Dodany: 22.10.2012 14:51|Autor: ola069
„Siedem dalekich rejsów” - nostalgiczna dusza Polaka
Pisarz tworzący powieść nie podlega ograniczeniom. Stopniowo określa miejsce akcji, buduje napięcie i klimat. Bardziej lub mniej zwięzłymi opisami buduje przed oczami czytelnika obraz, wypełniając go po brzegi najdrobniejszymi szczegółami. Dialogi występują bądź nie (znowu zupełna dowolnośc konwencji) i wreszcie otrzymujemy gotowy - podany na talerzu – świat widziany oczyma pisarza.
W sztuce teatralnej dzieje się jednak inaczej. Rolę opisów spełniają dekoracje, często okrojone do niezbędnego minimum. Twórca sztuki, scenograf – posługują się symbolami. Drewniany stół na środku sceny, w tle namalowane okno z zasłonami, a widz w teatrze od razu orientuje się, że akcja będzie się toczyć w domu rodzinnym... Symbole działają na naszą podświadomość i stymulują odpowiednie skojarzenia i obrazy. Natomiast dialogi w sztuce mają znaczenie fundamentalne - ponoszą całą odpowiedzialność za przekaz utworu. Z nich musi wyłonić się rys i głębia postaci, dialogi muszą stworzyć akcję, odpowiadają za dynamikę i dramaturgię.
Podczas lektury „Siedmiu dalekich rejsów” przez cały czas odnosiłam uparte wrażenie, że nie czytam typowej powieści, ale że obcuję ze sztuką teatralną. W tej krótkiej formie autor świadomie odrzucił cały rozmach kwiecistych opisów. Podobnie jak scenograf - odwołał się do symboli. Jego styl jest zwięzły, niemal lapidarny. Rzuca zdawkowo słowa klucze: Darłowo, marzec, rok 1949 - a podświadomość sama już podsuwa nam obrazy. Oto widzimy zarówno port, jak i statki unoszące się na niespokojnych falach, siekący deszcz, powojenne miasto, wyludnione uliczki chłostane wiatrem i niemal słyszymy krzyk mew nad głowami… Ta prostota stylu jest niezwykle sugestywna, a jednocześnie to wyraz genialności pisarza.
„Siedem dalekich rejsów” jest utworem kameralnym. Tak jak w sztuce teatralnej, w powieści Tyrmanda zachowana została jedność akcji, miejsca i czasu. Całość dramatu rozgrywa się między garstką bohaterów w ciągu trzech dni, w sennym miasteczku, w kilku miejscach zaledwie – ukazanych w paru odsłonach.
Największe znaczenie mają w powieści i zarazem największym jej atutem są dialogi. Podobnie jak na scenie – to z dialogów poznajemy relacje pomiędzy poszczególnymi bohaterami, ich głębię psychologiczną, i na dialogu głównie opiera się dramaturgia wydarzeń. Czy w tej powieści nic się nie dzieje? Jestem zgoła innego zdania! Dialogi płyną niewymuszonym strumieniem… Znajdziemy tu wszystko: akcję, zaskakujące zdarzenia, ale także dużo… przestrzeni. Jestem oczarowana pełnym elegancji językiem i stylem pisarza. Tyrmand posługuje się piórem z wirtuozerią, bawi się słowem z wdziękiem i finezją, wyrażając nostalgię i melancholię bohaterów, ich żywe emocje, niespełnione marzenia, to znowu rozładowując napięcie sporą dawką humoru.
Bohaterowie dramatu? Tu także jest oszczędnie. Są nieliczni, ale nieprzypadkowi, i wszyscy, nawet drugoplanowe postaci, skrojeni zostali po mistrzowsku. To po prostu kilka osobistości lokalnych i para przyjezdnych intruzów. ONA - historyk sztuki u progu dobrze rokującej kariery; świadoma swej urody młoda kobieta, pewna swego losu u boku narzeczonego w Warszawie. ON – dziennikarz, trochę Don Juan, ale też trochę malwersant i „przemytnik” – człowiek chcący uciec z kraju, w którym nie widzi dla siebie perspektyw. Od jakiegoś czasu pieczołowicie przygotowuje się do tego przedsięwzięcia, bo przy okazji chce wywieźć za granicę dzieło sztuki, które ma stać się gwarancja jego dostatniego życia. Ewa i Jan Roland – to nieznajomi, którzy znaleźli się w tym samym miejscu i w tym samym czasie… i właściwie z tego samego powodu. Między nimi nieoczekiwanie coś iskrzy i pojawia się uczucie. Miłość? Może bardziej głęboka namiętność. Podoba mi się sposób, w jaki autor przedstawił kochanków. Toczą ze sobą wyrafinowaną grę słów, aluzji i niedopowiedzeń, ale nie ma tu taniego romansu ani banału. Po prostu dwoje obcych ludzi spotyka się… i nagle zaskoczeni dowiadują się o sobie czegoś nowego. Czy oboje w równym stopniu gotowi są, by podążyć nieznaną drogą?
„Siedem dalekich rejsów” - to nazwa restauracji. Mieszkańcy Darłowa, zmagający się z szarą rzeczywistością, biedą i nękającą ich władzą, codziennie przyglądają się wpływającym do portu statkom; rozmawiają z marynarzami przybywającymi z dalekich, ciekawszych, zamożniejszych, bardziej kolorowych, a wreszcie – normalnych krain. Czyż można było wymyślić lepszą nazwę dla restauracji, której właściciel w pięknych, wielobarwnych, fantazyjnych butelkach pochodzących z całego świata sprzedaje „łyk ułudy”, „kropelkę marzeń” lub „smak wolności”?
Czyż można było wymyślić lepszy tytuł dla powieści oddającej klimat swych czasów i pełen tęsknoty i melancholii nastrój społeczeństwa, któremu przyszło żyć w powojennej, komunistycznej Polsce?
[Recenzję publikowałam wcześniej na portalu Lubimy Czytać oraz na moim blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.