Dodany: 07.11.2012 10:05|Autor: limajka
Bubel literacki, czyli dlaczego nie lubię amerykańskich powieści
Nie wiem, jak to się dzieje. Może wybieram powieści określonego gatunku i dlatego tak trafiam. A dzieje się tak, że biorę książkę do ręki znęcona okładką, wyrywkowym zdaniem ze środka, czyjąś recenzją. Zresztą każdy, kto czyta, wie, jak to jest – nie do końca da się opowiedzieć, dlaczego sięga się po właśnie tę, a nie inną z tysiąca książek stojących obok. Nazwiska autora najczęściej nie znam, bo pisarzy na świecie jest wielu i choćby nie wiem jak dużo człek czytał, nie będzie znał wszystkich. A to, że nazwisko nie jest znane, nie musi oznaczać, że książka jest niewarta czytania. Zatem biorę, czekam niecierpliwie na chwilę świętego spokoju, żeby się raczyć kolejną historią. Siadam, zaczynam, zagłębiam się w świat, odpływam... I biada temu autorowi, za którego sprawą z błogiego zaczytania wyrwie mnie jakiś zgrzyt. Jeśli zgrzyt będzie jeden – pójdę dalej, ale jeśli za chwilę znów mi coś zazgrzyta, już złośliwie będę wyszukiwała następne potknięcia. Czasem doprowadza to do odrzucenia książki z głębokim, pełnym irytacji zawodem. Czasem - rzadko, ale bywa - jeśli historia wciąga, doczytuję ją do końca, aczkolwiek z poczuciem krzywdy i bycia oszukaną. Zawsze jednak, kiedy zgrzyty wyrywają mnie ze świata, w którym byłam, sprawdzam, kim jest ów barbarzyńca, ów przestępca, którego powinni skazać na ciężkie roboty za zmarnowanie dobrej historii i stworzenie literackiego bubla. I dziwnym trafem tak często okazuje się, że jest to Amerykanin (lub Amerykanka), iż zaczynam czuć awersję do całej literatury pochodzącej zza oceanu.
Pamięta ktoś, jak w latach komunizmu telewizja serwowała nam rosyjskie filmy? Nabijaliśmy się z nich, wyliczając, które z trzech typowych scen już się pojawiły w filmie. Pociąg był, deszcz był, to zaraz pojawi się i gitara.
Analogicznie do rosyjskich filmów, w amerykańskich powieściach odkryłam trzy charakterystyczne cechy, które powodują, że książka z niezwykłej staje się sztampowa.
Po pierwsze: Deus ex machina
Bohater, a częściej bohaterka, miota się po poniesionej klęsce życiowej, w której traci wszystko, lądując na samym dnie drabiny społecznej. I wtedy, niczym duch z maszyny, pojawia się ktoś w rodzaju dobrej wróżki, kto za pomocą jednego gestu sprawia, że bohater(-ka) znów znajduje się na szczycie. Nie ma ciężkiej pracy, oszczędzania, kształcenia się i powolnego pięcia w górę. Nie. Jest pstryk, i bohater staje się człowiekiem sukcesu. To ma być sukces? Że bohater sam niczego nie wywalczył, a jedynie poddał się temu, co mu los - a raczej autor - zapisał?
Po drugie: Nimfomania
Jeśli wierzyć amerykańskim powieściom, wszystkie, ale to absolutnie wszystkie amerykańskie dziewczyny są nimfomankami. Od pierwszego spojrzenia marzą o uprawianiu seksu z ukochanym, przy czym nie ma znaczenia, czy są dziewicami, czy nie, od razu, za pierwszym razem, przeżywają orgazm gigant. Potem już zwykle bywa tylko lepiej. Jeszcze pół biedy, jeśli takie głupoty pisze facet. Ale kobieta zazwyczaj wie, że to tak nie działa. No, chyba że jest się nimfomanką.
Po trzecie: Prawo Kalego
Przyjaciółka zawsze okazuje się tą podłą i śpi z facetem bohaterki. Sprawa wychodzi na jaw, bohaterka ma podwójnie zranione serce. A koniec jest zawsze identyczny: ona sama zakochuje się w mężu przyjaciółki, ale oboje pałają namiętnością tak silną, że jest ona usprawiedliwiona. No czyż to nie klasyczny przykład „Kalemu ukradli kozę – to bardzo źle. Kali ukradł kozę – to dobrze”.
Cały ten, przydługi może, wywód spowodowany jest przez kolejny literacki bubel, na jaki trafiłam. „Gorzka czekolada” autorstwa Lesley Lokko. Wszystkie trzy wymienione elementy znajdują się w tej powieści i to w dodatku potrojone, ponieważ bohaterki są trzy.
Prócz tego powieść uatrakcyjniają pomyłki logiczne. Bohaterka opuszcza dom z powodu ciąży, którą matka przyjaciółki poznaje wyłącznie po jej oczach. Ale kierowca taksówki, odbierający bohaterkę z lotniska, widzi jej wystający brzuch. Ta sama bohaterka raz ma termin porodu na luty, innym razem na maj. Różnica wieku między bohaterkami wynosi a to dwa lata, a to sześć.
Tłumacz, Rafał Lisiński, też się jakoś nie sprawdził. To, co mnie najbardziej zirytowało, to notoryczne używanie słowa „szafoi” zamiast „szafa”. Całości bubla dopełniły redaktorka Elżbieta Kobusińska, która na takie rozbieżności uwagi nie zwróciła oraz korektorki Marianna Filipkowska i Irena Kulczycka, które wypuściły całe rzesze denerwujących literówek.
Za całokształt można podziękować wydawnictwu Świat Książki (2010 r.).
Gratuluję! Jeśli wszystkie ich powieści mają taki poziom, to już wiem, że należy trzymać się od nich z dala. Tylko szkoda mi fajnej historii o trzech młodych i pięknych dziewczynach, które pozbawione wsparcia rodziców i rodziny, szukają swojego miejsca w życiu. W książce jest kilka bardzo dobrych momentów, ciekawie opisany został przemysł włókienniczy w Ghanie, nieźle pokazany werbunek młodych dziewczyn do świata kina dla dorosłych. I za to dałam „Gorzkiej czekoladzie” ocenę 2,5 w sześciostopniowej skali. Mogła być z tego bardzo dobra powieść, wyszło czytadełko o jakości „Trędowatej”, tyle że z amerykańskim, a jakże, happy endem.
Nie polecam.
[Recenzję opublikowałam również na moim blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.