Pamiętając wrażenie, jakie zrobiła na mnie czytana ładnych parę lat temu „Matka Ryżu”, od dłuższego czasu zasadzałam się w bibliotece na
Japońska parasolka (
Manicka Rani)
. A kiedy w końcu wpadła mi w ręce … cóż, dawno nie doznałam aż takiego rozczarowania!
Zaczyna się tak samo: wychowana na Cejlonie nastolatka, nosząca imię hinduskiej bogini (tam Lakszmi, tu Parwati), zostaje wysłana na Malaje, by poślubić mężczyznę, którego nigdy dotąd nie widziała. I tak samo okazuje się, że jedna ze stron została wprowadzona w błąd: w „Matce Ryżu” oszukano rodzinę dziewczyny, przedstawiając zgorzkniałego i niezaradnego wdowca jako świetną partię, tu okłamano narzeczonego, wmawiając mu, że poślubi bujną piękność, a przywożąc „wychudzoną szarą kurkę” [46]. Kasu Marimuthu, którego prócz imienia nic nie łączy z kulturą przodków, potrzebował atrakcyjnej żony, nadającej się do pokazywania na przyjęciach wydawanych dla ludzi z jego sfery; dla zabiedzonej i nieobytej Parwati nie widzi miejsca w swojej wystawnej siedzibie i ma zamiar odesłać ją do rodziców, ale powodowany jakimś nieokreślonym impulsem pozwala jej zostać. Najpierw przez kilka dni, a potem dużo, dużo dłużej. A to nie pierwsze zaskoczenie, które przyjdzie jej przeżyć…
Sama fabuła może nie przesądziłaby o tak niskiej ocenie powieści, choć jest dużo uboższa niż w „Matce Ryżu” i prawdę powiedziawszy, znacznie mniej wiarygodna (
Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu).
Zadecydowały o tym dwa inne fakty. Po pierwsze, cały czas miałam wrażenie, że autorka pisała tę książkę jakby w pośpiechu albo myśląc o czym innym, nie starając się dopracować narracji i niewiele dbając o kompozycję. Narrator momentami zachowuje się, jakby miał do czynienia z czytelnikiem małoletnim, pierwszy raz sięgającym po poważniejszą literaturę, i w związku z tym czuł się zobowiązany wykładać mu wszystkie zachowania bohaterów w sposób łopatologiczny, za to nie zawsze spójny. I tak Kasu Marimuthu, przebywając w towarzystwie swojej nowej małżonki łącznie przez jakieś kilkadziesiąt minut (z czego połowę w stanie mocno nietrzeźwym) już wie, że „raziły go u niej brak stylu, urody, wzrostu, edukacji, wyrafinowania” [46]. Zgoda, wzrost i urodę mógł był oszacować jeszcze zanim się upił; skoro wiedział, że poślubia dziewczynę mieszkającą w jednej izbie z rodzicami i kilkorgiem rodzeństwa i mającą jedną parę butów, chyba nie żywił wielkich nadziei, że będzie wykwitnie ubrana; ale w jaki sposób, spity do tego stopnia, że trudno mu ustać na nogach, na podstawie dwóch wypowiedzianych przez nią zdań: „Co ci jest?” i „Ależ ty jesteś pijany”! [46], był w stanie ocenić poziom jej edukacji i „wyrafinowania”?
A jeśli do tego dochodzą jeszcze potknięcia stylistyczne/ językowe, efekt doprawdy nie wzbudza zachwytu.
Oto kucharka Maja (o niej będzie mowa jeszcze za chwilę) robi schlanemu w sztok chlebodawcy wykład na temat właściwego traktowania żony. „Kasu Marimuthu usiłował szarpnąć głową, ale okazało się, że nie włada już swoim ciałem. Nie mógł nawet poruszyć palcami.(…). Kasu Marimuthu zachowywał się komicznie, gdyż nigdy w życiu nie znalazł się w takim położeniu i nie był tak potraktowany. (…) jego oczy, powiększone i podobne do oczu żaby, wybałuszyły się jeszcze bardziej. Jednak lęk pana i jego bezradność nie sprawiły służącej przyjemności, więc się nie roześmiała. (…) – Jutro rano każę cię zwolnić i wypędzić – wykrztusił groźnie Kasu Marimuthu. Był sparaliżowany i ubezwłasnowolniony, lecz jego bystry umysł pracował i doszedł do słusznego wniosku, że ze strony służącej nic mu nie grozi. Była zwykłą kucharką, która zapomniała się i działała z myślą o fałszywie pojętej lojalności wobec osoby, którą uznała za swą nową panią. Niektóre z tych wniosków były pozbawione logiki, lecz Kasu Marimuthu miał w tej chwili zbyt mało komórek mózgowych na posterunku, by dostrzec tajemnicę. Kucharka uśmiechnęła się i zobaczył, że ma pysk wielki jak u psa.” [51-52].
A dalej kilka innych próbek:
„jej chude ramiona łaknące jakiejkolwiek strawy” [57]
„Nogi poprowadziły ją do drzwi frontowych. To dziwne, że nie pamiętała drogi do drzwi. Stała przez krótką chwilę przed schodami. (…) Pobiegła na plażę. Kiedy już tam była, przypomniała sobie, gdzie się znajduje. Umykały jej skrawki czasu. Jakie to dziwne. Pomyślała o głazach i nagle przed nimi stała. Wdrapawszy się na nie, gwałtownie wciągała powietrze, jej klatka piersiowa ścisnęła się boleśnie. Patrzyła w stronę horyzontu. Woda ryczała i rozbijała się o podnóże kamieni.”[129]
„Podszedł do stojących w szeregu żołnierzy i w iście japońskim stylu zdzielił każdego po kolei w twarz, aż się zatoczyli. (…) W ciągu kilku minut przybysz sprowadził do roli niekompetentnych popychadeł tych, którzy jeszcze przed chwilą kroczyli po ziemi niczym głowy zatknięte na czubki mieczy. Powietrze zgęstniało, gdy zawisła w nim absolutna władza tego człowieka nad żołnierzami. Powiedział coś bardzo cicho i nie było to barbarzyńskie warknięcie, ale szereg groźnych syknięć.” [266]
„Jego skóra miała mlecznoszafranowe zabarwienie, nos był gładki, a policzki odstające. Zaznaczyło się na nich nikłe zaróżowienie. Górna warga była grubsza od dolnej, lecz obie ściągnięte w linię prostą. (…) Ogólnie rzecz biorąc, Parwati ujrzała coś w rodzaju oddychającej maski do cna podejrzanego ksenofoba” [267]
„Parwati odwróciła się i spojrzała na magnetofon kasetowy. Przez chwilę nie mogła zrozumieć. Nie pamiętała, żeby coś nagrywała na kasety, ale musiała to robić, gdyż wszystkie były wyjęte z plastikowych pudełek i wykorzystane” [456]
Jeśli nawet ten kulawy styl jest po części sprawką tłumacza, skutek jest jeden: ciężko to strawić.
Druga rzecz, która już definitywnie zakłóciła mi odbiór lektury, to napakowanie jej po brzegi tanim mistycyzmem, i to w jakim wydaniu! Ja się zgadzam, że niepiśmienna wieśniaczka może wykazywać się wcale pokaźną porcją życiowej mądrości, może znać się na ziołach i dietach w stopniu pozwalającym leczyć pewne przypadłości zdrowotne skuteczniej, niż za pomocą nowoczesnej medycyny. I póki Maja udziela gospodarzom tylko lekcji filozofii życia, póki warzy mikstury dla różnych biedaków cierpiących na niemoc płciową albo, jak by to dziś powiedziano, seksoholizm, jestem w stanie to znieść. Ale kiedy wygłasza proroctwa niczym jakaś hindusko-malajski Nostradamus, używając (pod koniec lat 30 XX wieku) języka zaczerpniętego prosto z publicystyki o kilkadziesiąt lat późniejszej, to już naprawdę wielokrotnie przekracza moją wytrzymałość:
„(…) skupienia mocy chłodnej, ściśle pragmatycznej, starożytnej linii rodowej, nie do końca ludzkiej. (…) Jej przedstawiciele posiedli już większość bogactwa na Ziemi i mają niewyobrażalną władzę, ale tak skrzętnie ukrywają się w cieniu, że niemal nie istnieją. Ich celem jest wyłączna władza, dominacja nad światem, jeden ogólnoświatowy rząd. W dążeniu do niego nigdy nie podejmują ryzyka. Zajrzawszy za kulisy zobaczyłbyś, panie, że ich pieniądze mają wpływ na wszystko: na partie rządzące i opozycyjne, na głowy państw, rządy, światowe organizacje, banki centralne, przemysł żywnościowy i farmaceutyczny, media oraz na wszystkie tajne agencje szpiegujące ludzi. W subtelny sposób masy zostaną zahipnotyzowane i ogłupione za pomocą systemu szkolnictwa oraz stałej rozrywki tak otępiającej zmysły, że w pewnej chwili nie wystarczy już nawet twarda pornografia. Zdezorientowani ludzie nie zauważą, że ich władza jest systematycznie ograniczana, a zdolność wykorzystywania prawdziwego potencjału została zdławiona. Za niespełna sto lat rozpocznie się proces zwany globalizacją, który umożliwi coraz bardziej nielicznym koncentrować w swoich rękach władzę nad rzeszami. Jako pierwszy powstanie centralny rząd w Europie. (…) Stany Zjednoczone Ameryki to miejsce, w którym zostanie stoczona ostateczna wojna dobra ze złem na Ziemi. (…) Pewnego dnia syn i wnuk skazanego wyrokiem zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych i świat dowie się, czym jest permanentna ekonomia wojny. Będzie to polityka polegająca na dostarczeniu broni obu stronom konfliktu, tak aby świat trwał w stanie lukratywnej wojny. (…) Wtedy wynajdą pożyteczne pojęcie, jakim jest terroryzm. Ludzie dzierżący władzę skierują atak na własny naród i obarczą winą terrorystów. (…) Wszystko to będzie prowadziło do osiągnięcia celu, którym jest światowy rząd, budząca trwogę globalna armia, społeczeństwo posługujące się jedną walutą i nieużywające gotówki oraz stworzenie systemu chipów umieszczanych w ciele {!!! Ale za to zapomniała o globalnym ociepleniu, genetycznie modyfikowanej żywności i końcu świata w roku 2012 - przyp.D.}” [243-244].
Ratunku! Nigdy więcej!
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.