No, znowu mam kłopot z tym Kingiem!
Jedyne, czego jestem w stu procentach pewna, to że wbrew temu, co głosi „etykietka” w katalogu,
Sklepik z marzeniami (
King Stephen (pseud. Bachman Richard, Evans Beryl))
NIE jest thrillerem/ powieścią sensacyjną/kryminałem. Ale nie mam pewności, czy jest horrorem, czy może raczej dark fantasy, choć na dobrą sprawę definicje każdego z tych dwóch gatunków są dość płynne i częściowo się pokrywają.
Obecności elementów paranormalnych chyba nikt nie zaprzeczy. Wystarczy przeczytać „rozkoszną” zapowiedź na pierwszej stronie okładki (odpowiedzialny za nią pracownik wydawnictwa powinien zostać skazany na pięć lat czytania książek od końca, by dobrze wczuł się w skórę czytelnika, któremu zepsuto przyjemność samodzielnego dochodzenia do tego, co jest grane!), a gdyby ktoś ją przez przypadek jednak pominął, i tak się w końcu zorientuje, kim jest demoniczny Leland Gaunt i jakie to moce sprawiają, że zakupione u niego towary wydają się nabywcom czymś innym, niż naprawdę są…
Generalnie nie lubię, jak się metafizyka drzwiami i oknami pakuje do realnego świata; duchy, klątwy, czarodzieje, przedmioty zmieniające się w pająki, latające miotły itd. mają swoje miejsce w światach alternatywnych. Ale są wyjątki, w których mi coś takiego nie zgrzyta – na przykład „Harry Potter” czy „Patrole” Łukjanienki. I teraz powiem coś, czego się sama po sobie nie spodziewałam: tu też mi to nie przeszkadza! Nie pytajcie, dlaczego, bo nie wiem… Historia dziwacznego handlarza starzyzną, w którego sklepiku niemal każdy mieszkaniec miasteczka znajduje coś dla siebie – coś, co w oczach innych może być niewarte pięciu centów, ale dla niego jest wyjątkowe, niepowtarzalne, zachwycające – i dostaje to coś za wyjątkowo niską cenę, jeśli spełni dodatkowy warunek, płatając komuś „drobny figiel”, wciągnęła mnie w sposób zupełnie irracjonalny i nie wypuściła ze swych szponów aż do momentu, kiedy już widać było, na co się zanosi. Normalnym horrorem ciepnęłabym w kąt po jakichś stu stronach, tu zaś nawet po tych sześciuset nie kwapiłam się porzucać lektury, choć mnie denerwowała finałowa …no, nie, nie użyję tego paskudnego słowa, choć pasuje jak ulał… niech będzie, że zawierucha. No, bo przecież musiałam wiedzieć, czy Alan da sobie radę i co się stanie z Polly! To jest plus.
Nie lubię też czytać o: odcinanych/odstrzeliwanych głowach, wypruwanych wnętrznościach, krwi tryskającej strumieniami, zwierzętach ginących męczeńską śmiercią, i w ogóle o trupach ścielących się gęsto w jakimkolwiek innym kontekście, niż na polu walki (zbyt drastycznych obrazów z pola walki też nie lubię, choć rozumiem, że być muszą, jeśli odzwierciedlają prawdę historyczną; no, ale to już inna para kaloszy). W „Sklepiku z marzeniami” jest tego stanowczo za dużo. To jest minus.
Nie lubię nadmiaru wulgaryzmów; tu pada ich niemało, lecz cóż… nie mamy przecież do czynienia ze środowiskiem angielskich lordów, w takim miasteczku musi być spora grupa mieszkańców, po których nie należy się spodziewać wytwornego języka. Ani plus, ani minus.
Lubię, gdy styl i język przyczynia się do kreowania klimatu powieści w równym stopniu, jak sama wyobraźnia autora. I gdy co chwilę nie natrafiam na zdania, każące mi się zastanawiać, czy to autor nie przykładał się w szkole do gramatyki, czy tłumacz. Oba warunki spełnione w stu procentach. Plus.
Lubię także, kiedy wśród powieściowych charakterów jest choć jedna postać, która da się polubić, albo przynajmniej w jakiś sposób skłoni mnie do opowiedzenia się po jej stronie. I kiedy autorowi nie wpada do głowy, by dla większego dramatyzmu uśmiercić prawie wszystkich pozytywnych i neutralnych bohaterów. Za pierwsze plus, za drugie niewielki minus (no, kurczę, jeszcze paru osobom można było darować!...).
Nie lubię, kiedy początkowo finezyjnie prowadzona akcja kończy się jednym wielkim ŁUBUDU albo czymś na kształt biblijnego potopu. Minus.
Ale z kolei lubię, gdy wyssana z palca fabuła nie tylko śmieszy, tumani i/lub przestrasza, lecz także niesie ze sobą jakiś przekaz. Nawet, gdy ten przekaz nie świadczy pochlebnie o ludzkiej naturze, demonstrując, jak niewiele potrzeba, by z pozornie normalnego człowieka wydobyć nieprzebrane pokłady zła. Bo przecież wśród klientów sklepiku są nie tylko typy odrażające i do głębi zepsute, jak Ace, Hugh czy „Granat”, nie tylko głupie, prostackie babska w rodzaju Cory, Myry i Wilmy. Ale żaden, żadniusieńki z nich nie potrafi się oprzeć pokusie posiadania czegoś, na czym mu zależy, i jak biblijna Ewa zwiedziona przez podstępnego gada ma klapki na oczach – mieć, mieć, mieć, a jeszcze lepiej mieć za darmo (no, prawie za darmo…), nie oglądając się na możliwe konsekwencje! Każdy prócz jednego nieszczęsnego dzieciaka – który od początku wyczuwa, że w „niewinnym figlu” jest coś wrednego, lecz jest skutecznie spacyfikowany strachem – jest kompletnie zaślepiony swoimi samolubnymi pragnieniami, swoją pogardą lub nienawiścią do innych. A diabeł zaciera ręce… Duży plus.
Niby te plusy z minusami się z grubsza sumują. Powinno wyjść na zero, czyli absolutna przeciętność. Ale, u licha, to wcale nie jest przeciętne! Zwłaszcza jeśli założymy, że ten cały diaboliczny sztafaż jest tylko metaforą, ukazującą, jak łatwo zagrać na najpaskudniejszych emocjach czających się w ludzkiej duszy, podszczuć jednego człowieka przeciw drugiemu (albo grupę przeciw grupie – wyznawców dwóch różnych religii, obywateli dwóch różnych narodowości…). No, dobrze. Daję czwórkę. Może przesadziłam, ale w swoim gatunku to naprawdę niezła rzecz.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.