Ten konkurs powstawał na wariackich papierach.:-) Kiedy okazało się, że w krótkim czasie powinna pojawić się konkursowa zabawa, sięgnęłam po materiały do przygotowywanych quizów. Wybrałam bliźnięta, uzupełniłam dusiołki, jeszcze kilka par sobie przypomniałam, kilka fragmentów dodałam i okazało się, że jest ich ponad 40! A wiedziałam przecież, że ta zabawa powinna być trochę krótsza... Ale co ja mogę poradzić na to, że bliźnięta są takim wdzięcznym motywem w literaturze?? :-)
Z wielkim trudem udało mi się ograniczyć ilość dusiołków do
25...
Za każdy można zdobyć
2 punkty, po
jednym za autora i tytuł utworu.
Odpowiedzi proszę przesyłać na adres
[...] do
12 marca (poniedziałek) do godziny
23.59.
Pomysłowe mataczenia na forum są mile widziane.
Życzę Wam miłej zabawy!!
1
Przy ulicy A.,
w jednym z bardzo wielu domów,
mieszkał sobie razem z żoną
roztargniony pan A..
W domu nie widziało go się,
bo wciąż błądził po Kosmosie.
Przez ogromne teleskopy,
których zresztą miał na kopy,
przez soczewki i lunety
badał gwiazdy i planety.
Kiedyś, kiedy przez teleskop
patrzył właśnie w dal niebieską,
kiedy w nos mu Księżyc świecił,
głos usłyszał: - Mamy dzieci!
Urodziła nam się naraz
bardzo miłych bliźniąt para!
Syn i córka - on i ona!
Jakie nadać im imiona?
Drogi mężu, pomyśl krzynę,
jak się ma nazywać synek?
- Teleskopek, droga żono –
rzekł natychmiast pan A..
- A córeczka? - Teleskopka!
Teleskopki, no i kropka!
Mija roczek, drugi, trzeci –
jak na drożdżach rosną dzieci.
Rosną we dnie, rosną nocą,
jedzą, piją oraz psocą.
2
W tej chwili weszli dwaj synowie starego: Kosma i Damian, bliźniacy, chłopy duże, niezgrabne, z ogromnymi głowami, porosłymi całkiem niezmiernie gęstym i twardym jak szczecina
włosem, nierównym, sterczącym koło uszu, tworzącym wichry i fantastyczne czuby na czaszkach.
Wszedłszy stanęli koło drzwi, bo w obecności K1. usiąść nie śmieli, i Damian rzekł:
– Loch odwalony.
– Dobrze – rzekł stary K2. – pójdę przynieść miodu.
Tu spojrzał na synów znacząco.
– A tamte konie Zołtareńkowi ludzie zabrali – rzekł z przyciskiem.
I wyszedł z izby.
K1. patrzył na dwóch budrysów stojących pode drzwiami, jakoby toporem z gruba z pni wyciosanych, nagle spytał:
– Co wy teraz robicie?
– Konie bierzem! – odrzekli jednocześnie bliźniacy.
– Komu?
– Komu popadnie.
– A najwięcej?
– Zołtareńkowym.
– To dobrze, nieprzyjaciołom wolno brać, ale jeżeli i swoim bierzecie, toście hultaje, nie szlachta. Co z tymi końmi czynicie?
– Ociec w Prusach sprzedają.
– A Szwedom zdarzało się wam odbierać? Bo to tu gdzieś niedaleko szwedzkie komendy? Podchodziliście Szwedów?
– Podchodzilim.
– Toście na pojedynczych napadali albo na małe kupki! A gdy się bronili, cóż wy wówczas?
– Pralim.
– Aha! Praliście! Tedy macie swój rachunek u Zołtareńkowych i u Szwedów, i pewnie by wam na sucho nie uszło, gdybyście im w ręce wpadli?
Kosma i Damian milczeli.
– Niebezpieczny prowadzicie proceder i godniejszy hultajów niż szlachty... Nie bez tego też musi być, żeby na was jakie wyroki z dawnych czasów nie ciążyły?
– Jakże nie! – odrzekli Kosma i Damian.
– Tak i myślałem. Z których wy stron?
– My tutejsi.
– Gdzie ojciec przedtem mieszkał?
– W Borowiczku.
– Jego była wioska?
– W kolokacji z Kopystyńskim.
– A co się z nim stało?
– Usieklim.
– I musieliście uchodzić przed prawem. Kuso z wami, K2., i na gałęziach pokończycie! Kat wam poświeci, nie może inaczej być!
Wtem drzwi do izby skrzypnęły i wszedł stary niosąc gąsior miodu i dwie szklanki. Wszedłszy spojrzał niespokojnie na synów i na pana K1., a potem rzekł:
– Idźcie loch zawalić.
3
Była trzecia rano, kiedy doktor Quimper wprowadził samochód do garażu, zamknął jego drzwi i wszedł do domu, czując wielkie znużenie. Cóż, pan Simpkins dodał ładną, zdrową parę bliźniąt do swojej ósemki. Pan Simpkins nie przejawiał zadowolenia z ich nadejścia.
- Bliźniaki - powiedział ponuro. - Co z nich za pożytek? Czworaczki, te są dobre. Ludzie przysyłają człowiekowi najróżniejsze rzeczy, zjeżdża się prasa, i w gazecie są zdjęcia, i mówi się o tym, i Jej Królewska Mość przysyła telegram. A czym są bliźniaki, poza dwiema gębami do wykarmienia zamiast jednej? Nigdy w mojej rodzinie ani u mojej ślubnej nie bywało bliźniaków. To jakoś nie w porządku.
Doktor Quimper poszedł na górę do sypialni i zaczął zrzucać ubranie. Spojrzał na zegarek. Pięć po trzeciej. Przyjęcie na świat tych bliźniąt okazało się nieoczekiwanie skomplikowane, ale wszystko poszło dobrze. Ziewnął. Był zmęczony, bardzo zmęczony. Spojrzał tęsknie na swoje łóżko.
4
Bracia-bliźniaki, wygodnie rozłożeni w krzesłach po obu stronach S., mrużąc oczy patrzyli w słońce przez wysokie szklanki pełne wody miętowej, śmiali się i rozmawiali, krzyżując niedbale długie muskularne nogi w wysokich butach. Liczyli sobie po dziewiętnaście lat, mierzyli przeszło sześć stóp wzrostu, byli szczupli i mocno zbudowani, włosy mieli kasztanowate, twarze bardzo opalone, oczy wesołe i zuchwałe; w swoich jednakowych granatowych marynarkach i spodniach koloru musztardowego tak byli do siebie podobni jak dwa ziarnka bawełny.
5
W rogu ulicy Żart ocknęłam się z zamyślenia. Zobaczyłam bowiem Maćka. Stał pod płotem ogrodnika, jakby na kogoś czatował. Przykleił się niemal do sztachet, skulił, a wzrok utkwił w głębi ogrodu. Na jego widok zanuciłam żartobliwie: „Hej, przeleciał ptaszek przez zielony lasek..."
— Cicho! — syknął i ręką dał mi znać, żebym ukryła się w krzakach.
— Co robisz? — zapytałam szeptem.
— Nie widzisz, że śledzę?
— Kogo?
— Gogusia.
— Gogusia? — dziwiłam się. — Byłeś przy willi profesora?
— Nie, w hotelu.
— Przecież przed chwilą widziałam go na wydmach.
— To ci się chyba zdawało. Cały czas kręcił się przy hotelu — powiedział niezwykle przejęty.
— Bujasz! Niedawno z nim rozmawiałam.
Maciek cmoknął zniecierpliwiony.
— Jak mogłaś z nim rozmawiać, kiedy on rozmawiał ze Szwedem.
— Masz chyba gorączkę i majaczysz!
— To ty coś kręcisz od rana. Ale ja nie jestem taki głupi. Śledzę na własną rękę. Nie masz pojęcia, jaka sensacja. Ten Szwed chyba wcale nie jest Szwedem, bo mówi raczej po niemiecku, a gdy podszedł do Gogusia, to powiedział: „Marabut".
Pociemniało mi nagle w oczach i czułam, że wszystko wali się na mnie.
— Maciek — szepnęłam — przysięgnij, że mówisz prawdę.
— Słowo honoru!
— W takim razie jest dwóch Gogusiów, a ja palnęłam największe głupstwo na świecie. O Boże, jaka ja jestem głupia!
Maciek zbaraniał.
— Co się stało?
— Nie pytaj — jęknęłam. — Gdzie twój Goguś?
— Wszedł właśnie do ogrodnika.
— Poczekaj tu na mnie — szepnęłam. — Za chwilę dowiesz się o największej sensacji tego sezonu.
Zostawiłam Maćka z rozdziawioną buziuchną i z ćwiekiem w głowie, a sama pobiegłam do furtki. Z radością zobaczyłam, że była otwarta. Wśliznęłam się więc do ogrodu. Pod osłoną krzaków przemknęłam się ku szopie.
Było zupełnie cicho, jakby nagle wszystko umilkło. Słyszałam tylko własny oddech i szelest chwastów pod stopami. Kilkoma susami dobiegłam do węgła, a potem wzdłuż ściany przesunęłam się ku drzwiom. Jedno ich skrzydło było otwarte. Ukryłam się za nim i przez szparę w deskach zajrzałam do środka... Jeżeli w tej chwili nie zemdlałam, to tylko dlatego, że chciałam zobaczyć, co będzie dalej. Nawet to, co zobaczyłam, wystarczyłoby na napisanie powieści.
Pośrodku stał mercedes, nic ciekawego. W mercedesie leżały spakowane walizki, nic ciekawego. Ale obok mercedesa, zupełnie jak na filmie, stało dwóch Gogusiów. Początkowo myślałam, że śnię albo dwoi mi się w oczach. Jeden w białej koszuli frote i drugi w białej frote; jeden w jasnych spodniach z płótna i drugi... Jak odbitka, jak sobowtór. Nie śniłam ani nie dwoiło mi się w oczach. Przeżywałam największą klęskę, a najgorsze: nie wiedziałam, który jest którym!
Dopiero kiedy jeden z nich podniósł ze skrzyni ceratową teczkę pana Kolanki i wyjął z niej teczkę niebieską, mogłam przypuścić, że to ten, który mnie tak haniebnie oszukał. Byłabym rzuciła się na niego i wygarnęła mu porządnie, ale zdrowy rozsądek i drzwi nie pozwalały.
Tymczasem mój Goguś podał niebieską teczkę Gogusiowi Maćka, ten zaś włożył ją do wielkiej papierowej koperty, przewiązał sznurkiem, potem, nie powiedziawszy ani słowa, skinął tylko tamtemu Gogusiowi i wyszedł z szopy. Nie był to już wytworny Goguś ani szlachetny oficer służby śledczej, ani nawet tajemniczy osobnik, tylko nędzna kreatura, przebiegły przestępca, zwykły oszust, a może tylko połowa oszusta, bo druga została przecież w szopie.
Walił teraz prosto do furtki. Nie spodziewał się, łajdak, że jest ktoś, kto obserwuje go bacznie. Nie mogłam jednak wiecznie stać za drzwiami. Skoczyłam w zarośla i ruszyłam za nim.
6
...Więc Posejdon na się postać bierze
Tego bożka i w rzeki wirowym zakręcie
Napadł ją − ona w boskie gdy wpadła objęcie,
Z obu stron buchta w górę fala purpurowa
I wzdąwszy się sklepieniem przed ludźmi ich schowa.
Z miłosnego uścisku gdy panna się cuci,
Dłoń jej ściska i takie słowa bożek rzuci:
− Chwała ci za ten uścisk rozkoszy jedyny.
Rok nie przejdzie, a dzielne urodzisz mi syny.
Z niebiany dzielić łoże jest błogosławieństwem.
Opiekuj się jak matka tych chłopiąt maleństwem,
A teraz idź do domu, nie mów nic przed nikim,
Żeś była z Posejdonem, wielkim mórz władnikiem
− Rzekł i wskoczył, a fala nakryła go wzdęta.
Tyro zaszedłszy w ciążę powiła bliźnięta:
Peliasa i Neleja. Tak jeden jak drugi
Wyszli z czasem na dzielne Kronionowe sługi.
Pelias siedział na Jolku, sławnym z owiec chowu,
A Nelej na Pylosie. ...
7
Maszyny cicho pomrukiwały. Przejście probówek trwa osiem minut, poinformował. Osiem minut twardych promieni Roentgena jajo wytrzymuje z najwyższym trudem. Niektóre giną; spośród pozostałych te najmniej wrażliwe dzielą się na pół; większość daje po cztery pączki, niektóre osiem. Wszystkie wracają do inkubatorów, gdzie pączki zaczynają się rozwijać; po dwóch dniach oziębia się je nagle i w ten sposób zatrzymuje ich rozwój. Dwa, cztery, osiem... pączki reagują dalszym pączkowaniem, po czym poddawane są niemal całkowitemu zatruciu alkoholem; w efekcie pęcznieją dalej i po pączkowaniu - pączek z pączka pączka - mogą dalej rozwijać się w spokoju, jako że dalsze hamowanie w zasadzie prowadziłoby już do ich uśmiercenia. W ciągu tego czasu pierwotne jajo mogło zapoczątkować od ośmiu do dziewięćdziesięciu sześciu embrionów - niezwykłe, przyznacie, udoskonalenie natury.
Identyczne bliźniaki - ale nie jakieś tam dwojaczki czy trojaczki dawnej epoki żyworodności, kiedy to jaja dzieliły się akcydentalnie; obecnie możemy mieć bliźniąt całe tuziny. W obfitości.
- W obfitości - powtórzył dyrektor i rozłożył ramiona, jakby rozdawał tę płodność. - W obfitości.
Jednakże któryś ze studentów zadał w swej głupocie pytanie, w czym tu korzyść.
- Mój drogi chłopcze - dyrektor gwałtownie odwrócił się ku niemu. - Czyż ty nie dostrzegasz? Czy nie dostrzegasz? Uniósł dłoń; twarz miała uroczysty wyraz: - Proces Bokanowskiego to jeden z podstawowych czynników stabilności społecznej!
Podstawowych czynników stabilności społecznej.
Standaryzacja mężczyzn i kobiet; identyczne osobniki. Cała niewielka wytwórnia obsadzona personelem z jednego zbokanowizowanego jaja.
- Dziewięćdziesiąt sześć identycznych osób przy dziewięćdziesięciu sześciu identycznych maszynach! - Głos aż drżał radosnym uniesieniem. - Teraz panujemy nad sytuacją. Po raz pierwszy w dziejach. - Przytoczył hasło planetarne: „Wspólność, Identyczność, Stabilność”. Naprawdę wielkie słowa.
- Gdybyśmy umieli bokanowizować bez ograniczeń, cały problem byłby rozwiązany.
Rozwiązany przez standartyzowane gammy, identyczne delty, jednolite epsilony. Miliony jednakowych bliźniaków. Zasada produkcji masowej wreszcie zastosowana w odniesieniu do biologii.
8
Między drgającymi z wysiłku dłońmi Y. powoli materializował się kształt ptaka czarnego jak węgiel. Palce czarodziejki delikatnie głaskały nastroszone piórka, płaską główkę, zakrzywiony dziób. Jeszcze jeden ruch, hipnotyzujące płynny, pieszczotliwy i czarna pustułka, pokręciwszy głową, zaskrzeczała głośno. Jej bliźniaczka, wciąż nieruchomo siedząca na rogach, odpowiedziała skrzeczeniem.
- Dwie pustułki - rzekł G. cicho. - Dwie czarne pustułki, stworzone za pomocą magii. Jak mniemam, obie są ci potrzebne.
- Słusznie mniemasz - powiedziała z trudem. - Obie są mi potrzebne. Myliłam się, sądząc, że wystarczy jedna. Jak ja bardzo się myliłam, G. ... Do jakiej pomyłki przywiodła mnie pycha królowej zimy, przekonanej o swojej wszechmocy. A są rzeczy... których nie sposób zdobyć nawet magią. I są dary, których nie wolno przyjąć, jeśli nie jest się w stanie odwzajemnić ich... czymś równie cennym. W przeciwnym razie taki dar przecieknie przez palce, stopi się niby okruch lodu, zaciśnięty w dłoni. Zostanie tylko żal, poczucie straty i krzywdy...
- Y. ...
- Jestem czarodziejką, G.. Władza nad materią, którą posiadam, jest darem. Darem odwzajemnionym. Zapłaciłam zań... Wszystkim, co posiadałam. Nic zostało nic.
Milczał. Czarodziejka przetarła czoło drżącą dłonią.
- Myliłam się - powtórzyła. - Ale naprawię mój błąd. Emocje i uczucia...
Dotknęła głowy czarnej pustułki. Ptak nastroszył się, bezgłośnie otwierając krzywy dziób.
9
Kiedy Random House opublikowało w 1972 roku pierwszy zbiór wierszy Savannah, Luke i ja pojechaliśmy do Nowego Jorku, aby pochodzić na przyjęcia i wieczory autorskie towarzyszące publikacji. Wraz z Savannah siedzieliśmy pod jej zwisającymi roślinami i za jej pięknym biurkiem; zadedykowała dla mnie egzemplarz Córki krewetkarza, podczas gdy Luke szukał miejsca, żeby bezpiecznie zaparkować na noc. Podała mi książkę otwartą na stronie tytułowej i obserwowała moją twarz, kiedy czytałem:
„Mojemu bratu, Tomowi Wingo, którego miłość i oddanie sprawiły, że było to coś warte. Wielkie dzięki dla mego cudownego bliźniaka".
Czytałem tę dedykację i łzy napłynęły mi do oczu, a ja zastanawiałem się, jak z naszego dzieciństwa mogła wyrosnąć jakakolwiek poezja.
— Quarterbackowie nie płaczą — powiedziała i objęła mnie.
— Ten płacze — odrzekłem.
10
- Już niedługo się ściemni - powiedział Samuel. - Siedzieliśmy tak tutaj i aniśmy się spostrzegli, jak przyszedł wieczór. Przyjechałem, żeby pomóc przy nadawaniu imion bliźniakom, a oni wciąż są bezimienni. Zabawialiśmy się w huśtanie na desce. Li, ty lepiej trzymaj te swoje komplikacje z dala od maszynerii uznanych kościołów, bo jeszcze może się zdarzyć, że zobaczymy Chińczyka z gwoździami w rękach i nogach. Oni tam lubią komplikacje, ale swoje własne. No, czas już się zbierać do domu.
Adam powiedział z desperacją:
- Poddaj mi jakieś imiona.
- Z Biblii?
- Skąd chcesz.
- Czekajże. Ze wszystkich tych, co wyszli z Egiptu, tylko dwóch dotarło do Ziemi Obiecanej. Chciałbyś ich wziąć za symbol?
- Ale kogo?
- Kaleba i Jozuego.
- Jozue był żołnierzem... wodzem. Ja nie lubię żołnierzy.
- Hm, Kaleb też był przywódcą.
- Ale nie wodzem. Nawet mi się to podoba... Kaleb Trask. Jeden z bliźniaków przebudził się i zaczął natychmiast wrzeszczeć.
- Wywołałeś jego imię - rzekł Samuel. - Jozue nie spodobał ci się, ale Kaleb już jest nazwany. To ten sprytny - ten ciemniejszy. Patrz; drugi też się obudził. Ano cóż; ja zawsze miałem słabość do Aarona, ale on nie doszedł do Ziemi Obiecanej.
Drugi chłopczyk zaczął krzyczeć nieomal radośnie.
- A to niezłe! - powiedział Adam.
Nagle Samuel roześmiał się.
- W dwie minuty! - zawołał. - I to po całym wodospadzie słów! Kalebie i Aaronie, teraz jesteście ludźmi, przystąpiliście do bractwa i macie już prawo być potępieni.
Li wziął pod pachy obu chłopców.
- Czy pan ich rozróżni? - zapytał.
- Oczywiście - odparł Adam. - Ten jest Kaleb, a ty jesteś Aaron.
Li pośród zmroku podźwigał wrzeszczących bliźniaków do domu.
- Jeszcze wczoraj nie odróżniałem jednego od drugiego - zamyślił się Adam. - Aaron i Kaleb...
11
Pozostałem sam w pokoju, w którym żyłeś. Obejrzałem wszystko dokładnie... wybacz mi tę nietaktowną ciekawość. Ale jakoś nie dowierzałem rzeczywistości, nie wierzyłem, by człowiek, z którym spędziłem kawał mojego życia, dokładnie dwadzieścia dwa lata, dzieciństwo, młodość, a potem najlepsze lata wieku męskiego, mógł uciec. Próbowałem znaleźć usprawiedliwienie, myślałem, a może jest chory, to znów miałem nadzieję, że oszalałeś albo że cię ścigają – może grałeś w karty bądź dopuściłeś się jakiejś niegodziwości względem pułku, względem sztandaru lub naraziłeś na szwank swoje słowo i swój honor. Miałem taką nadzieję. Tak, nie dziw się, w moich oczach wszystko to wydawało się mniejszym grzechem niż to, co uczyniłeś. Dla tego wszystkiego znalazłbym usprawiedliwienie i wytłumaczenie, nawet gdyby szło o niedochowanie wierności ideałom świata. I tylko jednego nie umiałem wytłumaczyć: tego, że uchybiłeś mnie. Tego nie rozumiałem. Na to nie było usprawiedliwienia. Odjechałeś jak jakiś defraudant, jak wychodzący ukradkiem złodziej, mimo iż jeszcze przed paroma godzinami byłeś z nami, z Krystyną i ze mną, w pałacu; w ciągu lat spędziliśmy wiele dni, a czasami i nocnych godzin, w takim wzajemnym zaufaniu i braterskiej zażyłości, jaką znają jedynie bliźnięta, owe dziwne istoty, które kaprys natury związał na śmierć i życie. Bliźnięta, rozumiesz, które z dala od siebie, w dorosłym wieku także wiedzą o sobie wszystko. Bowiem jakieś prawo biologiczne nakazuje, by zachorowali jednocześnie, by chorowali na to samo, nawet wtedy, gdy jeden żyje w Londynie, a drugi gdzieś daleko, w obcym kraju. Nie piszą do siebie, nie rozmawiają ze sobą, inaczej żyją, mieszkają, jedzą co innego, w innych warunkach, oddzieleni tysiącami kilometrów. A jednak, w wieku trzydziestu, czterdziestu lat, o tej samej godzinie, przy jednakowych szansach na wyzdrowienie lub śmierć, zapadają na tę samą chorobę, na przykład wylew żółci albo zapalenie wyrostka robaczkowego. Wspólny organizm ma dwa ciała, tak, jak było w łonie matki... Kochają i nienawidzą tę samą osobę. Jest tak w przyrodzie. Niezbyt często... ale może i nie tak rzadko, jak się to ludziom na ogół zdaje. Niekiedy dopuszczałem myśl, że może przyjaźń jest to taka więź, jak owa nieodwracalna współzależność bliźniaków. Osobliwa identyczność skłonności, sympatii, smaku, kultury, dwóch ludzi w jedno i to samo łączy fatum. I na próżno jeden czyni cokolwiek przeciwko drugiemu, bowiem wspólny jest ich los. I daremnie jeden ucieka przed drugim, ponieważ wiedzą o sobie wszystko, co istotne. I daremnie jeden z nich wybiera sobie nowego przyjaciela lub kochankę, ponieważ bez tajemniczego, nie pisanego zezwolenia drugiego nie potrafi wyzwolić się z tej wspólnoty. Los takich ludzi spełnia się równolegle, daremnie jeden odchodzi daleko od drugiego, bardzo daleko, na przykład w tropiki. Myślałem o tym, z roztargnieniem, kiedy stałem w twoim pokoju, w dniu twojej ucieczki.
12
Telefon w przedpokoju rozdzwonił się gwałtownie. Patrycja złapała za słuchawkę.
- P. - odezwał się po drugiej stronie głos G. . - Och. Co za historia, siostro. Słuchaj, czy powiedziałaś już profesorowi, że ma nową prawnuczkę?
- Powiedziałam, siostro.
- Ostrożnie mu powiedziałaś?
- Ostrożnie.
- To słuchaj, och-och - stękała dziwnie G. . - No to teraz mu powiedz, tylko jeszcze ostrożniej, że ma drugą.
- Co?!...
- Ledwie wyszłyście, urodziła się następna. Bliźniaczka.
- Chcesz powiedzieć, że nasza laryngolog spartoliła robotę?! - zapytała z uciechą Patrycja, a oczy wszystkich obecnych zwróciły się ku niej z pytającym wyrazem.
- No, nie to chcę powiedzieć, oczywiście... choć, prawdę mówiąc, K1. miała szczęście, że doktor K2. przyszedł na czas. I. nie zwróciła uwagi na to, że jeszcze jeden dzidziuś czeka w kolejce. Prawdę mówiąc, tego można nie zauważyć.
- Zwłaszcza jak się jest laryngologiem - dorzuciła drwiąco Patrycja.
- Nie, no bez kpinek, P. . Sytuacja nie była typowa. W każdym razie, druga dziewczyneczka też zdrowa i bardzo foremna - tu głos G. rozpłynął się nieco i Patrycja mogła sobie wyobrazić, jaki to uśmiech rozświetla piegowatą twarz starszej siostry. - Kreska teraz śpi, strasznie się zmęczyła. Doktor tu jest. Zaraz przyjedzie jeszcze dwóch innych, a ja też tu będę i o nią podbam. Przetrzymajcie jeszcze małą Kasię, niech tu nie bryka.
- O na Jowisza, ale heca - stwierdziła Patrycja – G. , jak myślisz, kiedy ona się obudzi?
- Och, no nie wiem. Jak chcesz wpaść, to chyba dopiero pod wieczór
- Mam dla Kreski olbrzymi wspaniały bukiet kwiatów. Na Dzień Kobiet, wiesz?
- Aha - mruknęła G. w słuchawce. - Dzień Kobiet. Całkiem zapomniałam. Cóż. Niegłupia nazwa dla dzisiejszego dnia. Kobiet to dziś naprawdę przybyło
13
Dom wyglądał na opuszczony. Drzwi i okna były pozamykane. Na werandzie z przodu nie stały krzesła ani stoły. Lecz na zewnątrz wciąż parkował błękitny plymouth z chromowanymi statecznikami, a w domu wciąż mieszkała Baby K.. Była ciotką Rahel, a ściślej, młodszą siostrą jej babci. W rzeczywistości nazywała się Nawomi, Nawomi Ipe, lecz wszyscy mówili na nią Baby. Przydomek Baby K. zyskała sobie, kiedy była już wystarczająco dorosła, aby zostać ciotką. Rahel nie przyjechała jednak do niej. Ani ona, ani ciotka nie robiły sobie w tej kwestii żadnych złudzeń. Rahel przyjechała do swego starszego brata Esthy. Byli bliźniętami dwujajowymi. Z ciąży mnogiej, jak to nazywają lekarze. Urodzili się z dwóch osobnych, lecz jednocześnie zapłodnionych jajeczek. Estha - Esthappen - był starszy o osiemnaście minut. Nigdy nie byli do siebie zbyt podobni. Jeszcze w dzieciństwie, kiedy Estha i Rahel mieli chude, dziecięce ciałka, robaki i twarze pyzate jak późny Elvis, nie słyszało się zwyczajowego: "Które jest które?", ze strony wiecznie uśmiechniętych krewnych czy biskupów Kościoła syryjskiego, którzy często odwiedzali Ayemenem House, licząc na datki. Gorzej odróżnialni byli w głębszych, bardziej utajonych sferach.
W tych wczesnych, amorficznych latach, kiedy dopiero zaczęła się pamięć, kiedy życie składało się z samych Początków i wszystko było Na Zawsze, Esthappen i Rahel myśleli o sobie razem jako "Ja", a osobno, indywidualnie, jako "My". Jakby stanowili rzadką odmianę bliźniaków syjamskich, fizycznie odrębnych, lecz zrośniętych duszami. Teraz, wiele lat później, Rahel nawiedza wspomnienie o tym, jak obudziła się pewnej nocy, chichocząc z komicznego snu Esthy. Ma również inne wspomnienia, które formalnie nie dla niej były przeznaczone. Pamięta na przykład (choć jej tam nie było), co Pomarańczowo-Cytrynowy Mężczyzna powiedział do Esthy w kinie Abhilash Talkies. Pamięta również smak kanapek z pomidorami, które Estha jadł w pociągu pocztowym do Madrasu. A to tylko małe rzeczy.
W każdym razie teraz Rahel myśli o sobie i swym bracie - "Oni", ponieważ osobno nie są już tym, czym byli albo czym sądzili, że będą.
Już nigdy. Ich żywoty mają teraz swój rozmiar i kształt, inny u Esthy, inny u Rahel.
14
"Długo nie trwało, a stała się matką
Szczęśliwą chłopców dwóch wielce dorodnych
O podobieństwie tak zadziwiającym
Że różne były tylko ich imiona.
W owej godzinie, w tym samym zajeździe
Niewiasta z ludu brzemienna powiła
Także dwu chłopców, i również jednakich."
15
Landgraf von S. był postacią nietuzinkową mimo pozornie tuzinkowej sytuacji życiowej, jaką jest posiadanie trzydziestokomnatowego zameczku, łanów kocimiętki i dwójki dorastających dzieci. (Trzecie chwilowo nie zaprzątało jego uwagi, na razie będąc jedynie zawartością kołyski, czyli nadal pozostając w gestii żony i niańki). Rinalda i Margeritę - bardzo niepodobne do siebie bliźnięta - ojciec wciąż wprawiał w niemałe zdumienie, a nawet podziw, inteligencją i niebotycznym roztargnieniem jednocześnie. Rekord ustanowił prawdopodobnie parę lat temu, kiedy bliźniaki należało posłać do szkół. Landgraf nie dość że francońskie słowo coeducation w niepojęty sposób zrozumiał jako „dobra edukacja", to jeszcze jednego dnia podpisał dokumenty Margerity, a drugiego Rinalda, święcie przekonany, że wysyła swoje dzieci do zupełnie różnych przybytków wiedzy. Zdziwił się jedynie przelotnie, że obie dyrektorki nazywają się identycznie: Flageolet. Było to jednak bardzo popularne nazwisko i nie wzbudziło w nim żadnych podejrzeń. W ten sposób rodzeństwo von S., zamiast przebywać osobno w „jednopłciowych" szkołach z internatem dla dzieci z ich sfery, wylądowało razem w wesołej instytucji madame Flageolet, wraz z potomstwem urzędników, kupców i młynarzy albo podejrzanymi rasowo latoroślami aktorów i muzyków. (Również takich, którzy śpiewają Złoto, złoto, złoto).
16
Choć myślałem, że nie powiem już o niej ani słowa, to po tylu latach milczenia czuje, że jednak muszę. Dziewięć miesięcy spędziliśmy razem gdzieś głęboko w łonie matki, patrząc na siebie, dzieląc się pokarmem, przestrzenią, płynami i śmiechem. Tak, śmiechem. Przy mojej siostrze śmiało mi się serce. Dzięki niej cały świat jaśniał i promieniał. Nie potrzebowaliśmy słów. Nigdy nie rozmawialiśmy. Czy ktoś rozmawia z własną ręką, nogą, głową? Oto jak bardzo Mohini była częścią mnie. Zabierając ją, te japońskie dranie wyrwały mi niezbędny kawał duszy.
Po zamknięciu oczu widziałem jej twarz i konałem z bezbrzeżnej tęsknoty. Miałem ochotę wrzeszczeć, wyć, niszczyć.
17
Byłyśmy bliźniaczkami jednojajowymi i podobno własna matka nie mogła nas rozróżnić. Dopóki żyła, a nie trwało to długo. Przy wstrząsającym podobieństwie zewnętrznym całą resztę miałyśmy już w kratkę, rozbiegały nam trochę upodobania, charakter, zdolności i predyspozycje. Nienawidziłyśmy się śmiertelnie przez całe lata, co nie przeszkadzało nam w dostrzeganiu płynących z podobieństwa korzyści. Nienawiść wylęgła się w momencie, kiedy w wieku lat czterech razem spojrzałyśmy w lustro. Oczywiście ubierane byłyśmy jednakowo, co nie miało żadnego sensu, bo przy identyczności wyglądu należało nas zróżnicować bodaj strojem, ale widocznie nacisk tradycji był silniejszy niż zdrowy rozsądek. Spojrzałyśmy i dokonałyśmy odkrycia.
- To ja! - powiedziała Krystyna z naciskiem, pełnym oburzenia. - Dlaczego wyglądasz tak jak ja?
- A to ja! - odparłam, pokazując któraś z nas palcem. - to ty wyglądasz jak ja! Nie chcę!
- Nie chcę! - zawtórowała mi energicznie. - Przestań wyglądać!
- To ty przestań! Ja jestem jedna! A ty druga!
- Ty jesteś druga, a ja jedna! Zrób się inna!
- Sama się zrób!
Od słowa do słowa, oderwano nas od siebie, zanim zdążyłyśmy pozbawić się wzajemnie włosów na głowach. Ona ugryzła mnie w ucho, a ja jej podrapałam nos. Dławiąc się urazą, rzucałyśmy na siebie wściekłe i dzikie spojrzenia i nie chciałyśmy ze sobą rozmawiać aż do chwili pójścia do szkoły. Nawet tragiczna śmierć i pogrzeb rodziców nie miały wpływu na naszą nienawiść.
18
Razem z Jaśkiem mamy już blisko trzydzieści lat. Jasiek ma prawie piętnaście i ja mam prawie piętnaście, pech bowiem chciał, że urodziliśmy się bliźniętami. Brat bliźniak jest bardzo uciążliwy. Wuj Tomasz jest bratem mojej Mamy, ale nie bliźniakiem, i pewnie dlatego Mama i Wuj są do siebie tak bardzo przywiązani. Z bliźniakiem to się kompletnie nie udaje.
19
Ze swej strony Elsa grała rolę dobrej żony, eleganckiej pani domu i oddanej matki. Dla Maxa i Harry'ego zawsze była Mutti, nauczyła ich francuskiego i niemieckiego, a oni bardzo ją kochali, choć jeszcze większym uczuciem darzyli wiecznie pijanego bohatera wojennego. Udało mu się kupić myśliwiec Bristol, który trzymał na przedmieściach Bostonu w małym aeroklubie, którego właścicielem był inny as lotniczy z czasów Rfc, niejaki Rocky Farson. Chłopcy mieli dziesięć lat, kiedy Jack posadził ich w tylnej kabinie i zabrał w powietrze.
Nazwał to prezentem urodzinowym. Chłopcom bardzo się spodobało, a Elsa zagroziła, że od niego odejdzie, jeśli zrobi to jeszcze raz. [...] [Chłopcy] byli bardzo do siebie podobni: jasnowłosi i zielonoocy, o wydatnych kościach policzkowych, identycznych głosach i ruchach. Nie mieli żadnych znamion ani innych znaków szczególnych, po których można by ich odróżnić. Najczęściej nawet ona tego nie potrafiła, tak samo jak Abe. Nieustannie udawali jeden drugiego, oszukując wszystkich. Byli bardzo zżyci ze sobą, a spierali się tylko o to, do kogo należy Tarquin. Nigdy nie przejmowali się tym, że Max jako starszy o dziesięć minut był prawowitym baronem von Halder. W lecie trzydziestego roku doszło do tragedii. [...]
- Co teraz? – zapytał [Abe]. - Kiepskie perspektywy.
- Nie dla mnie – odparła[Elsa]. - Ja zrobiłam swoje. Przez całe lata byłam dobrą żoną, Abe, i wiele znosiłam. Chcę wrócić do Niemiec.
- Z czego będziesz żyła? Przepuścił większość spadku po matce. Przykro mi to mówić, ale dobrze wiesz, że w testamencie nie zostawił ci wiele, Elso.
- Tak, wiem - powiedziała. - Ty jednak masz miliony. Więcej, niż ci potrzeba. Mógłbyś mi pomóc, Abe.
- Rozumiem.
- Abe, zawsze byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Pozwól mi wrócić do domu. Odbudowałabym moją posiadłość i świetność naszej rodziny.
- I zabrała ze sobą moich wnuków? - potrząsnął głową. - Nie zniósłbym tego.
- Ale to także moi synowie i należą do matki. Poza tym Max... Max jest baronem von Halder. Nie możesz mu tego odebrać, Abe, to nie byłoby słuszne. Nie byłoby sprawiedliwe. Proszę, Abe, błagam cię.
Abe Kelso przez dłuższą chwilę siedział w milczeniu, pogrążony w żalu i smutku. W końcu przemówił.
- Jak wiesz, często martwiłem się tym, co się stanie, kiedy Max będzie dość duży, aby przyjąć tytuł. Czy wyjedzie stąd i zostawi nas wszystkich? Zawsze myślałem, że zostało jeszcze kilka lat, zanim do tego dojdzie, ale... - Urwał i westchnął. - Skoro jednak Jack nie żyje, a ty chcesz wyjechać, niewiele nam zostało, prawda? - Uśmiechnął się smutno. - Masz rację, Elso, Max zasługuje na tę szansę. I ty także, za to, że przez tyle lat znosiłaś wybryki Jacka. Tak więc pomogę ci. Tylko pod jednym warunkiem. - Jego głos stał się silny i stanowczy. - Harry zostanie tutaj. Nie oddam obu moich wnuków. Na to nie mogę się zgodzić. Dam ci tyle, ile trzeba na odnowienie posiadłości von Halderów, ale Harry pozostanie ze mną. Zgoda?
Nawet się nie spierała.
- Zgoda, Abe.
- Dobrze. Później uzgodnimy szczegóły odwiedzin, kształcenia i tak dalej. Teraz niepokoi mnie tylko to, jak zareagują chłopcy.
- Porozmawiam z nimi.
- Nie, pozwól, że ja to zrobię. Poproś, żeby przyszli do mojego gabinetu, dobrze?
Późnym wieczorem, przed kolacją, kiedy zeszła do salonu, Max i Harry byli zadziwiająco spokojni, ale zawsze tacy byli: chłodni, zamknięci w sobie, zrównoważeni, z dystansem do wszystkiego. Chociaż kochali matkę, zdawali sobie sprawę, jaką jest egoistką, tak więc taki obrót spraw specjalnie ich nie zaskoczył. Ucałowała ich obu. - Dziadek powiedział wam?
- Oczywiście. Zrozumieli - rzekł Abe. - Przyjęli to zadziwiająco dobrze. Jedyny problem to, w czyim posiadaniu znajdzie się Tarquin, ale on zostanie tutaj. Ten miś siedział na dnie kabiny podczas wszystkich lotów Jacka. - Na chwilę pogrążył się w rozmyślaniach, a potem wyprostował plecy.
- Szampana - zaordynował. - Każdemu po pół kieliszka. Jesteście już dość duzi. Wypijmy za nasze zdrowie. Tak czy inaczej, zawsze będziemy razem.
Chłopcy nic nie powiedzieli, po prostu wypili szampana, jak zawsze zbyt dojrzali jak na swój wiek i nieodgadnieni jak miś Tarquin.
20
Wszyscy mieli płomiennie rude włosy i każdy pchał przed sobą kufer bardzo podobny do tego, który stał przed X. . [..]
- Fred, teraz ty - powiedziała pulchna kobieta.
- Nie jestem Fred, jestem George - odrzekł chłopiec. - Naprawdę, kobieto, i ty uważasz się za naszą matkę? Nie wiesz, jak ma na imię twoje dziecko?
- Przepraszam, George.
- To był żart, jestem Fred. - powiedział chłopiec i odszedł. Jego brat bliźniak zawołał za nim, żeby się pospieszył, co też chyba uczynił, bo sekundę później już go nie było - ale jak on to zrobił?"
21
Codziennie nad Tippecanoe na zboczu uroczego pagórka górującego nad zabudowaniami Wielkiego Miasta, Elskwatawa odprawiał uroczyste ceremonie szamańskie, w których uczestniczyli wszyscy mieszkańcy stolicy Związku Oporu. Niezwykłą sławę Wielkiego proroka ugruntował Elskwatawie przypadek. Oto wędrując pewnego razu do plemienia Ottawów nad jezioro Huron wstąpił do fortu Detroit w celu zakupienia prochu i ołowiu. Usłyszał wtedy rozmowę białych na temat zbliżającego się zaćmienia słońca. Biali rozmawiali swobodnie, nie krępując się obecnością dzikiego Szawaneza. Elskwatawa doskonale władał językiem angielskim, a dziesięć lat spędzonych wśród białych wykorzystał na poznanie wielu ich tajemnic. Zapamiętał datę mającego nastąpić zaćmienia słońca i postanowił natychmiast wrócić do Tippecanoe. Na określony dzień zapowiedział wielkie uroczystości szamańskie. Przygotował je z dużą starannością. Od świtu dudniły bębny, a Elskwatawa zanosił modły do Manitou. W wygłoszonej mowie oświadczył wielotysięcznym tłumom Indian, że za chwilę stanie się cud. Umrze słońce i na nowo się odrodzi. Czerwonoskórzy w podnieceniu czekali na spełnienie przepowiedni szamana. A kiedy rzeczywiście słońce zostało przesłonięte ciemną tarcza, lęk ogarnął wojowników. Gdy złociste promienie słońca znów zalały Miasto Wielkiego Ducha, entuzjazm ogarnął czerwonoskórych. Wtedy Elskwatawa wskazując na swego bliźniaczego brata, T., zawołał donośnym głosem:
- Słońce umarło i zmartwychwstało. Tak samo dzieci manitou umarły, ale zjednoczone plemiona pod wodzą wielkiego T. zwyciężą białych, by odrodzić się i żyć.
Od tego dnia imiona braci bliźniaków były na ustach wszystkich Indian, a sława o nadprzyrodzonych mocach szamana biegła od grzmiących wód Niagary aż po dalekie prerie zachodu, od Krainy Wielkich Jezior aż pod zielone magnolie Florydy.
22
W domku było spokojnie.
— Pewnie śpią — rzekł szeptem burmistrz. — Zachowujcie się cicho, dobrzy ludzie, aby ich nie zbudzić.
Wszyscy mieszkańcy stąpali przeto cichutko, a jeden, bardzo odważny, leciutko poskrobał we drzwi, aby wywołać ojca głośnych dzieci. Po chwili zjawił się on na progu, bardzo blady i z zatroskaną twarzą.
— Co się u was dzieje, panie bracie? — zapytał cicho burmistrz.
— Źle się dzieje — rzekł ojciec — mam wprawdzie dwóch synów, ale nie wiem, co to z tego będzie. Mają bardzo donośne głosy…
— Tośmy słyszeli — rzekł burmistrz — ale dlaczego tak krzyczeli?
— Nikt nie uwierzy dlaczego. Ja sam nie mogłem uwierzyć. Tak są do siebie podobni, że własna matka nie może ich odróżnić, więc jednemu przywiązaliśmy do nogi czerwoną wstążeczkę, a drugiemu białą. Wtedy ten, co dostał białą, rozgniewał się i chciał zerwać bratu czerwoną, bo mu się, widać, bardziej podobała, a tamten nie chciał oddać. Powstał z tego powodu taki krzyk i rwetes, że nie było innej rady, tylko zdjęliśmy im tasiemki, aby nie było awantury. Matka płacze, bo się boi, że w rodzinie będzie niezgoda.
— Dziwne rzeczy. A teraz śpią?
— Wcale nie śpią, tylko jeden patrzy nieustannie na drugiego i uważa, czy ten drugi nie dostał czegoś, czego on nie ma.
— A czy ładne chłopaki?
— Pożal się Boże! Oczy mają bardzo mądre, ale bardzo przystojni nie są. Jeden i drugi ma na twarzy piegi, że wyglądają jak nakrapiane jaja.
Jeszcze nie skończył mówić, gdy znowu przeraźliwy krzyk rozległ się w domku.
Ojciec wbiegł szybko do izdebki, a po chwili wybiegł bardzo zatroskany.
— Co im się stało? — pytali ludzie dokoła.
— Biją się! — rzekł ojciec z rozpaczą.
— Biją się? To niemożliwe!
— Kto chce, niech zobaczy. Jeden chwycił drugiego za nos, a tamten, choć przecie nie ma jeszcze czym, usiłuje mu odgryźć ucho. O, nieszczęście! Co robić, panie burmistrzu?
— W imię Ojca i Syna! — zawołał burmistrz — nikt jeszcze nigdy nie pobił się w naszym sławnym i spokojnym mieście. O co im poszło?
— Nie wiem, ale matka mówi, że jeden się drugiemu wykrzywił, ale nie wiadomo który któremu, bo wszystko robią podobnie i równocześnie. O, o, jak krzyczą!
Burmistrz zamyślił się głęboko...
23
Wszyscy przyjezdni zawsze zatrzymywali się u Threadgoode'ów. Któregoś lata u mamy był taki wielki, gruby duchowny baptystów, który przyjechał do naszego miasteczka na zlot. Zatrzymał się u nas, a kiedy dokądś wyszedł, bliźniaczki zakradły się do jego pokoju i zaczęły się bawić jego spodniami. Patsy Ruth weszła w jedną nogawkę, a Mildred - w drugą. Świetnie się bawiły, dopóki nie usłyszały, że wchodzi po schodach... Tak się zlękły, że Mildred ruszyła w jedną stronę, a Patsy Ruth - w przeciwną. Rozdarły te spodnie dokładnie na pół. Mama powiedziała, że tata tylko dlatego nie sprawił im lania, że ten kaznodzieja był baptystą. Ta różnica przekonań nigdy jednak nie powodowała poważniejszych problemów, bo po kościele wszyscy spotykaliśmy się w domu na niedzielnym obiedzie.
24
Mieszkanie Julii znajduje się na ósmym piętrze. Pukam do drzwi i po chwili w wizjerze ukazuje się oko. Julia uchyla drzwi, nie zdejmując łańcucha. Głowę ma przewiązaną chustką, twarz lekko opuchniętą, a na policzkach ślady łez.
- Cześć - witam ją. - Możemy zacząć od nowa?
Julia wyciera nos.
- Czy my się znamy?
- No, dobrze. Być może masz rację. Być może zasłużyłem sobie na takie traktowanie. - Wskazuję wzrokiem łańcuch. - Wpuścisz mnie?
Julia patrzy na mnie jak na wariata.
- Naćpany jesteś czy co?
Nagle dobiega mnie drugi głos i słyszę odgłosy przepychanki. Drzwi otwierają się na całą szerokość, a mnie przez głowę przebiega głupia myśl: są dwie Julie.
- Campbell - pyta prawdziwa Julia - co ty tutaj robisz?
Wyciągam w jej stronę teczkę z dokumentami medycznymi. Wciąż nie mogę się otrząsnąć. Jakim cudem, do diabła ciężkiego, przez cały rok naszej znajomości nie dowiedziałem się, że Julia Romano ma siostrę bliźniaczkę?
25
Mario podniósł się z miejsca, włożył okulary przeciwsłoneczne, odgarnął ciemne włosy.
- Może tego właśnie szukam - odparł.
Jaki on przystojny, pomyślał Maksymilian. W chwilach takich jak ta, kiedy uświadamiał sobie fizyczną atrakcyjność swego brata, zapominał, że są bliźniakami. Potrafił obserwować go pełnymi podziwu oczami, jak zupełnie obcy człowiek, zgłębiać symetrię rysów jego twarzy, smukłe, mocno nakreślone linie jego sylwetki. Było to rzadkie, osobliwe wrażenie rozdwojenia. Zazwyczaj byli zbyt mocno ze sobą stopieni, by któryś z nich mógł wynurzyć się z jednej istoty i spojrzeć na drugiego z boku. Często ze sobą rozmawiali o swoim bliźniactwie, o zesłanym im przez los, dożywotnim współistnieniu. Obaj odbierali je podobnie: stanowili jedną istotę. Mario i Maximilian, Maximilian i Mario. Ich imiona były zupełnie przypadkowe; ciało jednego równie dobrze mogłoby należeć do drugiego. To, że posiadali dwie tożsamości, wydawało im się osobliwym kaprysem natury, która dla żartu wyposażyła jedną dusze w dwa ciała, tudzież wyrazem bezradności i braku zrozumienia ze strony rodziców, którzy nadali im dwa imiona.
===========
Dodane 28 grudnia 2012:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu