Dodany: 14.03.2012 22:06|Autor: Urodzony 31 czerwca

Książki i okolice> Książki w szczególe> Dzisiaj narysujemy śmierć (Tochman Wojciech)

4 osoby polecają ten tekst.

Śmiertelny fetyszyzm


Pan Wojciech Tochman pyta mnie na ostatniej stronie okładki: Dlaczego o tym czytam? Dlaczego się z tym mierzę? Otóż zadawałem sobie to pytanie (nie pierwszy raz w życiu) przed i w trakcie czytania jego reportażu. Pytali mnie o to również moi bliscy, którym relacjonowałem treść książki. "Dlaczego się katujesz tą tragedią?" "To jest jakiś masochistyczny akt!" "Przecież wiesz jacy są ludzie i do czego są zdolni!" Więc rzeczywiście, po co te męczarnie? Po co narażać się na koszmary senne ze względu na jakąś odległą w czasie i miejscu ludzką tragedię? Odpowiadam: nie jestem w stanie sobie wyobrazić do czego zdolny jest człowiek, póki nie sięgnę po fakty zawarte w takich książkach jak "Łaskawe", "Rozmowy z katem" czy "Dzisiaj narysujemy śmierć". Nie mam prawa mówić, że wiem jaki jest człowiek (mam na myśli dobre i złe strony - pełne spektrum człowieczeństwa), jeżeli oprócz obcowania z takimi cechami jak altruizm, szlachetność, empatia czy tolerancja nie będę miał siły skonfrontować się z bestialstwem wykraczającym poza wszelkie horyzonty wyobraźni. Do pełnego obrazu człowieka zabraknie mi takiego elementu, który przejawia się nieopisaną i nieograniczoną niczym kreatywnością w zadawaniu cierpienia tym, których nienawidzi. Więc, chociaż kosztuje mnie to wiele, jako humanista czuję się w obowiązku stawić czoła takim mrocznym opowieściom.

Książka Tochmana daje okrutnie realistyczne świadectwo rzezi, jaka wydarzyła się w Rwandzie wiosną 1994 roku, kiedy około miliona istnień ludzkich zostało unicestwionych maczetami w ciągu zaledwie kilku tygodni. W kraju zamieszkałym przez zaledwie 10 mln obywateli! W kraju o wielkości zaledwie jednego, naszego województwa! Gdzie, podobnie jak na Wołyniu w czasie II Wojny Światowej, człowiek, który jeszcze dnia poprzedniego uśmiechał się, kłaniał i pozdrawiał, sądnego dnia brał dostarczoną przez ówczesną władzę maczetę do ręki i przychodził szlachtować sąsiadów w tej samej wiosce. Hutu dokonywali tego planowo i zespołowo. Przez kilka tygodni tropili Tutsi po wszelkich, możliwych kryjówkach, wyciągali i mordowali. Wstawali rano, jedli śniadanie, zwoływali się i szli ścinać. Do wieczora. Jak popadło. Jaka kończyna trafiła się pierwsza, taka szła do odcięcia. Oszczędzę wam szczegółowych opisów zbrodni, których setki możecie dzięki pasji i żywemu językowi autora poznać, a właściwie niemal osobiście doświadczyć. Dotknąć nieopisanie okrutnej śmierci. Zgodnie z obietnicą zawartą w tytule, Tochman wyraźnie wam tę śmierć narysuje. W liczbie bardzo mnogiej!

Język, jakiego autor używa do opisu aktów przemocy jest bardzo dosadny, mocny, szorstki i krwiście wulgarny. Zapewne ma to wzmocnić realizm opisów, podkręcić emocje czytelnika, wciągnąć go w atmosferę gwałtu i strachu z nim związanego. Tochman w jednym akapicie potrafi postawić dziesiątki pytajników lub wykrzykników. Zapętla i po wielokroć powtarza dręczące pytania i myśli. Wpędza czytelnika w matnię skrajnych emocji i rozterek, z którymi niełatwo sobie poradzić, które niełatwo uporządkować. Wprowadza to czytelnika w permanentny niepokój i jednocześnie nie pozwala się od książki oderwać. Gwarantuję, że zamkniecie ostatnią kartę książki zdruzgotani i rozedrgani emocjonalnie.

Niestety, jest to wszystko, co autor zawarł w opowieści o wypadkach w Rwandzie. Właściwie zredukował ją do przesyconej krwią kroniki tragicznych wydarzeń. Skupił się na relacji świadków i uczestników tego zbiorowego okrucieństwa. Mamy tu do czynienia z dziesiątkami relacji, wywiadów i opisów z pierwszej ręki. Tochman wchodzi tak głęboko i szczegółowo w akt mordu, jakby zachłystywał się jego niespotykanym okrucieństwem. Z brutalności czyni fetysz, a ze zbrodni orgazm. Epatuje krwią, ścierwem, kloaką, smrodem i rozkładem czyniąc z dosłowności i realizmu zasadniczą wartość reportażu. Jednakże do pełnego obrazu masakry brakuje zdecydowanie szerokiego tła historycznego, politycznego, etnicznego czy obyczajowego. Marginalnie potraktowana została historia Rwandy i całego, środkowego obszaru Afryki. Niewiele dowiemy się na temat współżycia lokalnych grup etnicznych przed okresem kolonizacji i w jego trakcie. Nic nie napisano o tym czy i jaka wspólnota łączyła je przed podziałami narzuconymi przez Belgów po I Wojnie Światowej. Czy były wspólne obyczaje, obrzędy, uroczystości, święta? Jak często zawierano mieszane związki? Jak zakładano rodziny? Jak doszło do tego, że na małym skrawku olbrzymiej Afryki współżyli całkowicie wymieszani (dom przy domu w jednej wiosce) przedstawiciele tak odległych antropologicznie Hutu, Tutsi i Twa? Jak długo tak żyli, zanim Belgowie zastosowali metodę zarządzania przez podział rasowy? Na te i wiele innych pytań, cisnących się do głowy czytelnikowi ciekawemu świata, postawionemu w obliczu tak brutalnej rzezi, odpowiedzi nie znajdziemy. Zabraknie też odpowiedzi na wiele pytań o stan tuż po masakrze. Autor skrótowo potraktował przejście wyzwalającego frontu RPF i wydarzeń, które miały miejsce po ustaniu walk (ustanowienie nowej władzy, droga do polityki pojednania, itp.). Chętnych do szerszego spojrzenia na historię, przebieg i długotrwały finał krwawych wydarzeń nastawiam na cierpliwość pogrzebania w Necie. Dla skąpych informacji podawanych z wyższej perspektywy Tochman zastosował niezwykle irytującą metodę wyłączenia ich z treści głównej w postać przypisów. Jakby nie mógł poradzić sobie z połączeniem opisu wydarzeń z perspektywy ofiary (sprawcy) z bardziej ogólnym obrazem. W efekcie wielokrotnie będziecie odrywani od zasadniczej treści opowiadania przez przymus skakania wzrokiem w dół strony i przestawiania się na drobny druk przypisów, dodatkowo dzielonych pomiędzy poszczególne strony. Masakra dla oczu i emocji.

Jest jeden rozdział - czwarty, który w moim odczuciu wskazuje na kompletny brak profesjonalizmu autora. Chodzi o rolę i postawę Kościoła Katolickiego w masakrze. Nie mam wątpliwości, że Kościół, podobnie jak w wielu innych przypadkach (choćby Chile Pinocheta czy Hiszpania Franco), odegrał niechlubną, a może po prostu podłą rolę przed i w trakcie rwandyjskiej rzezi. Wierzę także, że były przypadki aktywnej współpracy z oprawcami Interahamwe. Jednakże Tochman nieobiektywnie sprowadza duchownych do roli dewotów oddanych wyłącznie symbolice sakramentów, pasterzy ostatecznie porzucających swoje owieczki i tchórzy uciekających przed maczetami. O ile autor jest pełen empatii dla wszystkich innych ofiar tej tragedii, rozumie ich niechęć do opowiadania o wydarzeniach, wybacza ucieczki zamiast niesienia pomocy najbliższym i ze zrozumieniem odnosi się do wszelkich przejawów paraliżującej niemocy w miejsce czynnego oporu, o tyle nie zostawia suchej nitki na postawie księży katolickich. Nie ma wybaczenia dla ich panicznej ucieczki, zamykania się w budynkach przykościelnych w chwilach kiedy wnętrza kościołów i ich otoczenie rozbrzmiewały odgłosem rozcinanej kapusty (według świadków taki dźwięk wydaje rozłupywana maczetą czaszka ludzka). Kiedy dla ofiar z plemienia Tutsi nie było już żadnych świętych, bezpiecznych enklaw, kiedy maczety Hutu masakrowały wszystko co żywe we wnętrzach świątyń, nie było miejsca na jakąkolwiek odwagę. W amoku siania śmierci, we wszechobecnej jatce, jedynym ludzkim odruchem była ucieczka. Ale tego Tochman nie może kościelnym wybaczyć. Przedstawia ich w swoim reportażu jako zakłamanych, zamkniętych ksenofobów, tkwiących w jakimś zacietrzewieniu przeciwko prawdzie. Jest to ewidentnie tendencyjne. Trudno mi się oprzeć wrażeniu, że autor wnosi w tę historię ducha swojej wieloletniej pracy dla "Wyborczej". A jeśli tak jest, jeśli się nie pomyliłem, to brak obiektywizmu dyskwalifikuje go jako reportera. Tak zrozumiałem rozdział czwarty. Skończyłem go z oburzeniem.

Podsumowując: jeśli szukasz bezpośrednich opisów tych makabrycznych dni, jeśli chcesz posłuchać relacji autentycznych ofiar, katów i świadków, jeśli chcesz wiedzieć czy i gdzie są granice ludzkiego okrucieństwa, jeśli nie boisz się hiperrealistycznych opisów ludobójstwa, to sięgnij po ten zbiór relacji. Pod tym względem jest to zasób niezwykle bogaty i sugestywny. Jeśli jednak interesuje cię cała złożoność tego egzotycznego świata, jeśli chcesz wiedzieć jak wyglądał ten świat przed tragedią, jeśli zastanawiasz się jak ten zraniony i rozdarty naród radzi sobie z sobą dzisiaj i jak poradzi sobie z przyszłością, jeśli chcesz wiedzieć więcej "dlaczego", a nie tylko "jak", to zdecydowanie odradzam ten nakreślony przez Wojciecha Tochmana rysunek śmierci.
Wyświetleń: 5668
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 11
Użytkownik: Bozena 15.03.2012 13:00 napisał(a):
Odpowiedź na: Pan Wojciech Tochman pyta... | Urodzony 31 czerwca
Wspaniale napisałeś. Wspaniale. Nie, nie będę czytała książki Wojciecha Tochmana (ani zbytnio się rozpisywała), nakreśliłeś tak jasno i jego, i swój punkt widzenia - że od razu przypomniałam sobie film „Shooting dogs” jakiś czas temu obejrzany; tutaj w sposób zdecydowany ujawnia się – o czym akurat nie wspomniałeś – bezczynność świata (nie pierwszy, i nie ostatni raz), który mógłby, lecz nie zrobił tego, przeciwstawić się ludobójstwu w Rwandzie (1994.). Stacjonujące tam wojska ONZ (w samym „sercu” maczet) palcem nie kiwnęły.

Natomiast jeden z księży przedstawiony jest w sposób zgoła odmienny niż zobrazował ten aspekt Tochman. Pominął on, masz rację, inną – możliwą przecież (mimo pokusy ucieczki w obliczu najwyższej tragedii) - lepszą stronę duchowości katolickich księży.

Ani w filmie (a w każdym razie jest tylko śladowo: pretkst-prowokacja dotycząca zestrzelenia samolotu dyktatora z plemienia Hutu), ani w książce (tutaj mówię na bazie Twych uwag) nie ma pogłębionej genezy. Krótko po filmie widzimy prawdziwe sylwetki młodych osób ocalałych i słyszymy ich komentarze.
---
Kto da radę – może obejrzy całość.
I Ty też :).
Użytkownik: carmaniola 15.03.2012 13:48 napisał(a):
Odpowiedź na: Wspaniale napisałeś. Wspa... | Bozena
Olgo kochana, sięgnij po Tochmana. (Rymło się niechcący.)

Nie wszystko błoto, co komuś się nie widzi. Patrzę na ten tekst i naprawdę się zastanawiam czy ja tę samą książkę czytałam - a o Ruandzie w ogóle, czytałam już sporo, więc byle co mnie nie zdziwi ani nie zaskoczy. Mam wrażenie, że autora tekstu bardzo ubodło przedstawienie postawy polskich księży w tym reportażu. A przecież Tochman ich nie krytykuje, opisuje jedynie ich zachowania. Ba, na podstawie ich własnych opowieści i spisanych wspomnień!!! To że nie zawsze jesteśmy tacy bohaterscy i gotowi natychmiast oddać życie za sprawę wcale nie oznacza, że nie powinno się o tym mówić/pisać. To że niektórzy nasi duchowni nie stanęli na wysokości zadania, to ani nie powód by tym po oczach świecić (Tochman tego nie robi), ale też nie powód by zakopywać to pod dywan i udawać, że nie miało miejsca!

I Tochman nie jest ani wulgarny, nie epatuje okrucieństwem itp. Sięgnęłam po niego pod wpływem tekstu Ściąć wysokie drzewa, chociaż tak naprawdę nie miałam już ochoty na historię Ruandy. Sięgnęłam właśnie po to, by sprawdzić czy Polak potrafił opisać tę historię bez histerii i w sposób, który ukaże dwie strony medalu. I uważam, że Tochmanowi to się udało. To naprawdę wartościowa rzecz, choć oczywiście dla ludzi odpornych. Odpornych ze względu na potworność historii, a nie sposób ukazania jej przez Tochmana.
Użytkownik: Bozena 15.03.2012 14:15 napisał(a):
Odpowiedź na: Olgo kochana, sięgnij po ... | carmaniola
Uuu, to mnie przekonałaś. Moja Ty, Haneczko :-)

Będę dopiero na początku kwietnia w bibliotece. Przeczytam. I wrócę tu.

Użytkownik: carmaniola 15.03.2012 20:10 napisał(a):
Odpowiedź na: Uuu, to mnie przekonałaś.... | Bozena
Będę czekać. ;-)
Użytkownik: Bozena 20.03.2012 23:52 napisał(a):
Odpowiedź na: Będę czekać. ;-) | carmaniola
:)
Użytkownik: Bozena 15.04.2012 20:43 napisał(a):
Odpowiedź na: Będę czekać. ;-) | carmaniola
Pamiętam, Haneczko (tutaj się wpisuję, bo się boję PW dotknąć – zepsuć ;)), w jednej bibliotece ktoś uporczywie książkę Wojciecha Tochmana przetrzymuje (zarezerwowałam), zaś w drugiej jestem już pierwsza w kolejce na 05. maja 2012. (o ile będzie w terminie zwrócona).
Serdeczności.
Użytkownik: carmaniola 16.04.2012 09:09 napisał(a):
Odpowiedź na: Pamiętam, Haneczko (tutaj... | Bozena
PW się nie da popsuć, spokojnie eksperymentuj! A ja cierpliwie sobie czekam. :-)
Użytkownik: Bozena 13.05.2012 06:46 napisał(a):
Odpowiedź na: Olgo kochana, sięgnij po ... | carmaniola
Już pierwsze moje wrażenie, Carmaniolo, z początkowych stron reportażu Wojciecha Tochmana było dobre, a potem jeszcze moje zdumienie wzrastało, bo z chwili na chwilę dowiadywałam się, że jednak tego tła historycznego trochę jest, może i niezbyt głęboka ta geneza, to jednak pozwalająca rzecz objąć, bowiem była klarowna. A że nie miałam tutaj do czynienia z książką historyczną - to tyle, ile autor zdołał jej przedstawić wydało mi się być wystarczające na ten czas (do innych źródeł zawsze można sięgnąć); No i, wbrew temu, o czym napisał Urodzony 31 czerwca, autor wyjaśnił skąd i kiedy wywędrowała zróżnicowana antropologicznie ludność, by osiąść na małym skrawku ziemi, w Ruandzie. Co rusz też mamy do czynienia z dodatkowymi informacjami (tematycznie): nic, że w przypisach, nic, że trzeba było schodzić wzrokiem – mnie to akurat nie przeszkadzało, i nie poczytuję tego za brak umiejętności ogarnięcia tematu z rozmaitych perspektyw samodzielnie przez autora (choć można sobie domniemywać co kto chce), a poczytuję za świadomy wybór (cel), ukierunkowanie na możliwie skondensowany tekst – ekspresyjny w pewnym sensie (nie mylić z: epatujący) – nie odbiegający w swej cesze od reportażu, do tego dla każdego odbiorcy. Tochman, wbrew pozorom, w moim odbiorze, napisał nie tylko o tym „jak”, ale i „dlaczego?” Tyle że odpowiedź na pytanie: dlaczego, jeśli dociekamy uczciwie - to już nie tylko dla społeczności w Ruandzie, ale też dla każdego człowieka, nawet „świętego”, nie okaże się budująca.

Gdzieś w okolicach czterdziestej strony - od chwili komunikatu radiowego: „Ściąć wysokie drzewa” - musiałam przerwać czytanie na pewien czas, bo ma struktura psychiczna nie dawała już rady, bo jak to autor podjął od kogoś w Ruandzie: „nawet Bóg tego nie pojmie”. Dobrze sobie Wojciech Tochman poradził (nie odczuwałam epatowania) ze swym słownictwem; nie, nie wulgarnym (jeśli by na mnie padło - nie odnalazłabym tak adekwatnych słów relacjonując), nazywał rzeczy i zjawiska takimi, jakie one są. To człowiek wymyśla te potworności, szokuje drugiego człowieka, przeraża go, paraliżuje, budzi lęk, który tylko drzemie; zatem, jak ten drugi człowiek ma te potworności nazywać? Tak łatwo jest słowem zniekształcać. Uff, a rasizm, ludzka nienawiść, ta wieczna chęć w człowieku - czy tu, czy tam - „ostatecznego rozwiązania” tłumi radość, którą jeszcze w sobie mam.

Piękni, o szlachetnych rysach twarzy i wysocy Tutsi - jak drzewa - nie czując się „czarnuchami” za jakich mieli Hutu, lecz lepszą rasą - też nie byli bez skazy (w tym aspekcie to ta druga strona medalu o której wspominasz, nawet dziś odnowioną wojnę we wschodnim Kongu wszczęli Tutsi, tyle że kongijscy), również i w nich wrzała nienawiść od dziesiątek lat, którą wzajemnie podsycało się/podsyca się nadal już w małych dzieciach w objęciach rodziny (np. Tutsi – to „karaluchy”), na lekcjach w szkołach. Zatem o iskrę, która wybucha nie było i nie jest trudno. „Pamiątek”, jak mówił Tochmann, ich krwawych poczynań jest w Ruandzie mniej, bo w dziwny sposób znikają, niż tych będących „dziełem” Hutu. To naród kastowy, który podobno przed kolonizacją miał opinię walecznych i złych. O ile Belgowie rozgraniczając po wyglądzie: Tutsi, Hutu i Twa przypieczętowali ostateczny podział wewnątrz jednego narodu i tak już skłóconego, przyspieszyli, można powiedzieć, ten makabryczny kwiecień, o tyle inne kraje czynnie, jak i biernie dopomogły w 1994 roku w rzezi w Ruandzie. I to jest dla mnie spotęgowaniem ludzkiego dramatu, nie w samej Ruandzie, a w wymiarze globalnym, i oddzielnie - każdego jestestwa.

Odchodząc nieco od samej książki, a jednak w kontekście, przypomniało mi się: kiedy to znani mi dorośli się uśmiechali opowiadając na przemian: jak to trzyletnie dziecko nakazało wyłączyć telewizor, bo ono: „Bambusa oglądać nie będzie.” Pomyślałam, ale i powiedziałam po chwili głośno: mnie uczono szacunku dla każdego człowieka. Odpowiedź brzmiała: „no tak, no tak, ale co zrobić?”

Tekst Urodzonego 31 czerwca jest bardzo dobry, zręcznie napisany, przyciągnął mnie, nie pomyślałam, że owa krytyka nie do końca jest słuszna. Częściowo ustosunkowałam się do jego uwag w górnej warstwie mego komentarza, i jak przedtem (przed przeczytaniem książki) byłam skłonna wyobrazić sobie zasugerowane podejście Wojciecha Tochmana do tematu, skłonna też machnąć ręką, to teraz widzę autora książki w swym reporterskim rzemiośle dobrze. Dlatego tylko dobrze, bo jednak próbuję zrozumieć Urodzonego 31 czerwca, chociaż Wojciecha Tochmana też. Ten drugi w swej reporterskiej ścieżce mógł nie natrafić (taka możliwość istnieje) bądź świadomie pominął tę lepszą stronę, jak już kiedyś napisałam, duchowości katolickich księży, i może czynić rzeczywiście wrażenie (ale tylko wrażenie), że tą gorszą zajął się ochoczo; zwłaszcza, że rzeczywiście wyeksponowana jest (w moim odczuciu) kwestia ochrony „Najświętszego Sakramentu” (mnie poruszyła), a nie ochrony człowieka. Ma rację Urodzony, że na pewno były rozmaite przypadki zachowań wśród katolickich księży, ale jednakże ten widoczny nacisk na owo zmówienie się ich z oprawcą (niechby nawet kłamliwa opinia osoby opowiadającej), by tylko nie w świątyni, bo tutaj „Najświętszy Sakrament”, a poza nią wymachiwano maczetami - nie wyglądało dobrze. Fakt, sprzeczne są relacje, ale tu nie chodzi Urodzonemu 31 czerwca o to, on ich nie kwestionuje, nie mówi, że o nich nie wolno pisać, ale mówi o obiektywności (o nią zawsze trudno), mając własną wiedzę i doświadczenia zobaczył coś wyraźniej czego ktoś inny nie. Czego nie było, a czego oczekiwał. I odwrotnie. Nie zawsze na to samo i z jednakową intensywnością zwracamy uwagę. A kiedy palą nas emocje, wtenczas i nasza obiektywność kuleje. Nie ma rady ;). Ja, w przeciwieństwie do Urodzonego 31 czerwca nie odradzam nikomu tego „rysunku śmierci”. Wojciech Tochman - na ile talent mu pozwolił, na ile przepracowanie swych emocji mu pozwoliło (albowiem stąpał śladami tamtych ludzi: żywych i umarłych, miał nawet poczucie w pewnym miejscu, że jeśli natychmiast stąd nie ucieknie, to maczeta sama wciśnie się w jego dłonie), a zatem też i na ile jego warsztat pisarski pozwolił, konieczne zdystansowanie – napisał dobrą reporterską książkę.

Haneczko, dziękuje Ci. Odtąd - na jakiś czas mam dość tego typu lektur, wszystko mnie aż boli ;) A Ty obejrzyj wreszcie – „Głosy niewinności”! :))


Użytkownik: carmaniola 13.05.2012 10:33 napisał(a):
Odpowiedź na: Już pierwsze moje wrażeni... | Bozena
Olgo, cieszę się, że udało Ci się do reportażu Tochmana dotrzeć i dotrwać do końca.
I żeby długo nie deliberować i rzeczy z którymi się zgadzamy nie powtarzać powiem tylko o tej niby nieobiektywnośi w opisaniu przedstawicieli polskiego kościoła przez Tochmana: to o czym Tochman pisze - zbadał, nie pisze o tym czego sam nie dotknął. Czytając, pamiętać przecież należy, że mamy do czynienia z reportażem, czyli czymś co opisujący zobaczył i przeżył, a nie z opracowaniem historycznym. I tu się koło zamyka, bo autor nie pisał o tych, z którymi się nie zetknął, i z którymi nie rozmawiał, ale o tym co namacalnie niemal mógł sprawdzić.
A przedstawiając tło tych wydarzeń nie silił się na okazanie jakiejś wszechwiedzy, ale o takie jego ukazanie by czytelnik, nawet ten, który nie ma bladego pojęcia o tragedii, która rozegrała się w Ruandzie, nie pogubił się zupełnie, o co przecież niełatwo. Ten reportaż to tylko skrawek długiej historii, ślad dla zainteresowanego człowieka by dalej szukać, badać, sprawdzać. A to, moim zdaniem oczywiście, dodatkowa zaleta maleńkiej przecież książeczki Tochmana, a nie jej wada.

PS. Mam nadzieję, że następnym razem spotkamy się przy jakieś przyjemniejszej lekturze. ;-)

Edit: "Głosy niewinności" wpisuję sobie na listę do zapamiętania.
Użytkownik: Bozena 13.05.2012 16:30 napisał(a):
Odpowiedź na: Olgo, cieszę się, że udał... | carmaniola
Chyba tak, Haniu. W komentarzu napisałam: mógł nie natrafić, to jedna ewentualność, być może tę drugą ewentualność należy wykluczyć.

I właśnie tak: to jest reportaż. I Twoje podsumowanie w ostatnim zdaniu przed PS. mówi wszystko.

PS. Koniecznie. Bardzo ciekawa jestem wrażeń, chciałabym, abyś była zadowolona :-)
Użytkownik: Pok 11.05.2012 21:06 napisał(a):
Odpowiedź na: Pan Wojciech Tochman pyta... | Urodzony 31 czerwca
Myślę, że oburzenie Tochmana na niektóre postawy Kościoła katolickiego wynika z faktu, iż Kościół pragnie być postrzegany jako autorytet, siewca dobra i uświadomienia, a gdy przychodzi, co do czego to i tak w ogólnym rozrachunku zawsze decyzja zależy od indywidualnego człowieka. A ks. Stanisława Filipka tak ostro krytykuje przez fakt jawnego kłamstwa, a jako reporter Tochman poczuwa się do niesienia prawdy. Nazwałbym to trochę "przeczuleniem zawodowym". I tę akurat opowieść może krytykować, bo ma na jej potwierdzenie rzetelnych świadków. Natomiast o większości osób nie może się wypowiadać, gdyż nie wiadomo na ile ich zeznania są one prawdziwe.
Poza tym zaznacza wyraźnie w tekście (nie wypowiadając tego wprost), że on sam tak naprawdę nie ma prawa niczego oceniać, bo go tam nie było. Tyczy się to całego tekstu i wszystkich zamieszczonych osób, także ks. Filipka.

A reportaż jest bardzo cenny, gdyż pozwala poczuć nastroje społeczne w państwie po wielkim ludobójstwie.

Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: