Dodany: 14.10.2012 10:13|Autor: dot59
Chowali nocą, potajemnie…
Ostatnie publikacje książkowe Małgorzaty Szejnert - „Czarny ogród”, „Wyspa klucz” i „Dom żółwia” – wyniosły ją na pozycję wybitnej reportażystki, także wśród tych czytelników, którzy nie mieli okazji poznać jej wcześniejszych tekstów (jeśli ktoś nie natrafił w latach 70.-80. na takie np. „Borowiki przy ternpajku” czy „Ulicę z latarnią”, dziś może się za nimi dobrze nachodzić…). „Śród żywych duchów” to okazja, by stwierdzić, że już w przybliżeniu ćwierć wieku temu autorka dysponowała równie doskonałym warsztatem, jak dziś. I nie tylko warsztatem – także niesamowitą wręcz wytrwałością i, co tu dużo mówić, odwagą; nawet u schyłku PRL-u istniały jeszcze tematy, których bezpieczniej było nie drążyć oraz instytucje, z którymi nie należało zadzierać (czego dowodem pośrednio jest też fakt, że pierwsze wydanie tej książki musiało ukazać się za granicą, a do kraju trafiła tylko mała część i tak niewielkiego nakładu).
Aż do lat 90. nazwiska postaci takich, jak rotmistrz Witold Pilecki czy generał August Emil Fieldorf „Nil” pozostawały znane tylko garstce rodaków; spośród tej garstki prawdę o ich losie znało jeszcze mniej osób, a miejsca ich wiecznego spoczynku – nikt albo prawie nikt. Bo obaj ci oficerowie – podobnie jak dziesiątki innych byłych akowców lub członków działających już po wojnie zbrojnego podziemia antykomunistycznego – skazani zostali przez stalinowski system represji na wieczne nieistnienie. Tygodnie lub miesiące w więziennej celi, przesłuchania, tortury, a potem cichy wyrok, strzał w tył głowy i furgon z drewnianą skrzynią, wywożący ciało odarte z wszelkiej godności na miejsce starannie utajnione, gdzie nocą wrzucano je do wykopanego pospiesznie dołu. Rodzinę informowano znacznie później, gdy ewentualne starania o wydanie zwłok i pochowanie ich w ogólnie przyjęty sposób były już bezprzedmiotowe… Ale przecież ktoś podpisywał jakieś dokumenty, ktoś wypełniał ten koszmarny proceder, ktoś inny widział ten furgon, a później ciężarówkę, jak zmierza w określonym kierunku, jak zatrzymuje się na uboczu, jak wyładowują z niej ów straszliwy bagaż…! I od czasu do czasu szeptano sobie w największej tajemnicy, że „w pierwszych latach po wojnie chowali potajemnie na Korei (…) Tak jak Korea na końcu świata, tak na samym końcu cmentarza grzebali ludzi przywiezionych w skrzynkach”*. Małgorzata Szejnert, powróciwszy pod koniec lat 80. z kilkuletniego pobytu w USA, postanowiła spróbować dotrzeć do prawdy, póki jeszcze żyją ludzie mogący dać świadectwo wydarzeń sprzed paru dekad i póki ma kto czekać na wiadomości o miejscu pochówku kogoś bliskiego, zabranego przez UB i bezpowrotnie zaginionego. I nie ma znaczenia, że jej wysiłki nie wystarczyły, by rodziny nieszczęsnych skazańców odzyskały spokój; ważne, że temat został poruszony, że sprawa ma ciąg dalszy i jeśli nie dzieciom, to chociaż wnukom będzie dane pochować ich doczesne szczątki…
Ten niesamowicie poruszający reportaż ujęty jest w formę dziennika, w którym autorka dokumentuje każdy swój krok na drodze ku wyjaśnieniu tajemnicy: telefony, listy, przeszukiwanie archiwów (poważnie ograniczone ówczesnymi warunkami), wielokrotne próby skontaktowania się a to z członkami rodzin ofiar, a to z potencjalnymi świadkami nocnych pochówków, rozmowy czasem bardzo przekonujące, czasem sprowadzające na manowce... A w tle echa kolejnych tragedii: młodzi małżonkowie, zabrani razem, lecz natychmiast rozdzieleni, by się już nigdy nie zobaczyć; ojcowie odebrani dzieciom, nim te zdążyły zapamiętać ich twarze; matki na próżno błagające władze o darowanie życia synom-jedynakom albo jedynym, którzy pozostali im po wojnie… I to wszystko w wolnym (?) demokratycznym (?), a na pewno cywilizowanym kraju…
Żeby pisać o sprawie mającej tak duży ciężar gatunkowy, nawet po kilkudziesięciu latach, trzeba nie lada wyczucia – a Szejnert to wyczucie ma. Ani jednego zbędnego słowa. Ani śladu patosu czy też „odwrotnej nowomowy”, jaką znamy z ultraprawicowej prasy (tych wszystkich „pachołków Moskwy”, „czerwonej hydry” itd.). Żadnego ferowania wyroków. Nie od tego jest reportażysta. On tylko zbiera fakty, a te mówią za siebie. Wystarczy je opisać piękną, nienaganną polszczyzną i włożyć w słowa trochę swojej duszy.
---
* Małgorzata Szejnert, "Śród żywych duchów", wyd. Znak, Kraków 2012, s. 46.
[recenzja pierwotnie opublikowana w serwisie książkowym wp.pl ]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.