Przedstawiam Wam konkurs nr 142 przygotowany przez
Natii:
"Z wizytą w Ameryce Łacińskiej"
Jakiś czas temu zapraszałam Was na Bałkany, teraz proponuję nieco dalszą podróż, bo aż do Ameryki Łacińskiej. Starałam się, by konkurs nie był zbyt trudny, większość fragmentów pochodzi z książek naprawdę znanych autorów, ale trafiło się też kilku twórców moim zdaniem ważnych, a może niekoniecznie aż tak bardzo znanych w Polsce.
Zasady:
Ten konkurs jest dla Was i każdy sam decyduje, jak chce się bawić – szukając fragmentów tylko we własnej pamięci, w książkach, za pomocą wyszukiwarki. Dotyczy to także podpowiedzi – jeśli ktoś życzy sobie ode mnie jakichkolwiek podpowiedzi w mailu, proszę o wyraźną informację. Proszę też o informację, czy mam podawać, które dusiołki i którzy rodzice są ocenieni.
Formalności:
Punktacja tradycyjna, czyli 1 punkt za autora i 1 punkt za książkę, a więc łącznie można uzyskać
36 punktów. Odpowiedzi proszę wysyłać na adres
[...] do
12 maja włącznie (czyli do 23:59). W temacie pierwszego maila proszę wpisać swój stały nick – a następnie odpowiadajcie proszę w tym samym wątku, czyli zawsze klikając „odpowiedz nadawcy”. :-)
Powodzenia!
1.
Pewnej niedzieli o szóstej po południu A.U. poczuła pierwszej bóle porodowe. Uśmiechnięta akuszerka dziewczynek uprawiających nierząd z głodu kazała jej wejść na stół w jadalni, usiadła okrakiem na jej brzuchu i waliła w nią bez ceremonii, dopóki jej krzyków nie zagłuszył wrzask wspaniałego noworodka płci męskiej. Poprzez łzy A.U. rozpoznała w nim od razu jednego z wielkich B., bo był krzepki i energiczny jak J. A., z oczyma otwartymi i wszechwidzącymi jak A., predestynowany do założenia rodu jeszcze raz od początku, oczyszczenia go ze szkodliwych wpływów i zdjęcia klątwy s., ponieważ on jeden na przestrzeni stuleci został poczęty z miłości
– Istny jaskiniowiec – powiedziała – będzie miał na imię Rodrigo.
– Nie – zaprotestował jej mąż – będzie miał na imię A. i wygra trzydzieści dwie wojny.
Po odcięciu pępowiny akuszerka przy świetle lampy, którą trzymał A., zaczęła za pomocą gałgana usuwać siną maź oblepiającą jego ciało. Dopiero przewróciwszy go na brzuszek zauważyli, że natura wyposażyła go w coś więcej niż resztę ludzi, i nachylili się, by sprawdzić. Był to świński ogon.
2.
– Dlaczego zabiłeś A.? – rzekł G. – Odpowiadaj. Wszyscy już wiedzą. Dlaczego?
– Co panu jest? – rzekł J. Raz tylko mrugnął.
– Odpowiadaj na moje pytanie.
– Pan jest mężczyzną? – rzekł J. Wstał. Głos mu drżał. – Jeśli z pana taki mężczyzna, niech pan zdejmie dystynkcje. Ja się pana nie boję.
G. błyskawicznie wyciągnął rękę i złapał go za kołnierz koszuli, przyciskając jednocześnie drugim ramieniem do ściany. Zanim J. zaczął kaszleć, G. poczuł w ramieniu ukłucie: próbując zadać mu cios, J. trafił go w łokieć i pięść zatrzymała się w pół drogi. Puścił go i cofnął się o krok.
– Mógłbym cię zabić – rzekł. – Mam prawo. Jestem twoim przełożonym, chciałeś mnie uderzyć. Ale zajmie się tobą Rada Oficerów.
– Niech pan zdejmie dystynkcje – rzekł J. – Jest pan może silniejszy, ale ja się pana nie boję.
– Dlaczego zabiłeś A.? – rzekł G. – Przestań udawać wariata i odpowiadaj.
– Nikogo nie zabiłem. Dlaczego pan tak mówi? Myśli pan, że jestem mordercą? Dlaczego miałbym zabić N.?
– Ktoś cię wydał – rzekł G. – Wpadłeś.
– Kto? – Jaguar zerwał się na równe nogi. Oczy płonęły mu jak dwie świece.
– Widzisz? – rzekł G. – Sam się zdradzasz.
– Kto to powiedział? – powtórzył J. – Tego to naprawdę zabiję.
– Strzeliłeś do niego z tyłu – rzekł G. – Był dwadzieścia metrów przed tobą. Zabiłeś go jak zdrajca. Wiesz, jak się za to karze?
– Nikogo nie zabiłem. Przysięgam, że nie, panie poruczniku.
– Zobaczymy – rzekł G. – Lepiej przyznaj się do wszystkiego.
– Nie mam się do czego przyznawać – krzyknął J. – To o egzaminach i kradzieżach, to prawda. Ale nie ja jeden to robiłem. Wszyscy robili to samo. Tyle że ofermy płacą innym, żeby za nich kradli. Ale nikogo nie zabiłem. Chcę wiedzieć, kto to powiedział.
– Dowiesz się, dowiesz – rzekł G. – Sam ci to przyjdzie powiedzieć.
3.
Moja brzydka, jesteś rozczochranym kasztanem,
moja piękna, jesteś śliczna jak wiatr,
moja brzydka, z twoich ust można zrobić dwoje,
moja piękna, twoje pocałunki są świeże jak arbuzy.
Moja brzydka, gdzie są ukryte twoje piersi?
Są malutkie jak dwie czarki pszenicy.
Chciałbym zobaczyć dwa księżyce na twej piersi;
gigantyczne wieże twojej władzy najwyższej.
Moja brzydka, morze nie używa kotwicy,
moja piękna, kwiat za kwiatem, gwiazda za gwiazdą,
fala za falą, kochana, przeliczyłem twe ciało.
Moja brzydka, kocham cię za twoją talię ze złota,
moja piękna, kocham cię za zmarszczkę na twoim czole,
kochana, kocham cię za twój blask i mroczność.
4.
Dawniej życie toczyło się inaczej w tym miejscu, gdzie rzeka, niosąc piasek i niewinne węże wodne, zdążała do morza, przecinając pola, po których stąpali synowie Portugalczyków i niewolników.
Skóra bosych stóp głaszcząca kwiaty, pęczniejące owoce mango, wiatr uwięziony w kępie bambusów jeziora, oczka wodne, migdałowce,
jamelao i lasek eukaliptusowy. Wszystko z tamtej strony. A z tej – wzgórza, nawiedzone dwory z czasów niewolnictwa, ogrody Małej Portugalii i bydło pasące się do woli, spokojne jak ktoś, kto nie zna śmierci.
Po przekątnej pola przecinały dwie odnogi rzeki rozdzielonej w tym miejscu przez Taquara. Prawa płynie środkiem. Lewa, która dziś oddziela Bloki od osiedla domów – przerzucono nad nią most, po którym biegnie ruch głównej ulicy osiedla – jak każda porządna odnoga wraca do matki rzeki. Objęta własnymi ramionami, rzeka, ten przybysz z obcych stron, toczy wody zygzakiem, niosąc w swym nurcie błyski tęczy, swym sercem odbija się o kamienie i oddaje mililitry wody tym, którzy odważyli się zatopić usta w jej ciele. Śmiej się, rzeko! Kapiszon jednak dobrze wiedział, że każda rzeka rodzi się, by kiedyś umrzeć
Niegdyś te ziemie pokryte były zielenią. Wóz ciągnięty przez woły rzucał wyzwanie piaszczystym drogom, czarni niewolnicy śpiewali ostre samby przy biciu studni solankowych, warzywa i owoce wypełniały ciężarówki, wąż sunął w zaroślach, w wodzie rozpinano sieci. W niedziele odbywały się mecze piłki nożnej na boisku Paúra, w świetle pełni księżyca pito wino.
5.
Wystarczy, że powiem, że jestem J. P. C., malarz, który zabił M. I. Sądzę, że proces pamiętają jeszcze wszyscy, nie widzę więc potrzeby udzielania bardziej wyczerpujących wyjaśnień co do mojej osoby.
6.
Kiedy tylko został podpisany traktat o wolnym handlu, don Leonardo rozpoczął intensywne negocjacje, aby migracja siły roboczej z Meksyku do Stanów Zjednoczonych została zakwalifikowana jako usługi, a nawet znalazła się w sektorze handlu zagranicznego.
W Waszyngtonie i w Meksyku dynamiczny menedżer i biznesmen przekonywał, kogo trzeba, że podstawowe artykuły eksportowe Meksyku to nie produkty rolne czy przemysłowe, nie wyroby z montażowni ani nawet nie kapitał służący do spłaty zadłużenia zewnętrznego (zbyt dużego zadłużenia), tylko właśnie praca. Eksportujemy pracę, to o wiele bardziej opłacalne niż cement czy pomidory. Wiedział, co zrobić, żeby to przebiegało bezkonfliktowo. Sprawa była prosta – nie dopuścić do nielegalnego przekraczania granicy.
– Dalej będą przyjeżdżać – tłumaczył sekretarzowi do spraw zatrudnienia Robertowi Reichowi. – Będą przyjeżdżać dlatego, że wy potrzebujecie meksykańskiej siły roboczej. Choćby nawet w Meksyku wystarczało dla nich pracy.
– Legalnie – powiedział sekretarz. – Legalnie tak. Nielegalnie, nie.
– Nie można jednocześnie głosić zasad wolnego rynku i zamykać drzwi przed napływem pracowników; to tak, jakbyście zamknęli je przed inwestycjami. Czy magia rynku już u was nie działa?
– Mamy obowiązek ochrony granic – ciągnął Reich. – To problem polityczny. Republikanie wykorzystują nastroje rosnącej wrogości do imigrantów.
– Nie można zmilitaryzować granicy. – Don Leonardo podrapał się w zamyśleniu po brodzie, usiłując odszukać tam taki sam uroczy dołeczek, jaki miała jego synowa. – Jest zbyt długa, zbyt pustynna, niemożliwa do uszczelnienia. Nie możecie być pobłażliwi, kiedy potrzebujecie pracowników, i twardzi, kiedy ich nie potrzebujecie.
– Ja popieram wszystko to, co poprawia stan gospodarki amerykańskiej – powiedział Reich. – Tylko w ten sposób możemy poprawić również stan gospodarki świa-towej – i
vice versa. – A co pan proponuje?
7.
- Brawo - powiedział O. czując, że oklaski byłyby czymś niestosownym. - Brawo, Madame!
Nie wstając, B. T. przekręciła się wraz z taboretem i oparła łokieć o
la. Popatrzyli na siebie. O. wstał i podszedł do estrady.
- Nadzwyczaj ciekawe - powiedział. - Niech mi pani wierzy, że słuchałem pani koncertu ze szczerym zainteresowaniem.
(Ależ ze mnie skurwysyn).
B. T. patrzyła na pustą salę. Jedna z jej powiek lekko drgała. Wydawało się, że zadaje sobie jakieś pytanie, że na coś czeka. O. poczuł, że musi mówić w dalszym ciągu.
- Artystka na pani poziomie będzie się potykała na każdym kroku o niezrozumienie i snobizm publiczności. W głębi duszy czułem, że grała pani dla siebie.
- Dla siebie - powtórzyła B. T. głosem papugi, niewiarygodnie podobnym do głosu pana, który wygłosił przemówienie przed koncertem.
- No bo dla kogóż by innego? - powiedział O. wdrapując się na estradę z taką łatwością, jakby to wszystko było snem. - Artysta liczy się tylko z osądem gwiazd, jak mówi Nietzsche.
- Kto pan jest? - wzdrygnęła się B. T.
- Och, po prostu interesuję się objawami... - Można było zacząć nawlekać najzwyklejsze słowa. Jeżeli coś miało znaczenie, to obecność, dotrzymanie jej choć trochę towarzystwa. Właściwie nie wiedząc dlaczego.
B. T. słuchała go, jeszcze ciągle pół-obecna. Wstała z wysiłkiem i spojrzała na salę, na zasłony.
- Tak - powiedziała. - Późno już, muszę iść do domu. - Powiedziała to do siebie samej, tak jakby chodziło o jakąś karę.
- Czy mogę mieć przyjemność towarzyszenia pani? - ukłonił się O. - To znaczy... czy nikt nie czeka na panią w garderobie albo na ulicy?
- Nie ma nikogo. V. poszedł zaraz po wstępie. Jak się panu podobał ten wstęp?
- Interesujący - odparł O., coraz bardziej przeko¬nany, że to wszystko mu się śni i że nie chciałby, żeby ten sen został przerwany.
- V. stać na coś lepszego - powiedziała B. T. - I wydaje mi się nikczemne z jego strony... tak, nikczemne... że poszedł sobie. Jakbym była szmatą.
- Mówił o pani i o pani sztuce z jak największym uznaniem.
- Za pięćset franków gotów jest mówić z uznaniem nawet o zdechłej rybie. Za pięćset franków - powtórzyła B. T., zagubiona we własnych myślach.
“Zachowuję się jak idiota” - pomyślał O. Gdyby się teraz ukłonił i wrócił na parter, artystka być może nie pamiętałaby nawet o jego propozycji. Tymczasem jednak patrzyła na niego i wtedy zobaczył, że płacze.
8.
- Powinienem był go zabić, gdy mu to obiecałem! Sypiać z moją córką! Przysięgam, że gdy go spotkam, to wykastruję, obetnę mu jaja, choćby miał to być ostatni uczynek w moim życiu, przysięgam na moją matkę, pożałuje, iż się urodził!
- P. T. G. nie zrobił niczego, czego nie zrobiłeś ty - rzekła C., gdy zdołała mu przerwać. - Ty też sypiałeś z kobietami w stanie panieńskim, które nie należały do twojej klasy. Różnica polega na tym, że on uczynił to z miłości. B. też.
T. spojrzał na nią i zaskoczony znieruchomiał. Przez krótką chwilę zdawało się, że gniew mu mija i poczuł się wyszydzony, lecz zaraz fala krwi napłynęła mu do głowy. Stracił panowanie i pięścią tak uderzył żonę w twarz, że poleciała na ścianę. Zemdlała bezgłośnie. E. zdawał się budzić z transu, ukląkł przy niej, zaczął płakać, bełkotać prośby o wybaczenie i tłumaczyć się, wzywając ją tkliwymi imionami, których używał tylko w chwilach intymności, nie rozumiejąc, jak mógł podnieść na nią rękę, przecież jest jedyną istotą, na której naprawdę mu zależy i której nigdy, nawet w najgorszych chwilach ich pożycia, nie przestał szanować. Wziął ją na ręce, posadził z czułością na fotelu, zmoczył chustkę, położył jej na czole i usiłował dać parę kropel wody do picia. W końcu C. otworzyła oczy. Z nosa płynęła jej krew. Gdy otworzyła usta, wypluła kilka zębów, które upadły na podłogę, a po brodzie i szyi popłynęła strużka zakrwawionej śliny.
Ledwie C. doszła do siebie, odepchnęła E., wstała z trudem i wyszła z gabinetu, starając się trzymać prosto. Za drzwiami stał P. D. G., który zdążył ją podtrzymać, gdy się zachwiała. C., czując go u swojego boku, zdała się nań. Oparła obolałą twarz o pierś tego człowieka, który był zawsze przy niej w najcięższych chwilach, i zaczęła płakać. Koszula P. D. G. zabarwiła się krwią.
C. nigdy już nie odezwała się do męża. Przestała używać ślubnego nazwiska i zdjęła z palca finezyjny złoty pierścionek, który założył jej przeszło dwadzieścia lat wcześniej, owej pamiętnej nocy, gdy zdechł Barrabas ugodzony masarskim nożem.
W dwa dni później C. i B. wyjechały z Las Tres Marias i wróciły do stolicy. E. został sam, upokorzony i wściekły, z poczuciem, że coś w jego życiu uległo na zawsze zniszczeniu.
9.
- Jak długo jeszcze tu zostanę?
Młodszy spuścił wzrok, a W. poczuła się tak, jakby tkwiła w stanie zawieszenia, w którym od odpowiedzi lekarzy zależy jej dalszy los, to czy aby jej życie nie potoczy się nowym torem.
- Może niech pan jej to powie - odezwał się starszy lekarz do młodszego. - Plotka już się rozeszła i dowie się tak czy owak. Tutaj nic nie uchowa się w tajemnicy.
- No cóż, sama wybrałaś swój los - westchnął młodszy, ważąc każde słowo. - A oto skutki twojego czynu. W śpiączce wywołanej tabletkami nasennymi twoje serce zostało nieodwracalnie uszkodzone. Nastąpiło obumarcie jednej z komór serca...
- Proszę prościej - przerwał starszy. - Najlepiej niech pan przejdzie od razu do rzeczy.
- Twoje serce zostało w sposób nieodwracalny uszkodzone i wkrótce przestanie bić.
- Co to oznacza? - zapytała przerażona.
- Gdy serce przestaje bić, oznaczać to może tylko jedno - śmierć fizyczną. Nie wiem,
jakie są twoje przekonania religijne, ale...
- Kiedy moje serce się zatrzyma? - przerwała mu w pól słowa.
- Za jakieś pięć dni, najdalej za tydzień.
10.
Teologia zaprzecza, aby Bóg mógł działać wstecz, anulując to, co było, ale nie mówi nic o zawiłych połączeniach przyczyn i skutków, które tak są rozległe, że zapewne nie można zmienić w przeszłości najmniejszego nawet wydarzenia bez wpływu na chwilę obecną. Zmieniać przeszłość — to nie znaczy zmieniać jakiś poszczególny fakt. Znaczy to anulować jego skutki niemal że w nieskończoność. Innymi słowy, znaczy to stwarzać dwie historie świata. W pierwszej (powiedzmy) Pedro Damian zmarł w Entre Rios w 1946 roku, w drugiej — zginął pod Masoller w 1904. Tę drugą przeżywamy teraz, ale zniesienie tamtej nie było natychmiastowe i stworzyło nieścisłości, o których wzmiankowałem. Dla pułkownika Dionisia Tabares istniały dwa etapy: z początku przypominał sobie Damiana jako tchórza, potem całkowicie zapomniał o jego istnieniu, potem pamiętał już tylko jego wspaniałą śmierć. Nie mniej charakterystyczny jest przypadek pracodawcy Damiana, Diega Abaroy: umarł — myślę — bo ciążyło mu zbyt wiele sprzecznych pamięci Pedra Damiana.
Co do mnie, nie wydaje mi się, by groziło mi podobne niebezpieczeństwo. Odgadłem i zapisałem proces nieosiągalny dla ludzi, coś przeciwnego rozsądkowi; ale niektóre okoliczności łagodzą ten straszny przywilej: po pierwsze, wcale nie jestem pewny, czy opisałem całkowitą prawdę, podejrzewam, że w moim opowiadaniu są i fałszywe wspomnienia. Myślę, że Pedro Damian (o ile egzystował) nie nazywał się Pedro Damian, a ja wspominam go pod tym imieniem tylko po to, aby uwierzyć pewnego dnia, że historię jego zasugerowały mi uwagi Piera Damiani. Coś podobnego dzieje się z poematem, o którym wzmiankowałem na wstępie, a który mówi o nieodwołalności tego, co minęło. Około 1951 uwierzę, że napisałem nowelę z fantazji, a przecież opisałem zdarzenia, które rozegrały się istotnie; podobnie niewinny Wergiliusz lat temu dwa tysiące, myśląc, że zwiastuje narodziny człowieka, przepowiedział narodziny Boga.
11.
Miałem na tarasie pułapkę na gołębie. Właściwie były to dwie skrzynki. W jednej z nich trzymałem gołębia, który miał wabić samiczki. Na okolicznych tarasach mnóstwo ludzi hoduje gołębie pocztowe.
Mnie się nie chce tego robić. Mój sposób jest prostszy. Dziennie łapię jedną, czasem dwie gołębice. Sprzedaję je później po dwadzieścia peso takiemu facetowi, który handluje gołębiarni. Podobno na potrzeby kultu, ale nie wiem. Może je piecze i sprzedaje jako kurczaki. Mnie to nie obchodzi. Ja chcę tylko przeżyć. Nigdzie nie ma pracy, a tym bardziej dla kogoś, kto spędził parę lat w więzieniu. I tak mi mija dzień. Pilnuję pułapki i próbuję zmusić mojego gołębia, żeby trochę polatał. To taki mocny samiec, ale chyba za bardzo go zmęczyłem. Siedzi ogłupiały i nie chce mu się latać. Może mu się znudziło, bo nie rozumie, dlaczego ciągle ma pech: szuka sobie jakiejś ładnej samiczki, znajduje ją, sprowadza do klatki, uwodzi, aż tu nagle ona znika, a on zostaje sam i nie wie, co się stało. Z początku był wtedy niespokojny, wystraszony i miotał się rozpaczliwie po klatce. Wyglądało, że za chwilę zwariuje. Teraz już nie. Teraz gość robi się tylko coraz bardziej smutny, ale ja mu nie daję czasu na psychiczne depresje. Znów mu każę latać i szukać innej samiczki. Mają tu sprowadzić i od nowa. Gołębiowi, którego się używa na wabia, nie można pozwolić na amory. Zakocha się taki, straci głowę, poleci za samiczką i tyle będę go widział. Tak to jest z miłością. Dlatego żadnej miłości. Szkoda czasu na głupoty.
12.
Marzę o urnie ze zwykłej, prostej gliny,
co schroni twe popioły blisko spojrzeń moich.
Ściana urny dla ciebie będzie mym policzkiem,
dusza twoja i moja zasną już w pokoju.
Nie chcę, by twe popioły w złotej były urnie,
ni w pogańskiej amforze o kształcie człowieka,
niech prosta glina skryje ciebie ufnie
i cicho jak objęcie, na które zaczekam.
W późny wieczór, wzruszona, obejmuję chłód gliny,
ku rzece ją powiodę z sercem rozedrganym,
przechodzące z kłosami na rękach dziewczyny
nie będą nic wiedziały, że idę z Kochanym.
Garść prochu, co przez dłonie złożone przeleci,
jak nic płaczu przeminie, upadając w ciszę.
Zamknę urnę pieczęcią całunków nieziemskich,
ostatni płaszcz spojrzenia rzucę na twe życie
13.
Wszyscy wiedzieli, że zielona iguana, motyl nocny, nieznany pies, nieprawdopodobny pelikan – to tylko metamorfozy. Obdarzony mocą przeobrażania się w zwierzę rogate, w ptaka, rybę czy owada, Mackandal odwiedzał hacjendy równiny, aby czuwać nad swymi wiernymi i wiedzieć, czy jeszcze ufają w jego powrót. Przybierając coraz to inną postać, Jednoręki był wszędzie i pod tą nową postacią odzyskiwał integralność swego ciała. Wyposażony w skrzydła jednego dnia, w skrzela drugiego, galopując czy pełzając, opanował bieg rzek podziemnych, groty wybrzeża, korony drzew i władał całą wyspą. Teraz jego władza nie miała granic. Równie dobrze mógł pokryć klacz, jak odpoczywać w cieniu studni, przysiąść na lekkiej gałęzi akacji czy wśliznąć się przez dziurkę od klucza. Psy nie szczekały w jego obecności, zmieniał kształty do woli. Za jego sprawą pewna Murzynka urodziła dziecko z głową dzika. W nocy pojawiał się na drogach pod postacią czarnego kozła o rozżarzonych rogach. Pewnego dnia da znak do wielkiego powstania i Panowanie Stamtąd, pod wodzą Damballaha, Pana Dróg i Oguna Mieczów przyniosą z sobą piorun i grzmot, aby rozpętać cyklon, który dokończy dzieła ludzi. O tej wielkiej godzinie – mówił Ti Noel – krew popłynie aż do strumieni, gdzie Loas, pijani radością, będą ją żłopać, leżąc na brzuchu, póki nie napełnią się ich płuca.
14.
Jeżeli w codziennym życiu ukrywamy samych siebie, w wirze Fiesty następuje wybuch. Nie otwieramy się, a raczej rozdzieramy. Wszystko kończy się wrzaskiem i rozdarciem: śpiew, miłość, przyjaźń. Gwałtowność naszych uroczystości wskazuje, do jakiego stopnia nasz hermetyzm zamyka nam drogi komunikacji ze światem. Znamy delirium, śpiew, wycie i monolog, ale nie dialog. Nasze uroczystości, tak jak nasze zwierzenia, nasze miłości i nasze próby zaprowadzenia ładu w społeczeństwie są gwałtowanym zrywaniem z tym, co dawne lub ustalone. Za każdym razem, kiedy usiłujemy wyobrazić siebie, musimy zerwać ze sobą. I Fiesta jest tylko jednym z przykładów, może najbardziej typowym, gwałtownego zerwania.
15.
Słysząc bluźnierstwo nowicjuszka cofnęła ręce od hostii... Nie, to nie był sen!... Potem dotknęła rąk, ramion, szyi, twarzy, warkocza. Wstrzymała oddech na chwilę, długą jak wiek, gdy czuła warkocz pod palcami. Nie, to nie był sen, pod dotykiem ciepłego splotu włosów odżywała zdając sobie sprawę ze swych kobiecych wdzięków. Na tym diabelskim weselu towarzyszył jej makowy człowiek i zapalona świeca w rogu pokoju, podłużna jak trumna! Światło pogłębiało niepojętą realność zakochanego, co wyciągał ramiona jak Chrystus, który w wiatyku zamieniłby się w nietoperza, i był jego ciałem! Zamknęła oczy, aby uciec, spowita ślepotą, od tej wizji piekielnej, od mężczyzny, który przez to samo, że był mężczyzną, pieścił ją w najgłębszej kobiecości – najstraszniejsza rozpusta! – ale spuścić blade okrągłe powieki było jej tak samo trudno, jak powstać sparaliżowanej mniszce, więc szybko je rozwarła... Przedarła ciemność, otworzyła oczy, wyszła ze swej głębi ze źrenicami niespokojnymi, jak myszy w potrzasku, roztargniona, głucha, zmieniona na twarzy – policzki niby zbiorniki łez – wzdrygając się pod wpływem rzężenia cudzej agonii, którą czuła w stopach, i spoczywającego na jej plecach kawałka żywego węgla – warkocza skręconego w niewidzialny płomień...
16.
Złodzieja samochodów przyprowadził do domu policjant. Nieświadomy, pełen współczucia, sumienny stróż prawa prowadził pod rękę sparaliżowanego strachem człowieka. Nie przytrzymywał go, by uniemożliwić mu ucieczkę, lecz by biedak nie potknął się o bruk i nie zrobił sobie krzywdy. Z satysfakcją możemy sobie wyobrazić przerażenie żony złodzieja, gdy zobaczyła w drzwiach umundurowanego policjanta, który, jak jej się wydawało, trzymał w żelaznym uścisku wystraszonego więźnia. Widząc jego smutną twarz, odniosła wrażenie, że mężowi przytrafiło się coś gorszego niż to, że został przyłapany na gorącym uczynku, przez chwilę myślała, że policjant przyszedł przeprowadzić rewizję i choć zabrzmi to paradoksalnie, odetchnęła z ulgą, gdyż jej mąż kradł tylko samochody, a wiadomo, że auta nie da się schować pod łóżko. Jednak policjant szybko rozwiał jej wątpliwości. Ten pan jest ślepy, proszę się nim zająć, oznajmił. Żona, którą powinno cieszyć, że policjant przyszedł jedynie w roli opiekuna, poczuła, że spotkało ją coś strasznego. Mąż ukrył zapłakaną twarz na jej ramieniu i powiedział to, co pozostali nasi bohaterowie, Jestem ślepy.
17.
Pewnego ranka, przed kilkoma miesiącami, ujrzeli, jak kłodą rozbija ściany chaty. Zauważyli, że nie wygląda to na naprawę, bo robił to najpierw z jednej strony, a potem z drugiej. Następnie nad jednym z okien, pod nim, kolo drzwi. Dziecko sąsiada, które jedyne ośmielało się rozmawiać „z tym panem” powiedziało później coś, co wprawiło ich w jeszcze większe zdumienie. ,,Szuka pewnej książki" – oznajmiło.
18.
Doszliśmy do skraju szosy Rio de Janeiro-Sao Paulo. Panował straszny ruch. Ciężarówki, auta, wozy i rowery.
- Słuchaj, Z., to bardzo ważne. Przede wszystkim musimy się uważnie rozejrzeć. Najpierw spójrz w lewo, a potem w prawo. Teraz.
Przebiegliśmy przez szosę.
- Bałeś się?
Jasne, że się bałem, ale pokręciłem przecząco głową.
- Jeszcze raz przejdziemy razem. Potem sprawdzę, czy już się nauczyłeś.
Wróciliśmy na drugą stronę.
- A teraz idź sam. Nic się nie bój, jesteś już dużym chłopcem.
Serce waliło mi coraz szybciej.
- Teraz. Idź.
Ruszyłem i prawie przestałem oddychać. Odczekałem chwilę, aż T. da mi znak, abym wrócił.
- Jak na pierwszy raz całkiem nieźle. Tylko zapomniałeś o jednym. Musisz rozejrzeć się w obie strony, żeby sprawdzić, czy nic nie jedzie. Nie zawsze będę przy tobie, żeby dać ci znak. W drodze powrotnej jeszcze potrenujemy. A teraz chodźmy, chcę ci coś pokazać.
===========
Dodane 28 grudnia 2012:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu