Plotka głosi, że Bellonie, rzymskiej bogini wojny, obca była refleksja nad charakterem i jakością uprawianego hobby. Wydawnictwo najwyraźniej poszło w ślady swojej imienniczki, albowiem książki wydawane przez "Bellonę" osiągną wkrótce depresyjny poziom Raczków Elbląskich. Literackie bajoro, w które dobrowolnie wsadziłam łeb za przyczyną chwytliwego tytułu "Piernikowe makabreski", musiało być nieco trujące — czytałam i robiło mi się słabo, przypuszczalnie od gazu błotnego. Bulgoczące rozczarowanie. Bestseller New York Timesa? Oh, New York Times, give me a break.
Pretensjonalna okładka zbioru trzech (technicznie) równorzędnych minipowieści wskazuje jednoznacznie, że Joanne Fluke, uhonorowaną mamucią czcionką nazwiska i zapożyczeniem tytułu dzieła (choć jeśli istnieje różnica między piernikiem a pierniczkiem, to jednak, nie da się ukryć, pożyczono tytuł od kogoś innego), uznano za główny wabik dla admirujących jej wcześniejsze wypociny fanów, nie pojmuję tylko — dlaczego, skoro stłoczone niżej rzemieślniczki, dorzucone na okrasę i zwiększające ciężar gatunkowy tomu są zdecydowanie lepsze, jakkolwiek nadal mierne. Decydent się nie wyspał albo jest idiotą.
Nie potrafię znaleźć satysfakcjonującego określenia dla tylnej części okładki. Piramidalna bzdura? Podwójny skandal? Nazwanie autorek "najwybitniejszymi mistrzyniami kryminału" to istna hucpa, a kilkuzdaniowe streszczenia mają się do pełnych tekstów tak, jak tytułowy piernik do nietytułowego wiatraka. Są patetyczne, durne, pozbawione logiki, a chwilami po prostu zmyślone. Kto przeczyta, sam zobaczy — redaktor nie przeczytał, więc niech mu bielmo ciężkim będzie. Gdyby nie fakt, że książkę pożyczyłam, rozpętałabym chyba wojnę z Wojną w obronie dogorywających praw czytelnika i klienta. Wypraszam sobie takie traktowanie.
Bohaterowie supergwiazdy Fluke — porażająco drewniani, sztuczni, kiczowaci i nieskończenie irytujący, nie rozmawiający ze sobą, lecz wygłaszający toporne, napuszone, stylistycznie wstrząsające przemówienia — plączą się tu i ówdzie w mroźnej scenerii Minnesoty. Pod względem psychologicznym narracja jest tak płytka, że kałuża wygląda przy niej niczym Rów Mariański. Szkoda gadać. Wszystko mnie w tym gniocie mierzi — z wyjątkiem przepisów kulinarnych, choć i te starannie przetrzebiłam, odrzucając receptury z suszonymi owocami, ble!
Gwiazdy mniejsze piszą zgrabniej, więc łatwiej im wybaczam mój stracony czas. Humorystyczna wariacja Laury Levine na zadany temat, radosne dziełko z grupy niekoniecznych (na poziomie, powiedzmy, wczesnego liceum) stoi w niejakiej opozycji do moralizującego tekstu Leslie Meier, który mógłby się obronić, gdyby zeń ująć kilogram plasteliny, szczyptę cukru i wiadro kalkuckiej świątobliwości. Na korzyść pierwszej minipowieści przemawia zwierzę i rozbrajający tatuś, plusem drugiej są scenki z życia rodzinnego.
Podsumowując — nie warto. Kilka drobnych pozytywów wiosny nie czyni, aromat świeżych ciastek uleciał w siną dal, błoto wysycha i zgrzyta później w zębach. A jeśli mi jeszcze powiecie, że bliżej niesprecyzowana szycha usankcjonowała pokątnie rodzimy odpowiednik angielskiego słówka "wow" i, błogosławieni przez językoznawców, piszemy teraz "uau", znajdę prawdziwe mokradełko i na znak protestu zrobię sobie metanową inhalację.
To dopiero będzie makabreska.
Piernikowe makabreski (
Fluke Joanne,
Levine Laura,
Meier Leslie)
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.