Armagedon w retrospektywie (
Vonnegut Kurt (Vonnegut Kurt Jr))
Pierwsza moja przygoda z Kurtem Vonnegutem. Vonnegut, podobnie jak Stephen King, czy John Irving, sprawił na mnie wrażenie ludowego bajarza, gościa, który jest mistrzem trafnych anegdot, porównań, prostych historii z morałem. We wstępie do Armagedonu jego syn Mark wprost pisze, że ojciec to ściemniacz najlepszego pisarskiego sortu, potrafi pisać o totalnych sucharach, a za chwilę przyłoży niesamowicie precyzyjną, życiową mądrością, że w zasadzie o sucharze już nikt nie pamięta.
Tak, więc Vonneguta czyta się zgrabnie i szybko, co nie znaczy, że treściowo jest rewelacyjnie. Rzeczony zbiór opowiadań nie jest niestety czymś nadzwyczajnym, opowiadania w większości albo są banalne albo zwyczajnie merytorycznie słabe. Na szczególną uwagę w zasadzie zasługują jedynie przemówienie z 2007r., którego Vonnegut nie zdążył wygłosić przed śmiercią (kilka naprawdę wyśmienitych anegdot się tu znajduje), list z frontu do rodziców (same fakty, a jakie to emocjonujące) oraz opowiadanie "Łupy" (ujmujący obraz prozaicznego cierpienia). Na tle tych utworów reszta niestety odstaje, jako całość zbiór, pomimo że spójny, jest zwyczajnie przeciętny.
Obóz koncentracji (
Disch Thomas Michael)
Niby jest ok, ale powieści Discha mam jednak do zarzucenia coś naprawdę poważnego, coś co powoduje, że książka jest dla mnie w całości nieudana. Otóż kanwą historii jest poddawanie bohaterów eksperymentom medycznym w celu wywołania u nich geniuszu (cokolwiek to mocno nieprecyzyjne określenie oznacza). Co więcej, jak twierdzą sami bohaterowie, ten geniusz udaje się na jakiś czas osiągnąć, pacjenci obozu Archimedes stają się geniuszami, tyle że pojawia się efekt uboczny w postaci przyspieszenia tempa podróży beneficjenta eksperymentu na drugą stronę tęczy. Innymi słowy geniusz udaje się osiągnąć, ale ceną jest bolesny zgon geniusza w przeciągu kilku miesięcy od rozpoczęcia eksperymentu. Całość poznajemy w narracji pierwszoosobowej.
Można by oczekiwać, że jeżeli powieść opowiada o tworzeniu geniuszy, to będzie czytelnikowi dane zapoznać się z przejawami owego geniuszu, np. dzięki pierwszoosobowemu narratorowi. Niestety nic z tego. Dużo w książce mówi się o geniuszach, że tamten to, tamten owo, ale jedyne na co było stać Discha to wskazanie, że geniusz ten objawia się zgłębianiem alchemii oraz poszerzeniem horyzontów czytelniczych (bardziej ilościowo, niż jakościowo), czy też (i to jest najlepsze) pisaniem i wystawianiem sztuk literackich :) Trochę słabo panie Disch, żebym w to uwierzył, nie przekonał mnie Pan do swojej historii. Obiektywnie rzecz biorąc miałem raczej wrażenie obcowania z książkową wersją "12 małp" Gilliama, czy też jakimś pierwowzorem "Lotu nad kukułczym gniazdem". Poza tym pominięcie w zupełności geniuszy technicznych wskazuje braki warsztatowe Discha, jego "artystocentryzm", uznawanie sztuki za szczytowe osiągnięcie umysłu ludzkiego. Coś tu mocno nie halo z koncepcją autora i dlatego powieść jest dla mnie zwyczajnie słaba. Da się przeczytać, ale wiarygodność fabuły mocno zgrzyta.
Miasto i miasto (
Miéville China)
Wspaniała konstrukcja świata przedstawionego dla fabuły tak banalnej i przeciętnej, że mocno uzasadnione jest podejrzenie, że Mieville zrobił sobie z czytelników jaja. I do tego autor musiał odstawiać tutaj cuda ekwilibrystyki twórczej, aby w miarę logicznie umiejscowić swój podwójnomiastowy twór w naszej rzeczywistości. Udało mu się to połowicznie, bo w zasadzie nie odpowiedział nam Mieville na jedno, najważniejsze pytanie: po co mieszkańcom Beszel i Ul-Quomy ta cała ekwilibristyka, po co to całe zamieszanie, z czego to wynika? Podejrzewam, że nie tylko mnie podczas lektury frapowało rozwiązanie tej zagadki. Przez 3/4 książki wydawało się, że wraz z rozwiązaniem zagadki morderstwa dostaniemy również odpowiedź na pytanie z czego wynika niesamowicie sztuczny i umowny podział na Beszel i Ul-Quoma i przede wszystkim czemu to wszystko ma służyć, kto i jaki ma w tym interes. A tu co? Klops. Mieville rozwiązuje sobie zagadkę kryminalną (do tego banalną i mało interesującą), a najciekawsze tematy totalnie olewa. Ogromne rozczarowanie.
Stworzył nam Mieville piękne opakowanie i poszedł na drinka.
Krwawy południk (
McCarthy Cormac (właśc. McCarthy Charles))
Jak to zwykle bywa u Mccarthyego, historia mocno umowna, przejaskrawiona, przegadana, a momentami wręcz karykaturalna (postać sędziego). Jadą, jadą, jadą, jadą, zatrzymują się, jadą, jadą, napadają, uciekają, jadą, jadą, zatrzymują się, chleją, gwałcą, mordują, uciekają, jadą, jadą, jadą, sędzia zabiera dzieciaka do wychodka - koniec! W międzyczasie kilka łopatologicznych mądrości życiowych w stylu Paulo Coelho i mamy literaturę piękną z wyższej półki. No i kult brutalnego, naturalistycznego Dzikiego Zachodu. Amerykanom mogło się podobać, bo to w końcu o ich mitologii, ale dla mnie to trochę za mało. Jedyne czym się książka broni to klimat, obrazowość opisów autora, ich plastyczność jest wyśmienita, dzięki temu książkę się czyta dobrze.
Marsjański poślizg w czasie (
Dick Philip K. (Dick Philip Kindred))
Mało znana powieść Dicka, ale w zasadzie typowy przedstawiciel jego twórczości. Fantastyki w tym mało w zasadzie sprowadza się do tła Marsa i kilku futurystycznych rekwizytów, reszta to typowa obyczajówka dickowska, skupienie się na warstwie psychologicznej i socjologicznej. Słabo to jednak moim zdaniem Dickowi wychodzi, bohaterowie są mało wiarygodni a ich motywacje niezbyt uzasadnione fabularnie. Czyta się ok, ale lektura wypada z pamięci po kilku minutach od zakończenia.
W tym miejscu należy się wydawnictwu Amber jakaś specjalna nagroda na najbardziej niedorzeczny blubr okładkowy w historii polskiego rynku wydawniczego. Tak nieadekwatnego opisu z okładki do treści książki jeszcze nie widziałem.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.