Paskudny ból zęba? O tak! Sama nie wiem co byłoby lepsze!
Wielki Tydzień w tym roku był dla mnie wyjątkowo pracowity i nadal mam jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia, więc postanowiłam zrobić sobie przyjemność. A co! Wolno mi! Nie mówiąc nic nikomu, po cichutku, wieczorową porą, w łóżeczku (po co ja to robiłam!) zabrałam się za czytanie. Było to ciut nielegalne, a w każdym razie nierozsądne bo każdy normalny człowiek wie, że kiedy praca to praca, a kiedy przyjemność to przyjemność, ale dorwałam wspaniałą ( a jakże!) książkę... Jodi Pocoult, to przecież ona, jedna z moich ulubionych autorek. Linia życia. Ciekawy tytuł. Czytałam kilka jej powieści i były ciekawe, nawet fascynujące, no owszem miały wady, ale....
Zabrałam się do czytania, oczami wyobraźni już widząc zawiłą nić intrygi, wszak jej książki to takie „zwierciadła duszy społeczeństwa”, takie „sumienie współczesności”, nieco może przerysowane, ale zawsze na czasie i jak mądrze napisane...
Coś jednak było nie tak!
Czytałam i czytałam, ale jakoś tak nie całkiem wiedziałam co czytam. Ukradkiem sprawdziłam raz jeszcze nazwisko autorki i na dodatek imię, bo w końcu nie jednemu psu Burek, ale jednak się nie pomyliłam. To ta sama autorka, czytałam więc dalej. Tekst dłużył się i nużył mnie niemiłosiernie, ale ja z niecierpliwością i wiarą czekałam na to coś, na jakieś olśnienie, na jakieś inne spojrzenie, na coś co sprawiłoby, że w książce tej odnalazłabym choćby cień tego, czego oczekiwała moja czytelnicza dusza.
Około piątej nad ranem mój mózg zawiadomił mnie ze złośliwą satysfakcją, że jestem niespełna rozumu i że on odmawia czytania harlekinów po nocy. Odpowiedziałam mu, że się myli, ale był bardzo, bardzo stanowczy.
- To piiiiip, piiiiip, piiip harlekin - powiedział – nie jesteś siusiumajtką i podlotkiem, żeby mi robić takie rzeczy – dodał z politowaniem i całkowicie się wyłączywszy dorzucił, że i bez niego mogę to doczytać.
Nie mogłam nie doczytać książki do końca. O nie! To NIE może być harlekin! Dobra autorka, 540 stron, wydawnictwo....przekonywałam sama siebie, całym sercem wierzyłam w tę książkę, ale i ono zaczęło się w końcu zżymać.
No bo co z tego, że 540 stron? Co z tego, że to Picoult, kiedy fabuła jakaś taka jakby jej nie było? Albo jakby opisano ją już setki razy. I teraz będzie spoiler.
On piękny zdolny i … tak, tak, bogaty. Ona młoda też piękna ale, no oczywiście - biedna. On kardiolog, ona kelnerka. On ma bogatych rodziców z koneksjami, ją porzuciła matka. Rodzice są przeciw małżeństwu, jak to w harlekinach. Rodzi się dziecko... Nie, to niestety jeszcze nie koniec. Co robi ona? Ucieka, żeby... odnaleźć siebie, przy okazji odszukiwania swojej matki. Matka się odnajduje, zajmuje się … końmi, ach, jakie to typowe... Jakie to harlekinowo amerykańskie, a co dalej? Ona wraca, ale on jej nie chce wybaczyć. I jak się to kończy? No oczywiście dziecko musi zachorować, żeby oboje zrozumieli, że są dla siebie stworzeni. Przy okazji okazuje się, że ona jest uzdolniona artystycznie tylko jakoś wcześniej o tym nie myślała.
Teraz będą pewnie żyli długo i szczęśliwie, a ja spędzę jakiś czas w łazience bo mi jest po prostu niedobrze.
Takie odgrzewane kluchy pod takim nazwiskiem?
Wiem, nie zawsze książka musi być wybitna, ale żeby aż tak?
I po co te 540 stron?
Po to żeby wpleść dwa zdania o depresji poporodowej i kilka opisów operacji na otwartym sercu? Może to i pouczające, ale z podręcznika można dowiedzieć się więcej, jeżeli ktoś ma na to ochotę. Ja nie mam...
Jestem zdegustowana i po następną książkę tej pisarki sięgnę po głębszym zastanowieniu. Zresztą może nie mam racji, ale mój mózg ciężko na mnie obrażony nadal odmawia współpracy. I czym ja go teraz przebłagam?
Linia życia (
Picoult Jodi)
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.