Dodany: 30.11.2012 21:50|Autor: AnnRK
Mamutka
11 kwietnia 1983 roku Eva Khatchadourian urodziła syna, Kevina.
8 kwietnia 1999 roku Kevin zabił dziewięć osób uwięzionych w szkolnej sali gimnastycznej.
8 listopada 2000 roku Eva napisała pierwszy z wielu listów do męża, szczerych, bolesnych, odsłaniających uczucia kobiety, która wydała na świat mordercę.
Eva bała się późnego macierzyństwa. Miała własną, świetnie prosperującą firmę i zorientowana była raczej na robienie kariery niż zmienianie pieluch czy zabawę klockami. "Zanim zaszłam w ciążę, moje wizje wychowywania dziecka - czytanie bajek, uśmieszki przed snem, karmienie - wyglądały jak obrazy kogoś innego. Obawiałam się konfrontacji z moją zimną naturą, egoizmem i brakiem hojności, grubą i niezniszczalną ścianą mojego własnego rozgoryczenia. Byłam śmiertelnie przerażona tym, że mogę zostać bezpowrotnie uwięziona w czyimś życiu"[1]. Eva szczerze pisze o swoich obawach, wątpliwościach, a nawet nienawiści do jeszcze nienarodzonego dziecka. I o tym, co przeżywała, gdy Kevin dorastał.
Próżno było szukać w oczach małego chłopca tego uwielbienia dla swej mamy, mamusi, mamulki, tego ciepłego uśmiechu, jakim dzieci w podobnym wieku obdarzają swoje rodzicielki. Eva zrezygnowała z pracy, chcąc cały wolny czas poświęcić pierworodnemu. Jeśli liczyła na wdzięczność, srodze się zawiodła. Wychowany w dostatku Kevin nie pragnął niczego. Za nic miał drogie zabawki, nie cieszył się z kolejnych prezentów. "Durne" to jedno z najczęstszych określeń tego, co go otaczało. Dziwną radość czerpał z niszczenia szczęścia innych. A gnębienie matki - czy "mamutki", jak lubił ją nazywać - zdawało się nieustającym źródłem jego satysfakcji. Zupełnie inaczej zachowywał się przy rozpieszczającym go ojcu. Czas jednak pokazał, że pozornie idealne relacje na linii ojciec - syn były tylko przykrywką dla prawdziwych uczuć Kevina. Jednak do pewnego momentu przy tacie chłopiec zachowywał się jak mały aniołek, całą swoją złość wyładowując na mamie.
Ciężkim dzieciństwem tłumaczymy wiele dorosłych błędów. Czy pobłażliwy ojciec i zdystansowana matka mogą cokolwiek usprawiedliwiać? Zabrakło miłości? Ciepła? Jak wytłumaczyć trudny charakter chłopca? Skąd w nim tyle złości, taka potrzeba duszenia cudzego szczęścia w zarodku? Czy można urodzić się złym? Czy matka powinna kochać bezwarunkowo? Pytania mogłabym mnożyć w nieskończoność. I równie długo szukać na nie odpowiedzi.
Pisząc do swego męża, Eva próbuje zrozumieć, jak doszło do tragedii. Wspomnienia przeplata opisami bieżących wydarzeń. Z łatką matki mordercy nie jest jej lekko. Krzywe, potępiające spojrzenia śledzą każdy jej ruch.
Czasami pisze o swoich wizytach w więzieniu. Kevin wydaje się dumny z tego, co zrobił. Czy żałuje? Tak. Nie wszystkich, którzy mieli zginąć, zdołał posłać na tamten świat. Genialny, dopracowany plan nie powiódł się w stu procentach. Tego żałuje. Ale jednak dokonał czegoś niezwykłego. Jest kimś niezwykłym. W więzieniu cieszy się szacunkiem. "Nie ma tu chłopaka, który nie chciałby zabić kilkudziesięciu swoich rówieśników. Każdego co rano nachodzą takie myśli, ale tylko ja miałem jaja, by zrobić to w prawdziwym życiu"[2].
Rzadko zdarza mi się, abym nie polubiła żadnego z bohaterów książki. "Musimy porozmawiać o Kevinie" Lionel Shriver jest jednym z takich przypadków. Przenikliwy, diabelnie inteligentny socjopata Kevin, równie inteligentna, ale pozbawiona uczuć macierzyńskich Eva, jej mąż Franklin, niezbyt bystry, mało spostrzegawczy i kompletnie oderwany od rzeczywistości, wreszcie Celia, młodsza siostrzyczka Kevina, mdła dziewczynka bez charakteru - trudno mi z sympatią spojrzeć na którekolwiek z nich.
Całą historię poznajemy z punktu widzenia Evy. To rodzi pytanie o obiektywizm opowieści. Z listów wyłania się obraz Kevina - potworka, który od najmłodszych lat był jedynie utrapieniem i źródłem wszelkich problemów. Eva nie udaje, że jest matką idealną, ale miałam wrażenie, że uwagę czytelnika (męża) delikatnie kieruje przede wszystkim na zło drzemiące w dziecku, a nie na własny chłód emocjonalny. Co o tej historii miałby do powiedzenia Kevin?
Lektura powieści epistolarnej Shriver rodzi wiele pytań i wątpliwości. Dla mnie najistotniejsze są dwie kwestie. Czy człowiek może urodzić się zły, a od tego, w jakich warunkach się wychowa, zależeć będzie jedynie, ile tego zła z siebie wydobędzie? I czy sam fakt bycia matką powinien być jednoznaczny z żywieniem przez kobietę ciepłych uczuć do swojego dziecka, czy też ma ona prawo nie kochać swego potomka? "Mama" - to słowo nie zawsze kojarzy się z ciepłem i bezpieczeństwem. Co rusz wstrząsają nami tragedie zaniedbywanych, katowanych, porzucanych czy wręcz mordowanych dzieci.
Nie potrafię wskazać w historii tej rodziny winnych i pokrzywdzonych. Wiem tylko, że ta powieść warta jest każdej spędzonej z nią minuty. Wciąga od pierwszych stron i choć niby wiemy, jaki jest finał, autorka ma w zanadrzu jeszcze jedną niepokojącą niespodziankę... Język tej powieści jest jej wielkim atutem. Każde zdanie jest doskonale przemyślane. To trudna, ciężka emocjonalnie, ale bardzo wartościowa pozycja. Jedna z tych, które zostają w czytelniku na długo po odwróceniu ostatniej kartki.
Na podstawie "Musimy porozmawiać o Kevinie" powstał film o tym samym tytule w reżyserii Lynne Ramsay. W roli Kevina wystąpił Ezra Miller. Evę zagrała Tilda Swinton, aktorka, która do tej roli pasowała idealnie. Wydaje mi się, że o ile w wersji książkowej to Kevin był źródłem zła, o tyle film w gorszym świetle pokazuje Evę. Po seansie miałam ochotę potrząsnąć tą kobietą, w nadziei, że wydobędę z niej choć odrobinę ciepła. Mam jednak wrażenie, że równie dobrze mogłabym potrząsać bryłą lodu.
---
[1] Lionel Shriver, "Musimy porozmawiać o Kevinie", przeł. Krzysztof Uliszewski, wyd. Videograf II, 2011, s. 41.
[2] Tamże, s. 51.
[Recenzję opublikowałam wcześniej na moim blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.