Śmiertelny fetyszyzm
Pan Wojciech Tochman pyta mnie na ostatniej stronie okładki: Dlaczego o tym czytam? Dlaczego się z tym mierzę? Otóż zadawałem sobie to pytanie (nie pierwszy raz w życiu) przed i w trakcie czytania jego reportażu. Pytali mnie o to również moi bliscy, którym relacjonowałem treść książki. "Dlaczego się katujesz tą tragedią?" "To jest jakiś masochistyczny akt!" "Przecież wiesz jacy są ludzie i do czego są zdolni!" Więc rzeczywiście, po co te męczarnie? Po co narażać się na koszmary senne ze względu na jakąś odległą w czasie i miejscu ludzką tragedię? Odpowiadam: nie jestem w stanie sobie wyobrazić do czego zdolny jest człowiek, póki nie sięgnę po fakty zawarte w takich książkach jak "Łaskawe", "Rozmowy z katem" czy "Dzisiaj narysujemy śmierć". Nie mam prawa mówić, że wiem jaki jest człowiek (mam na myśli dobre i złe strony - pełne spektrum człowieczeństwa), jeżeli oprócz obcowania z takimi cechami jak altruizm, szlachetność, empatia czy tolerancja nie będę miał siły skonfrontować się z bestialstwem wykraczającym poza wszelkie horyzonty wyobraźni. Do pełnego obrazu człowieka zabraknie mi takiego elementu, który przejawia się nieopisaną i nieograniczoną niczym kreatywnością w zadawaniu cierpienia tym, których nienawidzi. Więc, chociaż kosztuje mnie to wiele, jako humanista czuję się w obowiązku stawić czoła takim mrocznym opowieściom.
Książka Tochmana daje okrutnie realistyczne świadectwo rzezi, jaka wydarzyła się w Rwandzie wiosną 1994 roku, kiedy około miliona istnień ludzkich zostało unicestwionych maczetami w ciągu zaledwie kilku tygodni. W kraju zamieszkałym przez zaledwie 10 mln obywateli! W kraju o wielkości zaledwie jednego, naszego województwa! Gdzie, podobnie jak na Wołyniu w czasie II Wojny Światowej, człowiek, który jeszcze dnia poprzedniego uśmiechał się, kłaniał i pozdrawiał, sądnego dnia brał dostarczoną przez ówczesną władzę maczetę do ręki i przychodził szlachtować sąsiadów w tej samej wiosce. Hutu dokonywali tego planowo i zespołowo. Przez kilka tygodni tropili Tutsi po wszelkich, możliwych kryjówkach, wyciągali i mordowali. Wstawali rano, jedli śniadanie, zwoływali się i szli ścinać. Do wieczora. Jak popadło. Jaka kończyna trafiła się pierwsza, taka szła do odcięcia. Oszczędzę wam szczegółowych opisów zbrodni, których setki możecie dzięki pasji i żywemu językowi autora poznać, a właściwie niemal osobiście doświadczyć. Dotknąć nieopisanie okrutnej śmierci. Zgodnie z obietnicą zawartą w tytule, Tochman wyraźnie wam tę śmierć narysuje. W liczbie bardzo mnogiej!
Język, jakiego autor używa do opisu aktów przemocy jest bardzo dosadny, mocny, szorstki i krwiście wulgarny. Zapewne ma to wzmocnić realizm opisów, podkręcić emocje czytelnika, wciągnąć go w atmosferę gwałtu i strachu z nim związanego. Tochman w jednym akapicie potrafi postawić dziesiątki pytajników lub wykrzykników. Zapętla i po wielokroć powtarza dręczące pytania i myśli. Wpędza czytelnika w matnię skrajnych emocji i rozterek, z którymi niełatwo sobie poradzić, które niełatwo uporządkować. Wprowadza to czytelnika w permanentny niepokój i jednocześnie nie pozwala się od książki oderwać. Gwarantuję, że zamkniecie ostatnią kartę książki zdruzgotani i rozedrgani emocjonalnie.
Niestety, jest to wszystko, co autor zawarł w opowieści o wypadkach w Rwandzie. Właściwie zredukował ją do przesyconej krwią kroniki tragicznych wydarzeń. Skupił się na relacji świadków i uczestników tego zbiorowego okrucieństwa. Mamy tu do czynienia z dziesiątkami relacji, wywiadów i opisów z pierwszej ręki. Tochman wchodzi tak głęboko i szczegółowo w akt mordu, jakby zachłystywał się jego niespotykanym okrucieństwem. Z brutalności czyni fetysz, a ze zbrodni orgazm. Epatuje krwią, ścierwem, kloaką, smrodem i rozkładem czyniąc z dosłowności i realizmu zasadniczą wartość reportażu. Jednakże do pełnego obrazu masakry brakuje zdecydowanie szerokiego tła historycznego, politycznego, etnicznego czy obyczajowego. Marginalnie potraktowana została historia Rwandy i całego, środkowego obszaru Afryki. Niewiele dowiemy się na temat współżycia lokalnych grup etnicznych przed okresem kolonizacji i w jego trakcie. Nic nie napisano o tym czy i jaka wspólnota łączyła je przed podziałami narzuconymi przez Belgów po I Wojnie Światowej. Czy były wspólne obyczaje, obrzędy, uroczystości, święta? Jak często zawierano mieszane związki? Jak zakładano rodziny? Jak doszło do tego, że na małym skrawku olbrzymiej Afryki współżyli całkowicie wymieszani (dom przy domu w jednej wiosce) przedstawiciele tak odległych antropologicznie Hutu, Tutsi i Twa? Jak długo tak żyli, zanim Belgowie zastosowali metodę zarządzania przez podział rasowy? Na te i wiele innych pytań, cisnących się do głowy czytelnikowi ciekawemu świata, postawionemu w obliczu tak brutalnej rzezi, odpowiedzi nie znajdziemy. Zabraknie też odpowiedzi na wiele pytań o stan tuż po masakrze. Autor skrótowo potraktował przejście wyzwalającego frontu RPF i wydarzeń, które miały miejsce po ustaniu walk (ustanowienie nowej władzy, droga do polityki pojednania, itp.). Chętnych do szerszego spojrzenia na historię, przebieg i długotrwały finał krwawych wydarzeń nastawiam na cierpliwość pogrzebania w Necie. Dla skąpych informacji podawanych z wyższej perspektywy Tochman zastosował niezwykle irytującą metodę wyłączenia ich z treści głównej w postać przypisów. Jakby nie mógł poradzić sobie z połączeniem opisu wydarzeń z perspektywy ofiary (sprawcy) z bardziej ogólnym obrazem. W efekcie wielokrotnie będziecie odrywani od zasadniczej treści opowiadania przez przymus skakania wzrokiem w dół strony i przestawiania się na drobny druk przypisów, dodatkowo dzielonych pomiędzy poszczególne strony. Masakra dla oczu i emocji.
Jest jeden rozdział - czwarty, który w moim odczuciu wskazuje na kompletny brak profesjonalizmu autora. Chodzi o rolę i postawę Kościoła Katolickiego w masakrze. Nie mam wątpliwości, że Kościół, podobnie jak w wielu innych przypadkach (choćby Chile Pinocheta czy Hiszpania Franco), odegrał niechlubną, a może po prostu podłą rolę przed i w trakcie rwandyjskiej rzezi. Wierzę także, że były przypadki aktywnej współpracy z oprawcami Interahamwe. Jednakże Tochman nieobiektywnie sprowadza duchownych do roli dewotów oddanych wyłącznie symbolice sakramentów, pasterzy ostatecznie porzucających swoje owieczki i tchórzy uciekających przed maczetami. O ile autor jest pełen empatii dla wszystkich innych ofiar tej tragedii, rozumie ich niechęć do opowiadania o wydarzeniach, wybacza ucieczki zamiast niesienia pomocy najbliższym i ze zrozumieniem odnosi się do wszelkich przejawów paraliżującej niemocy w miejsce czynnego oporu, o tyle nie zostawia suchej nitki na postawie księży katolickich. Nie ma wybaczenia dla ich panicznej ucieczki, zamykania się w budynkach przykościelnych w chwilach kiedy wnętrza kościołów i ich otoczenie rozbrzmiewały odgłosem rozcinanej kapusty (według świadków taki dźwięk wydaje rozłupywana maczetą czaszka ludzka). Kiedy dla ofiar z plemienia Tutsi nie było już żadnych świętych, bezpiecznych enklaw, kiedy maczety Hutu masakrowały wszystko co żywe we wnętrzach świątyń, nie było miejsca na jakąkolwiek odwagę. W amoku siania śmierci, we wszechobecnej jatce, jedynym ludzkim odruchem była ucieczka. Ale tego Tochman nie może kościelnym wybaczyć. Przedstawia ich w swoim reportażu jako zakłamanych, zamkniętych ksenofobów, tkwiących w jakimś zacietrzewieniu przeciwko prawdzie. Jest to ewidentnie tendencyjne. Trudno mi się oprzeć wrażeniu, że autor wnosi w tę historię ducha swojej wieloletniej pracy dla "Wyborczej". A jeśli tak jest, jeśli się nie pomyliłem, to brak obiektywizmu dyskwalifikuje go jako reportera. Tak zrozumiałem rozdział czwarty. Skończyłem go z oburzeniem.
Podsumowując: jeśli szukasz bezpośrednich opisów tych makabrycznych dni, jeśli chcesz posłuchać relacji autentycznych ofiar, katów i świadków, jeśli chcesz wiedzieć czy i gdzie są granice ludzkiego okrucieństwa, jeśli nie boisz się hiperrealistycznych opisów ludobójstwa, to sięgnij po ten zbiór relacji. Pod tym względem jest to zasób niezwykle bogaty i sugestywny. Jeśli jednak interesuje cię cała złożoność tego egzotycznego świata, jeśli chcesz wiedzieć jak wyglądał ten świat przed tragedią, jeśli zastanawiasz się jak ten zraniony i rozdarty naród radzi sobie z sobą dzisiaj i jak poradzi sobie z przyszłością, jeśli chcesz wiedzieć więcej "dlaczego", a nie tylko "jak", to zdecydowanie odradzam ten nakreślony przez Wojciecha Tochmana rysunek śmierci.