Dodany: 18.12.2012 23:48|Autor: Annvina
Chichot kulinarny i nie tylko
Jak zakupiłam książkę
Po doświadczeniach we wrocławskiej księgarni taniej książki na zeszłorocznym ogólnopolskim zlocie Biblionetkowym, solennie obiecałam sobie nie kupować książek w Wiśle - ż-a-d-n-y-c-h!!! Ani tanich, ani drogich! Ale cóż, kiedy w niedzielę, właściwie pół godziny przed odjazdem z Wisły, za sprawą Mielikki złamałam to postanowienie. Mielikki poszła kupić oscypki, podczas gdy reszta niedobitków zlotowych rozkoszowała się jesiennym słońcem na ławce. Ha! Wysłać Biblionetkowiczkę po oscypki, to zamiast oscypków znajdzie stragan z książkami!!! Rzuciliśmy się więc wszyscy na ów stragan - dosłownie kilka kartonów rozstawionych na wiślańskim deptaku. Wtedy właśnie mnie olśniło - och, jakże mogłam być tak wyrodną żoną i przez cały czas zlotu ani przez moment nie pomyśleć o przywiezieniu z Wisły choć symbolicznej pamiątki mojemu ukochanemu mężowi?! Wyrzuty sumienia ugryzły mnie boleśnie, dlatego też kiedy mój wzrok padł na nazwisko „Makłowicz” na grzbiecie niewielkiej książeczki, zakupiłam ją bez zastanowienia za zawrotna sumę 11 złotych (gwoli wyjaśnienia: mój małżonek jest kucharzem, w związku z czym najchętniej czyta o jedzeniu, a książek kucharskich mamy już kilka półek i oświadczyłam mu uroczyście, że nie kupię mu w prezencie ani jednej książki kucharskiej, dopóki nie wykorzysta wszystkich przepisów ze wszystkich już posiadanych).
Mówca a pisarz
Są ludzie, których lubię słuchać. Zarówno wśród moich znajomych, jak i osób powszechnie znanych. Mogłoby się wydawać, że ktoś, kto pięknie potrafi mówić, opowiadać, gawędzić, potrafi też pięknie pisać. Czasami tak jest – np. w przypadku Barbary Wachowicz. Gdy czytam jej „Wigilie polskie”, mam wrażenie, że siedzę na widowni Teatru Wielkiego w Poznaniu i oglądam spektakl o tym samym tytule (który notabene widziałam tylko 11 razy). A czasami wspaniały mówca okazuje się przeciętnym pisarzem. Rozczarowała mnie bardzo książka Bogusława Kaczyńskiego „Dzikie orchidee”. Pana Bogusława mogłabym słuchać godzinami, za to przez tę króciutką książeczkę przebrnęłam z trudem. Robert Makłowicz mówi głównie o jedzeniu – i to mówi tak, że ślinka cieknie. Zazwyczaj widziałam go w telewizji, gdzie mógł zaprezentować omawiane potrawy, sposoby ich przyrządzania czy egzotyczne składniki. Dlatego z pewną obawą otworzyłam „Czy wierzyć platynowym blondynkom” i... zatonęłam w powodzi elokwencji pana Makłowicza. Ten człowiek pisze jeszcze ciekawiej, niż mówi, choć nie zawsze tak smakowicie.
Co nieco o książce wraz z garścią cytatów
Książka jest mocno zdezaktualizowana, stanowi bowiem zbiór recenzji kulinarnych drukowanych na łamach krakowskiego dodatku do „Gazety Wyborczej” w latach 1992-2002. Tym bardziej świadczy o jej wyjątkowości fakt, że czyta się ją niemalże z zapartym tchem, pomijając momenty, gdy parska się niepohamowanym śmiechem, mimo że większość miejsc w niej opisanych już nie istnieje. Pan Robert (dla przyjaciół Bobek) konsumuje różne posiłki w restauracjach, barach, karczmach w Krakowie, Małopolsce, Polsce i w Europie Środkowej. W swoich recenzjach opisuje i ocenia wystrój miejsc, które odwiedza, obsługę, ceny, menu, sposób podania potrawy i przede wszystkim smak, a robi to w sposób niesamowicie zabawny. Jego obrazowe porównania zwalają z nóg. Pozwolę sobie przytoczyć kilka z nich.
O uszkach: „kleistej mazi ze środka nie próbowałem zbyt natarczywie, bo są jednak sprawy na tym świecie, których zwyczajnie się lękam”[1].
O polędwicy czosnkowo-winnej: „Że czemuś winna była, wiedziałem już wcześniej, (...) przecież w niewinną polędwicę walić tłuczkiem nie ma potrzeby. Czegoś podobnego nie powinno się czynić nawet martwemu zwierzęciu”[2].
O krokiecie i sznyclu domowym: „gorący i tak wysmażony, jakby robiono go w piecu martenowskim, w dodatku na kilku zmianach (...) mógłby być domowy, lecz dlaczego nie dodano, że w tym domu straszy”[3].
O słoninie: „taką ilością tłuszczu można by wyglansować cholewki wszystkim pułkom ułańskim II Rzeczypospolitej”[4].
O szaszłyku: „po pierwszym kęsie zapomniałem, że wczoraj rzuciły mnie trzy kobiety. Po drugim byłem pewien, że to ja je rzuciłem (...) mięciutka jak stal polskich samochodów, rozpływająca się w ustach polędwica zachwyciła mnie”[5].
O gęsich wątróbkach: „pierwszych kilka kęsów to dość, by największego desperata powstrzymać od działań tragicznych i ostatecznych”[6].
Et cetera... mogłabym cytować w nieskończoność, ale przecież nie będę przepisywać całej książki.
Makłowicz opisuje zarówno wyżyny sztuki kulinarnej, jak i całkowite gastronomiczne dno. Jest zupełnie obiektywny. Nie waha się zmieszać z błotem sławnego Wierzynka, a potrafi zachwycić się jedzeniem podanym w dworcowej budce, o ile jest świeże i smaczne. Jest bezlitosny, ale sprawiedliwy. Od czasu lektury w trakcie każdego pobytu w restauracji zastanawiamy się z moim mężem „ciekawe, co powiedziałby na to Makłowicz” i staramy się wymyślić makłowiczowskie metafory :).
Chętnie przeczytamy pozostałe jego książki
Lekki, gawędziarski styl i poczucie humoru sprawiają, że mimo nieaktualnych przecież informacji warto sięgnąć po tę książkę. Natomiast zdecydowanie nie radzę czytać jej będąc na diecie, gdyż wzmaga apetyt bardziej niż najlepsze aperitify ;).
PS. Mój mąż, w przeciwieństwie do mnie, zazwyczaj nie wydaje dźwięków przy lekturze, dlatego tym bardziej jego chichot podczas czytania tego dziełka był wart owych wydanych na wiślańskim deptaku 11 złotych. C-h-i-c-h-o-t! Nie uniesienie kącików ust, nie uśmieszek, nie uśmiech, nie śmiech, nie parsknięcie, ale najprawdziwszy chichot - i to w miejscu publicznym!!!
---
[1] Robert Makłowicz, „Czy wierzyć platynowym blondynkom? Rzecz o restauracjach i nie tylko...”, wyd. Znak, Kraków 2004, str 17.
[2] Ibidem, str. 21.
[3] Ibidem, str. 22.
[4] Ibidem, str. 26.
[5] Ibidem, str. 50.
[6] Ibidem, str. 87.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.