Okropnie nie lubię czytać cykli powieściowych po kawałku; im większy odstęp pomiędzy poszczególnymi częściami, tym bardziej zacierają mi się wrażenia z tych już przeczytanych. Długo czekałam na sposobność dorwania za jednym zamachem „Raków pustelników” i „Na pastwiska zielone”, a kiedy się udało, stwierdziłam ku swemu zdumieniu, że jednak z „Ziemi kłamstw” zapamiętałam wyjątkowo dużo, z całości umknęło mi ledwie parę scen i trochę nieistotnych detali.
Toteż bez przeszkód mogłam kontynuować śledzenie losów rodziny Neshov.
Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu
Przed czytaniem zdążyłam się zapoznać z obiekcjami innych czytelników, w których ocenie
Raki pustelniki (
Ragde Anne B.)
i
Na pastwiska zielone (
Ragde Anne B.)
wypadły słabiej od „Ziemi kłamstw”.
Misiak i Koczowniczka wypunktowali potknięcia stylistyczne, powstałe najprawdopodobniej w tłumaczeniu, a ponieważ już wiedziałam, gdzie i mniej więcej ilu mam się spodziewać, zrobiły na mnie nieco słabsze wrażenie.
Detaliczne opisy przygotowywania posiłków, karmienia świń, sprzątania itp. w moim odczuciu zwykle nie są wadą tekstu, choć rzeczywiście są autorzy, w których wykonaniu te elementy męczą i nudzą. Gdy narratorka słynnej sagi „Zmierzch” drobiazgowo wymieniała czynności wykonywane przed wyjściem do szkoły, z trudem powstrzymywałam ziewanie; za to Margido omawiający z klientem szczegóły pogrzebu, Tor wygrzewający co mizerniejsze prosiaki w wiadrze ciepłej wody, Torunn szorująca podłogę czy Krumme z pasją siekający ingrediencje na jakieś wymyślne danie to dla mnie dowody na autentyczność świata przedstawionego; jakże łatwo zobaczyć je w wyobraźni w postaci barwnych sekwencji filmowych!
Fakt, że właściwie wszyscy poza dwiema parami homoseksualnymi mają poważne problemy uczuciowe – w zasadzie nie będąc zdolnymi do stworzenia choćby poprawnych związków - nie wydaje mi się aż tak tendencyjny. Jytte i Lizzi są w zasadzie statystkami, o których nie wiemy prawie nic; ale jeśli pochodzą z rodzin, gdzie nigdy nie działo się nic złego, a może na dodatek ich orientacja była od początku akceptowana, czemużby miały nie być szczęśliwą parą? A w związku Erlenda i Krummego to ten drugi pełni rolę amortyzatora wszelkich napięć; gdyby Erlend z tymi swoimi dziwactwami i z tą ciągle skrywaną zazdrością trafił na innego partnera, pewnie już od dawna lizałby rany... No i przecież jest jeszcze jedna osoba, której homoseksualna skłonność nie tylko nie przyniosła szczęścia, ale skazała ją na długie lata cierpienia. Samotnego cierpienia, bo bliscy albo demonstrowali otwartą pogardę i wrogość, albo „tylko” obojętność. A to, że cierpią także wszyscy pozostali członkowie rodu Neshovów, nie wynika wszak z ich heteroseksualnej orientacji, tylko z niekorzystnych konstelacji emocjonalnych, na jakie byli od dziecka narażeni. Jaki wzorzec miłości mieli w sobie wytworzyć Tor i Margido, skoro w życiu nie byli świadkami żadnej cieplejszej sceny pomiędzy (nominalnym) ojcem a matką, za to młodszy miał sposobność odkryć wiarołomstwo – jeśli tak to można nazwać – tej ostatniej, zaś starszy został przez nią zmuszony do porzucenia ciężarnej dziewczyny? Czego miała się nauczyć Torunn od niedojrzałej i egoistycznej Cissi?
Właśnie dzięki przekonującej demonstracji mechanizmów, wskutek których jedna skaza w obrazie rodziny pociąga za sobą cały łańcuch skrzywień i niefortunnych wyborów, niekiedy unieszczęśliwiających po kolei wszystkich jej członków w kilku kolejnych pokoleniach, dzięki niesamowicie wyrazistym kreacjom poszczególnych postaci, ostatecznie nie oceniłam drugiej i trzeciej części trylogii gorzej, niż pierwszej. Jedno, o co mam nieco żalu do autorki, to trochę rozmyte sekwencje finałowe, urywające się w taki sposób, jakby sama nie była pewna, czy rzeczywiście chce już definitywnie zakończyć nasze spotkanie z Neshovami, czy jednak kontynuować opowieść. Inna sprawa, że trudno musiało być taką decyzję podjąć; nie dało się już podtrzymywać iluzji, że ktokolwiek z bohaterów zechce zostać na farmie, a dalsze losy Torunn i kopenhaskiej czwórki wraz ze spodziewanym potomstwem (bo jeśli chodzi o Margida, nie należało chyba oczekiwać diametralnych zmian w jego życiu), to już raczej materiał na dwie osobne historie...
Tak czy inaczej, warta zauważenia jest też pewna analogia między bohaterami tej sagi a dziejącej się prawie dwieście lat wcześniej epopei Gulbranssena (może nie zauważyłabym tego, gdyby obie lektury dzielił duży odstęp czasowy, ale przeczytanie ich niemal bezpośrednio po sobie w naturalny sposób obudziło chęć porównania). I jedni, i drudzy (przynajmniej do pewnego momentu) skupiają się w swych działaniach przede wszystkim na zapewnieniu poprawnego funkcjonowania rodzinnej siedziby; dom jest miejscem, w którym może dziać się nie najlepiej, ale do którego się wraca, który jest ostoją wśród zmieniających się układów politycznych i przemian społecznych. I jedni, i drudzy mają skłonność raczej do zamknięcia się w sobie, do cierpienia w milczeniu, w ostateczności do ucieczki w jakieś nieprzeciętnie ryzykowne przedsięwzięcie lub w śmierć, niż do otwartego roztrząsania swoich problemów emocjonalnych i wyczekiwania pomocy od innych. A przecież pod tymi lodowymi skorupami uczucia aż się gotują, czasem tak intensywnie, że gdyby były przekładalne na temperaturę w sensie fizycznym, długa skandynawska zima mogłaby pójść w niepamięć...
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.