Dodany: 26.10.2012 12:38|Autor: 0liwkab

O książce, która zrobiła mi krzywdę


To będzie prawdopodobnie najbardziej subiektywna recenzja, jaką udało mi się kiedykolwiek napisać.

Obiektywnie musiałabym stwierdzić, że debiut Jakuba Żulczyka włączył się do modnego w ostatnich latach nurtu. W stylu podobny do utworów Tomasza Piątka, Piotra Czerwińskiego, a nawet... Mirosława Nahacza i Kornela Maliszewskiego (należy przyznać sprawiedliwie, że ci ostatni tworzyli już po wydaniu „Zrób mi jakąś krzywdę” w 2006 roku). Podobny, jednak lepszy. Wypadałoby nadmienić, że cała powieść to nacechowany popularnymi, postmodernistycznymi motywami romans. Na pierwszy rzut oka. Sedno nie tkwi w ogólnej, skostniałej regułce, nazwie konkretnego gatunku. Przede wszystkim jest to zjawiskowa zabawa konwencją. Podobną grę, tyle że z kryminałem, podjął Michał Witkowski w najnowszej powieści, „Drwal”.

Niestety pięć ostatnich stron debiutu Żulczyka rozczarowuje przewidywalnością. Mam jednak szczerą ochotę krzyknąć: do diabła z puentą! To książka z pazurem. Z mocą, której brakuje wielu doświadczonym pisarzom. Żywy, brawurowy, a jednak nieprzekombinowany język dosłownie wciąga czytelnika w swoje sidła. W wypowiedziach pierwszoosobowego narratora aż roi się od błyskotliwych porównań, metafor i dygresji. Sądzę, że nie przesadzę ani na jotę, twierdząc, że każda strona dostarcza czytelniczej przyjemności. Autor świetnie poradził sobie z uchwyceniem i wyeksponowaniem wielu uroków współczesnej polszczyzny, a efekt jest... co najmniej wiarygodny. Chyba tylko językowi puryści dostrzegliby drobne (!) zgrzyty. Bohaterowie są młodzi, ekspresyjni, zatem nie zawsze udaje im się ułożyć komunikat z samych okrągłych słówek – na karty powieści wdarło się kilkanaście wulgaryzmów, które jednak – przysięgam! – niczego nie psują. Wręcz przeciwnie. Umiejętnie użyte przez autora, dodają wypowiedziom dynamiki i kolorytu.

Tyle ogólnych informacji. Obowiązek spełniony. Muszę uczciwie przyznać, że „Zrób mi jakąś krzywdę” jest, przynajmniej dla mnie, jedną z tych pozycji, o których myśli się, że techniczne zawiłości nie mają w nich znaczenia. I na tym polega paradoks, bo przecież cała emocjonalność książki wypływa właśnie z techniki. Z formy autora i stylu, jaki obrał. Akcja sama w sobie jest może nośna, ale nie na tyle, by trzymać czytelnika jak na karuzeli, kiedy na jego twarzy malują się skrajne emocje, a jednak z niecierpliwością czeka kolejnego okrążenia.

Podczas lektury nawet przez moment nie zadawałam sobie pytań w stylu: „a dlaczego tak?”, „czemu nie ujął tego inaczej?”. Ostatnio coraz częściej zdarzają mi się podobne dylematy, co, delikatnie mówiąc, jest skrajnie frustrujące. Natomiast historia wykreowana przez Żulczyka po prostu pochłonęła mnie bez reszty.

Właśnie, wykreowana. Sama w sobie jest, co tu dużo mówić, niezbyt wiarygodna. Chłopak na ostatnim roku studiów niemal od pierwszego wejrzenia zakochuje się w o dziesięć lat młodszej siostrze kolegi, która z kolei najbardziej na świecie uwielbia... gry komputerowe. Dziewczyna wyjeżdża, a on robi wszystko, żeby ją odnaleźć i zabrać na wycieczkę. Można by powiedzieć: kolejny przedstawiciel new romantic, męczennik za miłość w XXI w. Jednak, jak już wspomniałam, to, o czym jest opowieść, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Naprawdę niewiele znajdziemy na rynku książek, o których można powiedzieć, że równie dobrze mogłyby być o czymkolwiek innym i wciąż byłyby świetne. Fabuła jest tylko sprytnym wykończeniem. Uwydatnieniem inteligentnej emocjonalności, spostrzegawczości i niebanalnej ironii.

Książka, być może kierowana do młodych odbiorców, nie rozczaruje również nieco starszych czytelników. Opowiada o szaleństwie, lękach, ale przede wszystkim jest świadectwem pasji.

Co tu dużo mówić, kupił mnie pan tą książką, panie Żulczyk. Dobra robota.


[Recenzja publikowana wcześniej na blogu]

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2085
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: