Dodany: 18.09.2007 19:24|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

"Ci odlatują, ci zostają"...


Za sprawą zestawu lektur szkolnych z lat 70. oraz składu domowej biblioteczki przez całe lata na hasło „Nałkowska” otwierała mi się w pamięci klapka z mechanizmem recytującym jak automatyczna sekretarka: „Granica”, „Medaliony”, „Dom kobiet”, „Romans Teresy Hennert”. A przecież przez cały ten czas wiedziałam, że nie są to jedyne dzieła tej autorki – ale dopiero przeczytawszy jednym ciągiem całe jej dzienniki, umiejscowiwszy w czasie pozostałe tytuły, nabrałam przeświadczenia, że trzeba po nie sięgnąć.

Dlaczego najpierw właśnie po „Choucas”? Nie wiem, może ze względu na cokolwiek egzotyczną scenerię, podobną do tej, w której rozgrywa się akcja „Czarodziejskiej góry” Manna – dla przekonania się, dlaczego tamto dzieło (którego, nawiasem mówiąc, ja sama mimo dwu- czy trzykrotnej próby nie zmogłam) weszło w poczet światowej klasyki, a to nawet w kraju nie zyskało specjalnego rozgłosu...

W odróżnieniu od wcześniejszych powieści, takich jak „Książę” czy „Narcyza”, w „Choucas” nie ma ani śladu irytującej młodopolszczyzny – żadnych „rozdartych dusz” i „wieczystych płomieni”, żadnych rozmnożonych w nieskończoność myślników i wykrzykników – i choćby tylko z tego powodu lektura nie stanowi zbyt dużego wyzwania.

Tytułowe „choucas”, alpejskie ptaki przypominające kawki (i wedle słownika francusko-polskiego z nimi tożsame, zaś wedle opisu Nałkowskiej skonfrontowanego z atlasem europejskiej awifauny odpowiadające wieszczkom – jakaż wymowna nazwa! - z tej samej rodziny krukowatych), są nieodłącznym elementem scenerii szwajcarskiego kurortu, a przy tym zarazem i metaforą zbiorowiska ludzi, spędzających kilka zimowych miesięcy w jednym z tamtejszych pensjonatów-sanatoriów. Stale w locie, na chwilę tylko przysiadające na parapetach, by nasycić się kąskami przygotowanymi przez troskliwych kuracjuszy, z dala wydają się masą identycznych osobników, ale wystarczy tylko przez chwilę przyjrzeć im się z bliska, by zauważyć różnice w wyglądzie i temperamencie.

Tak samo i ludzie, przelotni goście, wygnani ze swych domów czy to tylko przez konieczność podreperowania zdrowia, czy także przez rozmaite zawirowania historyczne – wojny, rewolucje, rozruchy antysemickie – i w tej swojej wspólnej tymczasowości tak różni! Przedstawiciele triumfujących imperiów i podbitych, uciemiężonych narodów; śmiertelnie chorzy gruźlicy, pełni radości życia, i ludzie o najzdrowszych w świecie płucach, zjadani przez własne troski; wrażliwi intelektualiści i puste salonowe kukły; ekstrawertycy i introwertycy, marzyciele i realiści; piękni i brzydcy, młodzi i starzy... Jak owe „kawki” na posiłek z chleba namoczonego w mleku, tak i oni zbiegają się w salonie, w jadalni, na podwórzu, by zaczerpnąć trochę duchowej strawy z obcowania z innymi. Ktoś flirtuje, ktoś kocha się nieszczęśliwie, ktoś tęskni za zostawionymi w domu bliskimi albo za utraconą ojczyzną, ktoś nie może pogodzić się z chorobą, a ktoś inny ze starością, „ci odlatują, ci zostają”[1]...

I to praktycznie cała fabuła, wzbogacona garstką antywojennych dywagacji i oprawiona w pełną uroku ramę z alpejskich pejzaży. Same te opisy, ogromnie wyraziste i malarskie („W przezroczystym, różowym złocie powietrza wiszą jednakowe ciemne chmurki jak mokre pęczki fiołków. Szklana jasność, lekko się kołysząc, podpływa pod czarny burt naszej łodzi (...)”[2]) dają wgląd w możliwości pióra Nałkowskiej.

I nie sposób oprzeć się wrażeniu, że „Choucas” to tylko szkic do głębokiej, monumentalnej powieści o ludzkich postawach i zachowaniach w obliczu śmierci, kalectwa, przymusowej emigracji, odrzuconych uczuć – której pisanie z jakiegoś powodu autorka zarzuciła, poprzestając ledwie na kilkudziesięciu scenach. Szkoda, ogromnie szkoda, bo ma ta powiastka w sobie zalążek „tego czegoś”.

Szkoda też, swoją drogą, że wydawca zignorował fakt ogromnego spadku znajomości języka francuskiego w porównaniu z czasami, w których ta powieść powstawała, i nie zadbał o zaopatrzenie przypisami pojawiających się w tekście wyrazów francuskich czy też ich spolszczonych wersji („szewelura”, „szalet” – tym bardziej, że np. ten ostatni wyraz we współczesnej polszczyźnie oznacza całkiem co innego, niż rozumiano pod tym pojęciem w początkach naszego wieku!). Dzisiejszy czytelnik może sobie brakujące słówka sprawdzić w Internecie, ale wówczas, w latach 60., mało kto mógł korzystać na poczekaniu choćby z porządnego słownika...



_ _ _
[1] Agnieszka Osiecka, „W żółtych płomieniach liści” (tekst piosenki przytoczony z pamięci).
[2] Zofia Nałkowska, „Choucas”, wyd. Czytelnik, Warszawa 1960, s. 120.




(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 5999
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: