie, pikowanie, pielenie, zbiory – skoro „to było jego gospodarstwo i tu nikt nie miał nic do gadania”[3]? Więc gdy jego słabnące serce coraz bardziej daje o sobie znać – decyduje, że „nie podda się chorobie i nie skapituluje, bo z nim nie tak łatwo, jak się komu zdaje”[4]. Ale to dopiero ósma dekada XX wieku i nawet lekarzom się jeszcze nie śni postęp, jaki nastąpi w medycynie w ciągu kolejnych kilkunastu lat – na razie mają choremu do zaoferowania parę niezbyt wyrafinowanych kombinacji kroplówek i tabletek, a „najnowsze zdobycze techniki medycznej”[5] reprezentuje urządzenie o nazwie sanocard (najwyraźniej jakaś wczesna wersja defibrylatora-kardiowertera). Lecz January jest pełen nadziei, najpierw na to, że jeszcze powróci do zdrowia, potem na to, że jakoś przeżyje; już nawet gotów jest zrezygnować ze swojej dominacji w gospodarstwie i tylko pikować sadzonki, byle móc jeszcze odroczyć ten wieczny odpoczynek. Nadzieja to jednak tak wieloznaczne pojęcie… Inna jest nadzieja Małgorzaty, modlącej się, by uparty małżonek „poznał, w czym rzecz, a mianowicie, że każdy człowiek musi umrzeć, bo takie jest prawo natury”[6], a jeszcze inna Jerzego, pragnącego, by wreszcie nie musiał być zależny od teścia, a później liczącego na to, że Bóg wybaczy mu te niegodziwe myśli…
Ta krótka historia – coś między minipowieścią a dłuższym opowiadaniem – to świetne studium ludzkich postaw w obliczu poważnej choroby i nieuchronnej śmierci, i przy okazji rzut oka na mentalność mieszkańców polskiej wsi pod koniec lat 70. January z tymi swoimi rządami twardej ręki nieuchronnie nasuwa skojarzenie ze starym Boryną, Jerzy – z Antkiem czekającym na schedę, ale obaj reprezentują już inną generację, więc konflikt dwóch pretendentów do panowania nad szklarniami jest raczej konfliktem wewnętrznym, rozgrywającym się w duszy każdego z nich, niż otwartym starciem.
Trochę na marginesie – a szkoda! - pozostaje wątek Anity, „marnotrawnej córki”, która wybrała własny pomysł na życie, odcinając się od rodzinnych tradycji i zrywając z religią. (Jej imię jest jedynym, w moim odczuciu, dysonansem w tej powieści. Jego właścicielka przyszła na świat nie później niż w roku 1930 i została ochrzczona w wiejskim kościele, a w takim przypadku raczej nie można było liczyć na nic spoza spisu świętych katolickich. Pasowałoby, gdyby artystka używała tej formy imienia tylko jako pseudonimu scenicznego, ale wówczas rodzice nazywaliby ją raczej imieniem nadanym na chrzcie… Ale to tylko takie moje dywagacje). Jednak nawet bez szerszego rozbudowania tej postaci czytelnik otrzymuje wystarczająco dużo materiału do analizy psychologicznej, a dodatkowym plusem jest możliwość obcowania z kształtną, bogatą polszczyzną, do jakiej przyzwyczaili nas prozaicy dwudziestolecia międzywojennego: Dąbrowska, Nałkowska czy Iwaszkiewicz. Tak, w zakurzonych kącikach bibliotek czy gdzieś na dolnych półkach domowych biblioteczek czasem kryją się rzeczy lepsze od wielu okrzyczanych bestsellerów...
---
[1] Zdzisław Stanisław Pietras, „Nadzieja”, wyd. Pax, Warszawa 1980, s. 24.
[2] Tamże, s. 23.
[3] Tamże, s. 8.
[4] Tamże, s. 26.
[5] Tamże, s. 73.
[6] Tamże, s. 96.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.