Dobry kryminał/thriller nie jest zły. Wychodząc z tego założenia, podczas buszowania w oceanie różnych innych gatunków literatury systematycznie zawadzam o ten właśnie, odkrywając coraz to nowych autorów i coraz to nowych bohaterów walczących nieustraszenie z całym złem tego świata (a przynajmniej ze złem dającym się podciągnąć pod paragrafy kodeksu karnego). Jedni - jak Lee Child i jego nieustraszony Jack Reacher, Henning Mankell i fajtłapowaty w życiu prywatnym, lecz rewelacyjny na posterunku Kurt Wallander, Aleksandra Marinina i nieco postrzelona, ale obdarzona kapitalnym „węchem” śledczym Nastia Kamieńska – wchodzą na stałe do grona moich literackich ulubieńców, a z innymi… różnie bywa. Ale zanim się nie odbędzie pierwszego z nimi spotkania, nie można wszak przesądzić, na ile się spodobają. Bo na przykład – widzi człowiek, że takie dzieło ma w Biblionetce średnią ocen 4,66, w LubimyCzytać trochę mniej (6,7/10), ale wciąż jeszcze niemało, potem znajduje je w bibliotece, a tu… klapa na całej linii!
Śląskie dziękczynienie (
Lewandowski Konrad T. (Lewandowski Konrad Tomasz))
zaczyna się obiecująco. Bohater całej serii kryminałów retro, komisarz Jerzy Drwęcki, ma okazję rozwijać swoje kryminologiczne talenty w pięknej, choć wad niepozbawionej, epoce dwudziestolecia międzywojennego. Zaprzyjaźniony z nie lada tuzami warszawskiej śmietanki – w tym ze słynnym Wieniawą – otrzymuje zgoła niepolicyjne zadanie: ma „się spotkać z Korfantym i przemówić mu do rozumu, żeby przestał wreszcie wchodzić nam [„my” to w tym wypadku piłsudczycy – przyp.rec.] w drogę” [11], przy czym prawdziwy powód delegacji na Śląsk ma pozostać zakamuflowany pod płaszczykiem kursu kryminalistyki, który Drwęcki ma przeprowadzić dla lokalnych funkcjonariuszy. Troskliwa teściowa natychmiast załatwia mu zakwaterowanie u znajomej Ślązaczki; ta – mając wobec babci Ireny dług wdzięczności – od pierwszego dnia troszczy się o Jerzego, jak o własnego syna, on zaś służy pomocą i przykładem wychowywanemu przez nią osieroconemu wnukowi. Zaraz na początku kursu Drwęcki ma okazję wypróbować nauczane przez siebie nowoczesne metody w niepozorowanym śledztwie – bo akurat trafia się denat zmarły śmiercią najwyraźniej nienaturalną . A sprawa okazuje się nader zawikłana, zaś jej korzenie sięgają… no, tego już powiedzieć nie wypada, gdzie, boby się zepsuło potencjalnemu czytelnikowi radość z własnoręcznego tropienia sprawców.
Można się sprzeczać, czy intryga jest choć odrobinę prawdopodobna
Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu, ale skomponowana jest spójnie i dobrze obudowana technicznymi szczegółami śledztwa. Widać też, że autor starał się odtworzyć lokalny klimat za pomocą licznych – w większości udanych – scenek rodzajowych ze sporą dozą humoru sytuacyjnego. No to czego się czepiam?
Po pierwsze – i tu zdaję sobie w pełni sprawę, że skoro poglądami mogą się różnić historycy, to mogą i czytelnicy, więc dopuszczam inny niż mój punkt widzenia, niemniej jednak nie jestem w stanie go spokojnie przyjąć – przedstawienie Korfantego jako cynicznego dorobkiewicza i karierowicza, który „gdyby Czesi mu obiecali urząd prezydenta w Pradze, to (…) raz dwa zrobiłby tu na Śląsku powstanie przeciw Polsce, a za Czechosłowacją” [14] uważam za szkalowanie tego zasłużonego polityka. Bo autor nie tylko wkłada te obraźliwe opinie w usta Wieniawy (z których faktycznie wyjść mogły), ale też w całym dalszym przebiegu akcji stara się wykazać, że są one całkiem solidnie uzasadnione. Pewnie Korfanty popełnił niejeden błąd (a kto ich nie popełnia? wszakże i Marszałek Piłsudski nie zawsze podejmował najszczęśliwsze decyzje ...) – ale oskarżanie go w kilkadziesiąt lat po jego śmierci o coś, na co nie ma żadnych dowodów, nie jest doprawdy chwytem fair.
A po drugie i najważniejsze – żeby się dobrze posługiwać gwarą śląską, nie wystarczy wysłuchać w radiu paru dowcipów o Masztalskim. I nie chodzi tu o ani o różnice subregionalne (Ślązacy z Bytomia czy Piekar „godają” inaczej niż ci spod Opola, a jedni i drudzy jeszcze inaczej, niż cieszynianie), ani kwestie transkrypcji wymowy (do dziś nie ustalono, czy nazwę pewnej szacownej części ciała należy pisać „rzyć”, czy „rziyć”), tylko o niezałapanie pewnych elementarnych zasad śląskiej mowy. Autor, usłyszawszy i prawidłowo zapamiętawszy konstrukcje typu „bier ta tasza” [dla niewtajemniczonych: „weź tę torbę”], najwyraźniej nabrał przekonania, że rzeczowniki rodzaju żeńskiego w liczbie pojedynczej mają we wszystkich przypadkach postać identyczną jak w mianowniku – stąd w tekście liczne dziwolągi w rodzaju: „niech nabiera krzepa” [23], „tąpnięcie na gruba [gruba=kopalnia] było” [26] i „sztajger [sztygar] z nasza gruba”[47], „z tako dziołcha” [31], „się ino do święta Anna modlił” [33], „tylko żeby nic oma [oma=babka] niy godać” [37], „że pon Jerzy jest kuzyn z Polska” [38], „to go tylko ta gazeta przykryli” [42], „w żadna robota nie mógł się ostać” [117] itd. Pomijam już fakt, że po śląsku raczej nie mówi się „żeby”, tylko „coby”, że popularny, acz już nieco zapomniany wyrób garmażeryjny to nie „żemłoki”, tylko „żymloki” i że według wszelkiego prawdopodobieństwa śląska rodzina do swojego honorowego gościa zwracałaby się raczej przez „wy” („żeście som...”, „mocie recht”, a nie „pon Jerzy jest...”, „pon Jerzy mo...”[37] ).
Toteż, choć nic nie mam do komisarza Drwęckiego, chwilowo chyba dam sobie spokój z jego przygodami. I niech go ręka boska broni przed ponownym przyjazdem na Śląsk, bo jak śląska ziemia usłyszy „godkę” w wykonaniu jego autora, to się zeźli i tąpnie jak sto pieronów! I na pewno nie "na gruba"!
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.