Dodany: 12.01.2013 22:35|Autor: zsiaduemleko

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Rącze konie
McCarthy Cormac (właśc. McCarthy Charles)

7 osób poleca ten tekst.

O tym, z kim konie kraść


Nie sposób zliczyć, ile to już razy Wspaniałe Stany Zjednoczone Ameryki, pępek naszej planety, ratowały świat. Przed kosmitami, asteroidami, epidemiami, Indianami, wszelkiego rodzaju kataklizmami, powodziami, huraganami, niczyją ropą naftową, a nawet piracką muzyką. I bynajmniej nie myślę o szantach. Często tych chlubnych czynów dokonuje samodzielnie jeden osobnik w śmiesznym wdzianku - jeśli superbohater nie jest Amerykaninem, to pochodzi najpewniej spoza naszego świata (ale i tak trafia w końcu do USA, bo przecież nie na Białoruś). Amerykanie są tak zaaferowani niesieniem pomocy całemu światu, że nie został wśród nich już nikt niezajęty, kto mógłby nam załatwić w końcu te nieszczęsne wizy, bo niedługo zaczniemy o nie żebrać (tak słyszałem, a mam już dość słuchania o tym). Mniejsza o to, wszak Amerykanie mają też Cormaca McCarthy'ego, którego każda kolejna powieść wywołuje wśród tamtejszych krytyków grupowy orgazm literacki. No tak, ale McCarthy jest Amerykaninem piszącym o swojej ojczyźnie, jej historii i swoich rodakach. Czy szary polski czytelnik (bez wizy), zarabiający średnią krajową (akurat!), uodporniony na patriotyczne uniesienia oraz odpowiednio zdystansowany do wszystkiego, co mejd in juesej, może równie entuzjastycznie podchodzić do kolejnej książki tego autora? Cóż, wygląda na to, że tak, bo dobra literatura jest uniwersalna i obroni się na całym świecie. Jednak wypada wiedzieć, czego po McCarthym i jego twórczości oczekiwać, a czego raczej u niego nie uświadczymy. Kiedy już będziemy mieli za sobą te ustalenia, wtedy pozostaje przewrócić pierwszą stronę i pozwolić, by aura przyjemności z lektury na nas spłynęła.

Co można napisać dobrego o fabule "Rączych koni"? Tyle, że jest. Jednak u McCarthy'ego fabuła sama w sobie nigdy nie zapierała tchu w piersi czytelnika i nie sposób było ją intrygująco streścić w paru zdaniach. W zasadzie w ogóle nie była w żadnym wypadku zachęcająca, bo bohaterowie McCarthy'ego najczęściej po prostu gdzieś podążają, a zmienia się jedynie otoczenie, ich motywacja i czasy. "Rącze konie" w żaden sposób nawet nie próbują się wymknąć tym założeniom, w związku z czym otrzymujemy opowieść o dwójce nastoletnich amerykańskich chłopców, którzy z takich czy innych powodów wybierają się w stronę Meksyku na dobrowolną banicję. Aha - mamy połowę XX wieku, ale mimo powszechnej industrializacji oraz w pełni rozwiniętego przemysłu, nieco zacofane pogranicze Stanów oraz Meksyku dostarcza nam opowieści o charakterystyce rodem z Dzikiego Zachodu. Iiiha!

No tak, wiemy już, że McCarthy wybitnym twórcą spektakularnej fabuły nie jest. Co więc w nim takiego wyjątkowego? Najpewniej atmosfera jego powieści. Perfekcja, z jaką potrafi w paru zdaniach nakreślić nastrój danej sceny, oddać jej naturę i emocje towarzyszące bohaterom, to prawdziwy popis literacki. Wyobraźnia natychmiast podsuwa czytelnikowi obrazy z kartek powieści - nagłe, bezgłośne zygzaki błyskawic na horyzoncie, kurz spod kopyt, zapach koni, fasoli i tortilli, dźwięki skórzanej uprzęży towarzyszące nieśpiesznemu stępowi rumaków. Lojalnie jednak uprzedzam, że Dziki Zachód z "Rączych koni" niewiele ma wspólnego z rzeczywiście DZIKIM Zachodem znanym z "Krwawego południka". To jakby dwie odmienne wizje i choć znacznie dotkliwiej poruszyły mnie mocne obrazy, w które obfituje "Krwawy południk", to jednak doceniam stonowany urok "Rączych koni". Mam też wrażenie, że to najlżejsza powieść Cormaca, którą miałem okazję czytać. Odpowiednio wyważona, mało przygnębiająca (ale niezaprzeczalnie ma mroczne momenty, choć dopiero w drugiej połowie książki), jednocześnie daleka od optymizmu. Przyjaźń, przywiązanie, lojalność, przygoda, honor, miłość, poświęcenie, zemsta - większość tych określeń nieprzyjemnie cuchnie banałem, ale nie u McCarthy'ego.

Moje zauroczenie twórczością McCarthy'ego to w pewnym sensie powolny proces, bo choć pierwsze spotkanie z nim nie należało do najbardziej burzliwych, z czasem - nie wiedzieć jak i kiedy - zacząłem wymieniać go jednym tchem wśród ulubionych pisarzy. Specyfika jego obrazowej prozy do mnie przemawia i w zasadzie dopiero przy okazji "Rączych koni" dostrzegłem pewną ułomność autora w tworzeniu tła fabularnego. Wiem, dosyć to naciągane, ale na swoje usprawiedliwienie dodam, iż w żadnym razie nie traktuję tego jako wady, bo po każdego kolejnego McCarthy'ego sięgam bez zastanowienia - bez zapytania samego siebie: "o czym to jest?". Zdaję sobie sprawę, że fabuła "Rączych koni" stanowi jedynie nośnik dla hipnotyzującej atmosfery powieści, dalekiej od festyniarskich akcentów.

Wspaniałym Stanom Zjednoczonym Ameryki, oprócz Dzikiego Zachodu, zawdzięczam również Cormaca McCarthy'ego. W przypadku "Rączych koni" następuje swoista kumulacja, toteż trudno mi w takiej sytuacji pozostać obiektywnym. Weź to pod uwagę.


[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2242
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: