Dodany: 28.08.2007 18:19|Autor: dot59
Doświadczona i dojrzała
Kolejnym tomem dzienników Nałkowskiej, na który przed laty nie starczyło mi cierpliwości, jestem pozytywnie zaskoczona. Dopiero bowiem teraz wyparowuje stopniowo aura egzaltacji, nasycająca karty brulionów zapisywanych przez dwa poprzednie dziesięciolecia, pojawia się nuta samokrytycyzmu, dochodzi do głosu zainteresowanie sprawami polityczno-społecznymi, język traci wcześniejszą pretensjonalność, a nabiera wyrazistości. Paradoksalnie, wydaje się, że wszystkie te pozytywne zmiany są pośrednim efektem jednego z najnieszczęśliwszych epizodów w życiu pisarki – małżeństwa z legionowym bohaterem, a w życiu prywatnym despotą i potwornym egoistą, kochającym żonę znacznie mniej niż polowania, hulanki i własny komfort. Już w miesiąc po ślubie z Gorzechowskim w dzienniku pojawia się notatka: „zmusił mię do wyrzeczenia się całych obszarów życia w dziedzinie zainteresowań psychicznych, literackich, całego współżycia intelektualnego”[1], a zaraz po niej usprawiedliwienie małżonka: „bardzo wiele mu zawdzięczam. (...) przemycam się i ja w świat uczuciowego ciepła, rozmachu, entuzjazmu, w cały ten gwar i łoskot życia zbiorowego (...) nie doznaję wcale tych nostalgii i rozterek, które zatruwały mi dawne samotne wędrówki”[2]. Potem są już tylko kolejne wzmianki, świadczące o tym, ile kosztowała autorkę ta kolejna iluzja szczęścia: „tak mię krępuje jego zasadnicza dezaprobata, jego – powiedzmy to słowo - psychiczna nieżyczliwość. Jakże mu jestem niemiła, gdy myślę, gdy jak bądź afirmuję siebie”[3]; „cały mój świat jest mu obmierzły. Moje pisanie lekceważy w największym stopniu (...). Uważa jednak, że piszę mało, dziwi się, że nie dość zarabiam”[4]; „wszystkie ciężary pieniężne ja ponoszę. Dlaczego tak jest? Nie wiem. Ale nie wolno odezwać się na ten temat bez wywołania najgroźniejszej sceny”[5].
Z drugiej jednak strony, ów dramat stopniowego odkrywania wzajemnego niedobrania, daleko intensywniejszy niż podczas pierwszego, nieco infantylnego związku z Rygierem, pozwala dojrzałej już kobiecie nauczyć się wreszcie dystansu do siebie samej i własnych uczuć, odkryć nieznane wcześniej mechanizmy psychologiczne, które wykorzysta potem w najlepszych swoich dziełach – a poznani za pośrednictwem męża ludzie zwracają jej uwagę na kwestie zajmujące ją dotąd nierównie mniej: kulisy gier politycznych, przerażającą ułomność polskiego wymiaru sprawiedliwości, nietolerancję mniejszości narodowych. Wyostrza się jej zmysł obserwacyjny, udoskonala język; można powiedzieć, że uroda odnotowywanych na kartach dziennika opisów przyrody i krajobrazu, czy to mazowieckiej wioski, czy szwajcarskiego lub francuskiego kurortu, jest odwrotnie proporcjonalna do zawartości superlatyw: opis nicejskiego pejzażu z palmami (s. 338-339) nie zawiera ani jednego słowa typu „piękny”, „śliczny”, „wspaniały” – a jakże jest plastyczny, jak ogromne poczucie realności daje czytelnikowi!
Osobną zaletą „Dzienników”, o której nie wspomniałam odnotowując swoje wrażenia z poprzednich dwóch tomów, są przypisy, zajmujące (w przeliczeniu na znaki) objętość mniej więcej podobną, jak same zapiski pisarki. Benedyktyńska praca redaktorki wydania, Hanny Kirchner zaowocowała mniej lub bardziej obszernymi informacjami o niemal każdej osobie wspomnianej w tekście dzienników – od krewnych i bliskich znajomych Nałkowskiej, poprzez przelotnie napotykanych artystów, polityków, społeczników, aż po autorów czytywanych przez nią książek. Traktując lekturę jako doświadczenie czysto literackie, spokojnie można większość przypisów pominąć; natomiast dla osoby, która pragnie odtworzyć przeżycia autorki na tle całego kontekstu politycznego, historycznego etc. danego przedziału czasowego, stanowią one bezcenne wręcz uzupełnienie.
_ _ _
[1] Zofia Nałkowska, „Dzienniki 1918-1929”, Czytelnik, Warszawa 1980, s. 83.
[2] Tamże, s. 83.
[3] Tamże, s. 117.
[4] Tamże, s. 265.
[5] Tamże, s. 307.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.