O poduszkowaniu i innych atrakcjach
Co z tego, że zdarza mi się Japończyków nazwać "małymi, żółtymi ludzikami"? To z sympatii. Z kolei sympatia ta wynika z podziwu, jakim darzę ten naród o tradycjach, którymi można by obdzielić pięć innych nacji. Poważnie. Ten kraj jest obłędnie fascynujący, nie przestaje mnie zaskakiwać i w pewnych aspektach codzienności nie mogę przestać zazdrościć Japończykom. Największą przyjemność podczas lektury "Shōguna" czerpałem właśnie z możliwości smakowania egzotycznej natury i kultury Japonii, z poznawania jej wraz z postępami fabuły stanowiącej jedno z największych dokonań w gatunku powieści przygodowej. No i zawsze, ale to zawsze chciałem być wojownikiem ninja. Zamaskowanym, bezszelestnym, bezlitosnym. Co prawda wizerunek tych niezwykle skutecznych zabójców u Clavella nie prezentuje się zbyt chwalebnie (choć wiarygodnie), ale nadal pozostają oni ludzkimi maszynami o żelaznej dyscyplinie i nieugiętej cierpliwości. I nigdy nie nazwałbym ich "małymi, żółtymi ludzikami", bo w rewanżu prawdopodobnie skręciliby mi kark stopami.
"Od niepamiętnych czasów było przyjęte, że im ciemniejsza skóra, tym pospolitsza osoba, a im skóra bielsza, tym bardziej poważana"[1].
Shōgun w feudalnej Japonii sprawował najwyższą władzę. Owszem, był jeszcze Cesarz, zwany również Najjaśniejszym Panem i Boskim Synem Niebios, który mianował shōguna, ale następnie wracał do swojego życia w odosobnieniu, stanowiąc raczej coś w rodzaju uwielbianego bóstwa niż podejmującego decyzje władcy. To shōgun dzierżył w dłoniach władzę absolutną, a cały naród japoński, ściśle posegregowany według klas, uginał się pod jego drewnianym sandałem. "Shōgun" Clavella niesie ze sobą wyraźny czynnik edukacyjno-historyczny, dzięki czemu czytelnik ma okazję w przystępny i przyjemny sposób zapoznać się z tradycjami, rytuałami i obrzędami feudalnej Japonii. A jest tego tutaj istne bogactwo i dla kogoś nieświadomego lektura może być niezwykłą podróżą w głąb innego świata, w jaką udajemy się wraz z Johnem Blackthornem – angielskim żeglarzem, którego statek rozbił się u brzegów Krainy Bogów.
"Miłość to słowo chrześcijańskie, Anjin-san. Miłość to pojęcie chrześcijańskie, chrześcijański ideał. My nie znamy słowa »miłość« w takim znaczeniu, jakie nadajecie mu wy. Obowiązek, lojalność, honor, szacunek, pożądanie – oto jakie słowa i pojęcia mamy, żadnych więcej nam nie trzeba"[2].
"Shōgun" to przede wszystkim zderzenie dwóch kultur na wielu gruntach, poczynając od językowego, poprzez moralny, religijny, seksualny, po kulinarny. Związane z tym nieporozumienia czasem bywają zabawne, niekiedy niebezpieczne, ale najczęściej przykre i żenujące dla obu stron. Blackthorne, reprezentujący europejską kulturę z przełomu XVI i XVII wieku, jest dla zdyscyplinowanych Japończyków ucieleśnieniem nieokrzesanego i śmierdzącego barbarzyńcy. I choć nie potrafią wymówić jego nazwiska (dlatego nazywają go Anjinem – pilotem) to jednocześnie fascynuje ich jego wiedza o świecie, poglądy i umiejętności. Potencjał tkwiący w żeglarzu dostrzega Toranaga – przewodniczący Rady Regentów przejściowo pełniącej władzę w kraju – i postanawia wykorzystać go do swoich celów.
Kłopoty Blackthorne’a z adaptacją do nowego otoczenia i płynąca z tego frustracja są całkowicie zrozumiałe. Gorliwie wierzący w Dekalog Anglik, który dotychczas kąpał się raz w miesiącu, przekonany, że częste mycie skraca życie, obżerający się mięsem, a następnie zalewający się piwem i grogiem, teraz trafia na swoisty odwyk i detoks. Musi pogodzić się z codzienną kąpielą, jedzeniem ryżu i piciem ziół oraz sake. Jednocześnie, jeśli chce przetrwać, powinien nauczyć się żyć wśród japońskiej społeczności, zrozumieć jej tradycje i wynikające z nich wartości. Łatwo nie będzie, bo choć Japończycy kryją się za schludną maską kurtuazji, to łatwo dostrzec, iż są nienawistni, zdradzieccy, surowi i szaleńczo brutalni.
"Jego cios odrąbał roninowi ręce, nadal ściskające miecz. Przez chwilę ronin stał wyjąc, wpatrzony w kikuty, a potem Yabu odciął mu głowę. Zapadła cisza. A po chwili Yabu otoczył ryk zachwytu. Daimyo jeszcze raz sieknął mieczem podrygujące zwłoki. Pomściwszy w ten sposób honor, podniósł odciętą głowę za węzeł z włosów, starannie napluł zabitemu w twarz i odrzucił głowę na bok"[3].
Tak. Japonię, choć podzieloną klasowo, łączy umiłowanie do bezwzględności, a honor i dyscyplina znaczą więcej niż życie. Służba swojemu panu stanowi dla samurajów najwyższy, bo jedyny cel codzienności, a seppuku, czyli rytualne samobójstwo poprzez rozcięcie sobie brzucha (w przypadku kobiet – poderżnięcie gardła), to jedyny sposób na zdjęcie z siebie i swojego rodu hańby. To pierwszy z brzegu, choć chyba najbardziej wyrazisty przykład urzekającej natury Japończyków. A jakie jest ich ulubione zajęcie, poza kąpaniem się, oglądaniem własnych wyprutych wnętrzności i dekapitacją przeciwnika? Otóż poduszkowanie.
"- [...] Nic nie mogło jej zadowolić, żaden młodzieniec ani mężczyzna nie potrafił rozwiązać supła w jej Złotym Pawilonie.
- Słucham?
- W jej Nefrytowej Bramie. Z pomocą swojej Żółwiej Głowy… Rozpalonej Włóczni. Rozumiesz? W jej… przyrodzeniu.
- Ach! Zrozumiałem. Tak.
- Nikt nie potrafił rozwiązać jej supła… zaspokoić jej"[4].
Rozbieżności kulturowe w tej dziedzinie to coś absolutnie wyjątkowego. Po części wynikają one z braku w słowniku feudalnej Japonii pojęcia "miłość". Zastępowane jest ono zależnie od potrzeby słowem "pożądanie", "szacunek", a nawet "obowiązek". Mężczyzna może mieć tylko jedną żonę, która jest mu bezwzględnie posłuszna i oddana, dba o dom i pośredniczy w wielu sprawach, aby odciążyć swojego pana. Znajduje mu również konkubiny, z którymi może poduszkować, a nawet mieć potomków. Raj na Ziemi, prawdziwa Kraina Bogów.
Otwartość, z jaką Japończycy podchodzą do nagości i intymności początkowo Blackthorne’a zawstydza oraz krępuje. Na dobrą sprawę nigdy nie udaje mu się osiągnąć pełnej swobody, ale kiedy kurtyzana prezentuje mu zestaw seks-gadżetów, jego opór zdecydowanie maleje. Dla zainteresowanych tematem (a wiem, że się tacy znajdą) napiszę jedynie, że "harigata jest jak mężczyzna, ale lepszy, ponieważ jest to jego najwartościowsza część, bez części najgorszych"[5], konomi-shinju to "perły rozkoszy" i bynajmniej nie chodzi tutaj o naszyjnik, zaś hamitsu-kawa to nic innego jak "ukryta skórka". A japońska kobieta sama w sobie? Och – choć "giętka jak paproć, delikatna jak pajęczyna", to "nie żałując warg i rąk, zaczęła się z nim kochać. Z czułością, pomysłowością i wprawą, o jakich dotąd nie miał pojęcia [6]". Wyobraźnia – start.
"Shōguna" warto poznać choćby dla tej cudownej egzotyki, jaką pulsuje każda z ponad tysiąca stron. Innym powodem może być fakt, że jest niezwykle pochłaniającą czytelnika powieścią przygodową, bogatą w dramatyczne momenty oraz charakterystycznych bohaterów - i zapewniam, że to nie są puste slogany. A jeśli to kogoś nie przekonuje, napiszę jeszcze (a nie zdarza mi się to często), że Clavellowi udało się stworzyć naprawdę znośny wątek miłosny, bo choć jest on w założeniach obrzydliwie romantyczny, to jednak beznadziejny kurs, którym podąża, nadaje całości goryczkowego smaku. Czyli da się przełknąć.
---
[1] James Clavell, "Shōgun", przeł. Andrzej i Małgorzata Grabowscy, wyd. vis-à-vis/Etiuda, Kraków 2006, str. 498.
[2] Tamże, str. 350.
[3] Tamże, str. 874.
[4] Tamże, str. 621.
[5] Tamże, str. 655.
[6] Tamże, str. 517.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.