Uniewinnienie Hitlera
Dwie wiodące tezy książki.
Teza pierwsza: Hitler miał szansę zostać zdrowym i pogodnym człowiekiem, gdyby los się do niego uśmiechnął w chwili, kiedy ogłaszano wynik egzaminów wstępnych na Akademię Sztuk Pięknych w Wiedniu w 1908 roku.
Teza druga: świat i historia XX w. byłyby inne, gdyby spełniła się teza pierwsza.
Obie fałszywe.
W dniu ogłaszania wyników egzaminu Adolf miał dziewiętnaście lat. Proces kształtowania jego osobowości był zakończony. Ojciec, który katował go przez całe dzieciństwo, odcisnął na jego psychice niezatarte piętno. Zmarł, kiedy chłopak miał trzynaście lat, ale zdążył wyhodować w nim olbrzymie poczucie krzywdy i związanej z tym wściekłości. Osierocony wcześnie Adolf pozostał bez szansy odreagowania krzywdy w relacji z ojcem. Wieko frustracji zostało na długo zamknięte. Jestem przekonany, że osobowości typu Hitlera, Mansona czy Breivika nie mogąc znieść skumulowanych w nich negatywnych emocji, wcześniej czy później muszą znaleźć lub wypracować sobie sytuację pozwalającą im na odreagowanie. Założenie, że jeden zdany egzamin zmieni ten stan ducha, jest naiwnością. Jeszcze większą śmieszność Schmitt popełnia, uzdrawiając "równoległego" Hitlera w gabinecie Zygmunta Freuda w trakcie trzech zaledwie sesji! Zahukanego, obciążonego olbrzymim kompleksem niższości, mdlejącego na widok nagiej modelki frustrata, który w swoim oryginalnym wydaniu żył w celibacie, godnym Jana Ewangelisty, przepoczwarza doktor Freud na swojej kozetce w pożeracza damskich serc i ciał. Trzy sesje na jednego Adolfa Hitlera! Śmiechu warte!
Hitler nie jest twórcą historii, ale to historia, jako wypadkowa niezliczonych okoliczności, powołała Hitlera do dzieła. Jestem pewny, że olbrzymia liczba hitleropodobnych krążyła zawsze i wciąż krąży wśród ludzi, czekając na właściwą chwilę, na ten płodny moment, w którym jeden z nich, niczym zwycięski plemnik, przeniknie przez błonę historii, aby odcisnąć w niej znak swojej choroby. Dopiero w sprzyjających warunkach może dojrzeć do swojej, właściwej w danym czasie i miejscu, roli. Do tego, żeby niedoszły malarz mógł stać się Hitlerem, trzeba było zantagonizowanej, podatnej na nacjonalizmy Europy, całej gwardii goebbelsów, himmlerów, goeringów, a także nieprzebranych mas Niemców, wychowanych w paternalistycznej atmosferze, pełnej czarnej pedagogiki (Alice Miller - "Zniewolone dzieciństwo"), którzy byli gotowi uwierzyć, że są narodem wybranym Europy, rasą panów, nastawioną na absolutne, ślepe posłuszeństwo wobec własnego państwa (Stieg Daggerman - "Niemiecka jesień"). Gdyby, jak fantazjuje Schmitt, Adolfa przyjęto do ASP, inny führer poniósłby sztandar nazizmu i wymordował pół Europy. To, w jakiś sposób, musiało nastąpić.
W sprawiedliwych, choć wirtualnych Niemczech, w których Goebbels jest skrajnie prawicowym marginesem, popieranym przez nie więcej niż jeden procent wyborców, gdzie Żydom żyje się dobrze i bezpiecznie jak nigdzie indziej w Europie, a Adolf Hitler jest szczęśliwym mężem Sary Rubinstein, bynajmniej niearyjskiego pochodzenia, Schmitt urządza jednak wojnę. Demiurg uznał, że nawet pozbawionym przywództwa Hitlera Niemcom potrzebna była jakaś rewizja traktatu wersalskiego, mająca uleczyć narodowe kompleksy przegranych. Każe więc napaść im na Polskę w celu odzyskania korytarza gdańskiego. Sprawa jest szybka i trwa kilka tygodni. Najwyraźniej cała Europa, włączając Polskę, godzi się z tym, ponieważ po blitzkriegu zapada błogi pokój. W notatkach kończących książkę autor pomaga czytelnikowi zrozumieć ten wojenno-pokojowy fenomen, pisząc, że "...reszta - okupacja Austrii, Czechosłowacji i Francji - wypływa z psychiki hitlerowskiej, nie z psychiki niemieckiej. Nie wspominając o elementach patologicznych, rdzennie hitlerowskich: nienawiści do Żydów, Cyganów, kalek i chrześcijan. Holokaust (...) jest wyłącznie dziełem Hitlera..." (str. 471). Okazuje się również, że nawet w tych gorszych, autentycznych i zmanipulowanych Niemczech Hitler w wersji "potwór" miał duży problem ze swoimi obywatelami - "...opór pochodził ze strony Niemców. Niemcy chcieli pokoju..." (str. 372). Nie jestem w stanie zaakceptować naiwnej i historycznie fałszywej wizji Niemców jako stada niewinnych owieczek prowadzonych ku zgubie przez jednego szaleńca. Żadna jednostka nie jest w stanie dokonać takiej hekatomby bez absolutnego oddania całych mas. Każde ziarno wymaga żyznej gleby, szczególnie ziarno czystego, szaleńczego zła. Hitler i Niemcy mieli swój płodny związek.
Ponieważ pomysł rozszczepienia historii nie jest nowy, za to z pewnością banalny, z napięciem oczekiwałem na jakieś fantastyczne splecenie losów obu Hitlerów. Liczyłem, że wyobraźnia pisarza, teoretycznie niczym nieograniczona, doprowadzi do kolizji brzemiennej w refleksje o naturze i współistnieniu dobra i zła, do zderzenia o emocjonalnej sile, jaką wyzwala połączenie materii (Hitler realny) z antymaterią (Hitler wirtualny). Chciałem, żeby się zagotowało w jakimś fantasmagorycznym, dwubiegunowym układzie. Rozczarowałem się. Schmitt sprzedaje odrębne dwa w jednym: dwie niezależne opowieści o dwóch różnych postaciach, których losy rozeszły się w "minucie, która zmieniła bieg świata". Im bliżej końca, tym więcej nudy.
W swoich epilogowych dumaniach autor pisze: "Co znaczy, że książka jest "udana" albo "nieudana"? Jedynie autor to wie, bo może skonfrontować swój zamiar z końcowym rezultatem." a jednocześnie, tuż obok: "Zdaję sobie sprawę, że zwracam się do wymagającego czytelnika, który będzie chciał w moim towarzystwie podjąć refleksję czasem krępującą" (str. 475). Tak więc z jednej strony odrzuca czytelnika wraz z jego opinią, a z drugiej przez afirmację próbuje podnieść poziom swego dzieła, flirtując jedynie z "wymagającymi". No to ja, nędzny, czytelniczy robal pytam: która to refleksja w Pańskiej książce jest krępująca? Ta może, że w każdym z nas jest dobro i zło? Raczej banalna. Że ślepy los kieruje proporcjami tego dobra i zła? Raczej naiwna. Że to, czy podążamy drogą dobra, czy zła, zależy od magików (bo tak Pan ich przedstawił) jak Forster (wybór zła) (str. 226) czy Freud (wybór dobra)? Raczej żenująca.
Chciałbym to jeszcze raz wyrazić: jest to książka kłamliwa i szkodliwa. Ale nie dlatego, że doszukuje się w Hitlerze pierwiastka ludzkiego. To oczywiste, że był, jak my wszyscy, skomplikowanym układem dobra i zła. Zgadzam się też z epilogową notatką Schmitta, że cząstka Hitlera jest w każdym z nas. Mam zresztą wrażenie, że to również brzmi banalnie. Fundamentalny fałsz tej książki polega na przerzuceniu niemal całej odpowiedzialności za największe szaleństwo ludzkości na tę jedną, żałosną postać. Brakuje mi w "Przypadku Adolfa H." oskarżenia tamtej Europy galopujących nacjonalizmów, patriotyzmów mających krew "innych" na flagach i w hymnach, pełnej pogardy dla odmienności wewnętrznej i zewnętrznej, a jednocześnie aroganckiej w wyrażaniu własnej wyższości; Europy, w której słowa "państwo", "naród", "patriotyzm" nabyły siły śmiercionośnego oręża. Schmitt nie chce zauważyć, że niechlubnym liderem tego paranoicznego wyścigu stało się całe społeczeństwo niemieckie. Hitler był jedynie ikoną, której Niemcy mogli patrzeć na usta i spijać z nich słowa szaleństwa, na które czekali. Gdy wygrywali - był bogiem, kiedy przegrali - stał się wymówką. Chcę wierzyć, że tamtych Niemców, tamtych Niemiec już dawno nie ma. Ale może demony tylko zasnęły? Może nacjonalistyczne zjawiska, które pojawiają się w Polsce (np. 11 listopada), Holandii, Francji jako skutki coraz dłuższego kryzysu są zbliżającym się kolejnym, płodnym okresem totalitaryzmu?