O tym, że strzela się w korpus
Zaręczam, że jak ognia unikam okładek zarzyganych sloganami, ale nawet ja czasami mam słabszy dzień. Zwłaszcza jeśli ktoś przejrzy moje pragnienia, w których zawsze chciałem zostać snajperem (zaraz po tym, jak stanie się ninją okazało się niemożliwe) i wyda o tym książkę. Bo snajperzy to tacy współcześni wojownicy ninja – zmuszani do wykazania się podobną dyscypliną i cierpliwością. Pomijając jednak trafną i interesującą mnie tematykę, byłem zniesmaczony nadgorliwością wydawcy. "Historia najniebezpieczniejszego snajpera w dziejach amerykańskiej armii" – wrzeszczy okładka. A dalej zachęca: "Wrogowie nazywają go DIABŁEM, koledzy z Navy SEALs mówią o nim LEGENDA"*. Poważnie? Nie oszukujmy się – brzmi to tak krzykliwie, że aż tandetnie i najwyraźniej komuś zabrakło wyczucia w tym radosnym ciapaniu okładki hasełkami. Mniejsza o to, bo przecież nie szata zdobi książkę albo nie oceniaj człowieka po okładce. Jakoś tak. Trzeba dać szansę. Żwawo, choć pełen złych przeczuć zabrałem się więc za lekturę.
Chris Kyle, nasz bohaterski snajper, literatem nie jest, więc o pomoc przy pisaniu książki poprosił Jima DeFelice’a. Zabieg co najmniej udany, bo prawdopodobnie dzięki zdolnościom pisarskim tego drugiego pana da się "Cel snajpera" czytać. Prawdopodobnie, gdyż nazwisko Jima nic mi nie mówi. Jednak początek jest trudny. Fragmenty opisujące dzieciństwo i młodzieńcze lata Kyle’a nużą chronologią i prawie im się udało mnie zniechęcić. Zadawałem sobie pytanie - przecież to żaden autorytet, dlaczego ja to w ogóle czytam? Ale potem nastąpił przełom!
"Bóg, rodzina, ojczyzna", "praca powinna dawać satysfakcję i szczęście" i parę innych banałów będących zagrożeniem dla mojego wzroku skutecznie przykuło mnie do lektury, bo uznałem, że gorzej być nie może. Niestety, było, ale na szczęście jedynie fragmentami – tylko wtedy, gdy autor zabierał się za filozofowanie, analizowanie i ocenianie siebie oraz innych. Wówczas do książki wkradają się niepotrzebne i oklepane żale skierowane do polityków, że niby niefajne z nich chłopaki. No brawo za odkrycie, ale na byciu niefajnymi polega ich praca. Dalej mamy nieco patosu, hymnów pochwalnych na cześć ojczyzny, powiewającą na wietrze amerykańską flagę, Gwiaździsty Sztandar i USA ratujące świat. Przestańcie, bo ja łatwo się wzruszam. Na koniec autor pozostawił nam wstrząsający fakt – otóż podobno wojna zmienia człowieka. Nie może być.
"Cel snajpera" poza festiwalem frazesów zapełniają opisy kolejnych akcji, w których Kyle brał udział. Jedne ciekawsze, inne z kolei rutynowe i przeraźliwie nudne, okraszone specyfikacją wykorzystanego sprzętu i sylwetkami kompanów. Pojawia się nawet kilka fragmentów dotyczących naszego rodzimego GROM-u (o czym również zdążyła poinformować okładka), ale nie ma się czym szczególnie podniecać – mam wrażenie, że autor najmilej wspomina współpracę z Polakami podczas picia żubrówki. Mało wyszukaną sytuację narracyjną próbuje urozmaicić małżonka Kyle’a wtrętami o tym, jak trudno być w związku z SEALsem, ale jej wywody śmiało można dorzucić do worka z pozostałymi truizmami.
Samego autora darzę mieszanymi uczuciami. Fragmentami wypadał w moich oczach całkiem pozytywnie, by po chwili okazać się bucem popadającym w zachwyt nad sobą, swoją formacją komandosów oraz swoim krajem, choć upiera się, że tak nie jest i nieudolnie próbuje to tuszować obojętnością. No i przyznaje się otwarcie do słuchania Papa Roach. Na koncertach pewnie z łatwością przebija się pod scenę, rozpychając łokciami tłum piętnastolatków.
Tak sobie psioczę i kpię (sam nie wiem, czego oczekiwałem po lekturze), ale książkę mimo wszystko przeczytałem w ciągu 24 godzin. Oczyszczające doświadczenie.
---
* Chris Kyle, Jim DeFelice, "Cel snajpera", przeł. Michał Romanek, wyd. Znak, 2012; tekst z okładki.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.