Dodany: 26.07.2012 20:23|Autor: zsiaduemleko

Książka: Długie pożegnanie
Chandler Raymond

1 osoba poleca ten tekst.

O tym, jak długo się żegnano


Gdyby ktoś mnie zapytał o ulubiony gatunek literacki, to po pierwsze, miałbym problem ze wskazaniem jakiegokolwiek, a po drugie, na pewno nie przyszedłby mi do głowy kryminał. To takie mało wyszukane! A tymczasem kiedy spoglądam na półkę, dostrzegam tam dosyć liczną grupę grzbietów reprezentujących tenże gatunek. Czyli co? Wychodzi na to, że jednak nie jestem tak wyjątkowy i mam genetycznie zaprogramowaną potrzebę sięgnięcia czasem po powieść, gdzie mężczyźni są bystrzy i twardzi, kobiety piękne i zabójczo zdradliwe, a zwłoki zamordowane na śmierć. I niech się zatnę boleśnie kartką papieru podczas lektury, jeśli oczekuję od każdego kolejnego kryminału czegoś niebanalnego, nieszablonowego. Nie, już nie - wyleczyłem się z tego rodzaju wymagań. Gatunek ten cenię za niewątpliwą satysfakcję płynącą z samodzielnie rozwikłanej zagadki albo przynajmniej z podjętych prób jej wyjaśnienia. Jak przy oglądaniu "Scooby-Doo". Za zarażenie czytelnika detektywistyczną gorączką, igranie z nim, stopniowe podsuwanie mu cennych informacji, ale i mylnych tropów, w myśl zasady "a niech się pogłowi, głupek". I ja się głowię! W przypadku "Długiego pożegnania" przymykam oko na gatunkowe klisze i drążąc powieść, wiążę fakty oraz cierpliwie oczekuję rozwiązania zagadki zbrodni. I jeśli wydaje Ci się, że w połowie książki stwierdzisz z przekonaniem "mordercą jest ogrodnik", to wiedz, iż nawet jeśli strzelisz celnie, będzie to zaledwie jedna, wierzchnia warstwa smacznego ciasta o nazwie "intryga". Tajemnica sięga o wiele głębiej, choć zadanie stojące przed czytelnikiem jest znacznie utrudnione – w fabule nie pojawia się żaden ogrodnik.

Zastanawiam się, jak do tego doszło, że w ramach inauguracji cyklu z Philipem Marlowem sięgnąłem po… tom szósty jego perypetii. Z reguły mi się to nie zdarza i przykładam dużą wagę do tego, by daną serię rozpoczynać jak chronologia nakazuje, czyli od tomu pierwszego, ale tym razem się nieco zagapiłem. A co mi tam – pomyślałem – chociaż przez chwilę będę nieprzyzwoicie szalony! Na swoje usprawiedliwienie dodam, iż podczas lektury kompletnie nie zauważyłem, że coś mnie ominęło, więc najwyraźniej znajomość wcześniejszych dokonań Marlowe’a nie jest obowiązkowa.

No właśnie – Philip Marlowe. Główny bohater, a zarazem postać, której jakoś nie potrafiłem obdarzyć sympatią (choć absolutnie nie zamieściłbym tego po stronie wad). Marlowe to nonszalancki i śmiejący się niebezpieczeństwu w twarz cwaniak, dla którego otrzymywanie kolejnych pogróżek jest największym komplementem. Irytujący rywala (nieistotne, czy jest nim zbir, czy stróż prawa) prowokator i manipulator, któremu ani przez myśl przejdzie, by ugiąć się pod presją. Bezczelny i pyskaty, nigdy nietracący opanowania i trzeźwego (choć nie stroni od drinka albo ośmiu) spojrzenia detektyw. Co jednak najważniejsze – jest wyśmienity w swoim fachu.

Miejsce i czas akcji? Hollywood, lata 1950-51.
Zwłoki? Są, wiadomo.
Bogata, atrakcyjna kobieta, która za nic miała sobie siódme przykazanie Dekalogu (podpowiadam: chodzi o łoże, w domyśle cudze) kończy z krwawą miazgą zamiast twarzy. Podejrzenie pada na Terry’ego Lennoksa, jej małżonka, a jednocześnie przyjaciela Philipa Marlowe’a, któremu ten pomaga w ucieczce do Meksyku. Pokaz lojalności przysparza naszemu bezczelnemu bohaterowi sporych kłopotów, które tylko pozornie się kończą wraz z przyznaniem się do winy i samobójstwem Lennoksa. Sprawa zostaje zamknięta, lecz Marlowe podświadomie nie wierzy w winę przyjaciela, a to oznacza sporo ciekawskiego wściubiania detektywistycznego nosa i jeszcze więcej anonimowych gróźb, by tego nie robił, jeśli chce ten nos zachować w całości.

Owszem, nie jest to najbardziej wyrafinowana i niepowtarzalna intryga. Uwierz mi jednak, że potrafi zaskoczyć czytelnika rozwojem i stopniem rozbudowania. Kiedy poznajemy rozwiązanie zagadki i mogłoby się wydawać, że zbliżamy się do końca, automatycznie w dociekliwym umyśle Marlowe’a rodzą się kolejne pytania, a intuicja wciąż mu podpowiada, że coś tutaj nie pasuje. Jakiś szczegół, nieistotny detal pcha detektywa w objęcia kolejnej tajemnicy. Dopiero końcowa konfrontacja (acz jest ich w zasadzie kilka) z gracją podaje na tacy kolejne fakty, a ostateczne rozwiązania elegancko wypełniają luki fabularne, niczym danonki łatające braki wapnia w kościach (widziałem w reklamie, więc to musi być prawda).

W przeciwieństwie do kolejnych skandynawskich "nowych mistrzów kryminału", dla których zaczyna brakować miejsca w księgarniach, Raymond Chandler ma za sobą pozytywnie zaliczoną próbę czasu. Bo ilu z tych "mistrzów" będzie mogło za pięćdziesiąt lat poszczycić się nowymi wydaniami swoich powieści? Ilu czytelników skojarzy podgatunek "skandynawski kryminał" z ich nazwiskami, zakładając, że uda im się w ogóle niektóre nazwiska wymówić (Yrsa Sigurðardóttir? Poważnie?). Chandler to oblicze czarnego kryminału, wręcz jego synonim od wielu dekad i dobry, bezpieczny wybór, jeśli się ma ochotę na coś klasycznego oraz sprawdzonego.


[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1156
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: