O tym, co pod głazem
Ta powieść powstawała dziewięć lat i jeden miesiąc, a jej kolejne fragmenty wyłaniały się z wyobraźni autora podróżującego po całej Europie. Hiszpania, Włochy, Niemcy – nigdy nie wiadomo, gdzie i kiedy złapie pisarza inspiracja. Tak długi okres twórczy pozwala czytelnikowi zakładać, że ma do czynienia z literackim molochem. No i ma, bo "Miasta pod Skałą" to okazała, nieporęczna księga, która wypadając z niezdarnych dłoni czytelnika i waląc z hukiem o podłogę (szczęście, że nie na stopy!), budzi sąsiada z dołu. Czujcie się ostrzeżeni.
Mój poprzedni kontakt z twórczością pana Marka ("Gniazdo światów") wspominam dwojako. Koncepcja była świetna, ale treść nie potrafiła mnie na dłużej porwać, a powoli rozwijająca się fabuła prawie nudziła. Podjąłem więc ryzyko i by rozwiać swoje wątpliwości, sięgnąłem po dzieło, w którym miejsca na rozwinięcie wątków nie powinno zabraknąć. Po ośmiuset stronach można spodziewać się godziwie rozbudowanej przez autora, bez stosowania półśrodków i hamowania weny, uczty literackiej, prawda? Kompromis polega na tym, by pisać szeroko, szczegółowo, ale nie rozwlekle i nużąco. No właśnie. Moje odczucia względem twórczości pana Marka najwyraźniej skazane są na dwojakość, bo znów nie potrafię jednoznacznie ocenić jego dzieła.
“Miasta pod Skałą” rozpoczynają się zaskakująco bezpośrednio. Protagonistę, historyka cywilizacji Adamsa, poznajemy bowiem w przełomowych dla niego chwilach. Bez żmudnego wprowadzania w jego przeszłość (inna sprawa, że przez całą powieść autor oszczędnie dawkuje nam informacje dotyczące jego życia). Liczy się tylko tu i teraz. Adams odnajduje w murach otaczających Watykan zardzewiałą bramę i śmiało w nią wchodzi. Możliwość odwrotu zostaje odcięta, a bohater trafia do swoistego labiryntu komnat i korytarzy wypełnionych fascynującymi rzeźbami. Wciąż przekonany, że śni, Adams brnie w głąb podziemi Watykanu, spotyka Liliane – śliczną kobietę idealną (co tylko utwierdza go w przekonaniu, że za chwilę się obudzi) i razem docierają do miasta na pograniczu snu i jawy. A tam, ho ho, autor przestaje oszczędzać czytelnika. Żywe, ruchome tatuaże, meble i naczynia z ludzkich kości, latające kobiety, spadające z nieba mięso, czaszki pierworodnych w roli wyroczni i wiele, wiele innych pomysłów, zazwyczaj groteskowych i makabrycznych, ale, niestety, nie zawsze udanych.
Powieść tonie w symbolice. Znajdziemy tutaj przede wszystkim odniesienia biblijne, choć nie bezpośrednio, bo apokryfy nigdy nie zostały przecież oficjalnie wpisane w kanon Pisma Świętego (a może się mylę – trochę ze mnie ignorant w tej kwestii). Znajomo zabrzmi fakt, że w Mieście pod Skałą jedzenie najbiedniejszym mieszkańcom wydawane jest na kupony. Trudno nie dostrzec również bliźniaczego podobieństwa wędrówki Adamsa do tej, którą w "Boskiej komedii" odbył Dante. Nie chcę niepotrzebnie roztrząsać detali dotyczących przebiegu fabuły, ale powinieneś wiedzieć, że Adams, drążąc coraz głębiej mroczną naturę Miasta pod Skałą, dociera do Krum (zwanego Dolnym Miastem), na front wojny z Czarnymi (istoty równie potężne, co abstrakcyjne w swojej budowie), a nawet do samego jądra ciemności, gdzie jest świadkiem scen o makabrycznej naturze, istnej kaźni na zdeformowanych ludzkich istotach. No i mnóstwo w powieści piersi. Nie żartuję – niektóre kobiety podają je na tacy, dosłownie. Czuj się zaproszony.
To nierówna powieść. Jej urok docierał do mnie cyklicznie, ale przez długie (zbyt długie!) okresy najzwyczajniej czułem się znużony. Nadzieję przynosiły niektóre fragmenty, czasami jakaś ilustracja, ale potem impet malał i znów z mozołem przebijałem się przez kolejne dziesiątki stron. Przykład? Obrazowa "operacja", którą przeprowadził chirurg Hjalmir wywołała wypieki, ale czar prysł, kiedy tego rodzaju atrakcje stały się codziennością na froncie.
Czarne początkowo budziły mój szacunek, który potem zamienił się w litość, bo autora nieco poniosło podczas kreacji ich przerażająco groteskowej prezencji. Małpia głowa zamiast przyrodzenia i ptasi łeb spomiędzy pośladków? Poważnie?
Zwiad wysłany na Stronę Trupa zwiastował przełom i był chyba najdłuższym fragmentem, który rzeczywiście trzymał w napięciu, podobnie jak znacznie krótsza, ale równie udana ucieczka z Krum. Co nie zmienia faktu, że to jedynie pojedyncze epizody, wyspy na jeziorze szarzyzny. Szkoda.
"Miasta pod Skałą" cierpią na brak precyzyjnej intrygi, bo miałem wrażenie, że Adams (gdzie jego charyzma?) drąży tajemnicę sam nie znajdując w tym celu. U kobiet, które bohater poznaje w trakcie swojej wędrówki (i obowiązkowo w każdej się zakochuje), próżno szukać temperamentu, a już Renata to całkowicie "ciepła klucha". Bywa brutalnie, krwawo i emocjonująco, ale najczęściej jest mdło, rozwlekle i nudno. Brakuje umiejętnie wyważonych proporcji między realizmem, fantastyką i groteską. Obraz całości ratują już wspomniane rzeczywiście udane fragmenty (włączając w to zdecydowanie udane zakończenie), ale muszę przyznać, że choć chwilami intensywnie zmuszałem się do lektury, to jednak nadziei nie traciłem nigdy.
Pomimo kilku gorzkich słów, które zamieściłem tutaj pod adresem "Miast pod Skałą", doceniam trud i czas włożony w ich stworzenie. Poszarpana konstrukcja i kondycja powieści jest zapewne skutkiem długiego i wymagającego procesu twórczego. Nie wszystko się zgrało, nie wszystko się klei w zgrabną całość, ale musiałbym być wrogo nastawionym do autora, by nie dostrzec tych naprawdę udanych elementów. I choćby dlatego nie żałuję czasu poświęconego na lekturę. Przy odrobinie dobrej wiary mógłbym "Miasta pod Skałą" nawet polecić, bo przecież zdaję sobie sprawę, że nie jestem pępkiem świata i nie każdy przy lekturze będzie się długimi fragmentami nudził. Jest dobrze, ale mogło być lepiej.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.