Przedstawiam Wam przygotowany przez
Minutkę konkurs nr 137:
Śpiew jest odbiciem naszych uczuć – wyraża radość przeżywanych chwil, pomaga koić smutki, podtrzymuje na duchu z trudnych chwilach, zagrzewa do walki.
Jak się dobrze wsłuchać, to wszystko wokół nas śpiewa, a wrażliwe ucho poety i pisarza potrafi to świetnie wychwycić i wysłowić.
Do odgadnięcia jest
25 fragmentów, w sumie można zdobyć
50 punktów, po jednym za autora i tytuł. W przypadku wiersza, czy opowiadania, proszę o konkretny tytuł.
Odpowiedzi proszę przesyłać na adres:
[...] do dnia 26 lutego (niedziela), do godz. 23.00. W tytule maila proszę wpisać swój nick biblionetkowy.
Jeśli ktoś chce wiedzieć, czy zna dusiołka/rodzica, proszę zaznaczyć to w pierwszym mailu.
Zapraszam do wspólnego śpiewania.
minutka
1.
Spadł kiedyś w lipcu
Śnieżek niebieski,
Szczekały ptaszki,
Ćwierkały pieski.
Fruwały krówki
Nad modrą łąką,
Śpiewało z nieba
Zielone słonko.
Gniazdka na kwiatach
Wiły motylki,
Trwało to wszystko
Może dwie chwilki.
A zobaczyłem
Ten świat uroczy,
Gdy miałem właśnie
Przymknięte oczy.
Gdym je otworzył,
Wszystko się skryło
I znów na świecie
Jak przedtem było.
Wszystko się pięknie
Dzieje i toczy…
Lecz odtąd – często
Przymykam oczy.
2.
W to życie szare, jeżeli dziecinne życie może być szare, w to życie, w każdym razie nie związane z kulturalnym podłożem pokoleń, wlewała matka piosenki, lśniące jak słońce w trawie, mieniące się jak słońce w obłokach, drgające jak słońce na wodzie. Przebijały one życie w kamienicy na Elektoralnej, jak promień przebija do głębi wodę i z nagła na jej dnie rozświetla żwir, piasek i wodorosty – inny świat zupełnie: z tamtej strony, a przecież tu – wyrazisty, namacalny, istniejący.
K. wiele jeszcze chorowała. Duszące się, gorączkujące dziecko padało po ataku na poduszki i prosiło:
- Mama, piewaj.
I Mama śpiewała – całe noce. Czasem już zdawało się, że jest zupełnie źle, dziecko majaczyło.
- Powiedz, że wyżyje – Mama podnosi oczy ku Tacie.
I nagle z poduszki szedł zakrztuszony spazmem szept:
- Piewaj.
Mama znowu śpiewała o kotkach, o pieskach, o aniołkach, o wodzie, o łące.
Kiedy dzieci były zdrowe, piosenki rozświetlały się, opowiadały o cudach, cudecznościach.
Dzieci chodziły w piosenkach na spacer:
Rosną sobie kwiatki na łące,
Maki, chabry i goździki pachnące…
Natykały się na rzekę:
Za tą groblą, za tym brodem,
Tam stanęła rzeka lodem,
Ani szumi, ani płynie,
Tylko duma w swej głębinie.
Dzieci widziały jak:
Ukryte w gałązkach tarni czy kaliny
Jaś znalazł gniazdeczko maleńkiej ptaszyny.
Wieczorem matka je zabierała z tych czarodziejskich krain do domu:
Słyszysz, Krysiu, dzwon wieczora?
Krówki z łąk wracają…
Z krówkami wracał i Tata, i Mama zaraz śpiewała wileńską piosneczkę:
Dzień – do pracy, noc – do spania,
A cudny wieczór – do kochania.
Potem rozpoczynały się baje: o Marysi sierotce – dyżurna baja, wieczna baja, którą sobie kazały opowiadać na sen, jeszcze przygotowując się do matury – o krasnoludkach.
3.
Przychodziła zawsze bosa i ledwie odziana w cieniutką jak ze mgły suknię. Wianek fiołków był jej koroną, a złote włosy płaszczem.
Była piękna jak tylko Wiosna być piękna być może.
Wtedy dreszcz radości wstrząsał Ziemią.
- Wiosna idzie! Wiosna idzie!
Małe kiełki wysadzały z ziemi zielone główki i rozglądały się ciekawie po świecie, rzeki i strumienie rozrywały lodowe okowy i gwarem, szumem, śmiechem wynagradzały sobie długie milczenie.
A Wiosna, szczęśliwa i uśmiechnięta, szła po wilgotnej zoranej ziemi, grzejąc w dłoniach zziębnięte ptaszyny i uśmiechem samym budząc radość i życie wokoło.
- Wiosna! Wiosna! Wiosna! – śpiewał i cieszył się cały świat.
- Za cóż oni mnie tak kochają? – dziwiła się Wiosna.
Nie wiedziała, że kochają ją za to tylko, że jest.
I stroiła się co dzień w nowe wieńce, i tańczyła po łąkach gajach śpiewając, bo nic innego Wiosna robić nie umiała. A z nią razem cała Ziemia stroiła się w kwiaty, weseliła i śpiewała. Ogrody, gaje i pola aż trzęsły się od śpiewu słowików, wilg i skowronków.
Zresztą każdy ptaszek chciał śpiewać razem z Wiosną, czy umiał, czy nie umiał. Nawet żaby w błocie rechotały chórem. Zapewne też wyobrażały sobie, że śpiewają.
Ludzie wychodzili w pole orać, lecz raz po raz ustawali w pracy i spoglądali w niebo słuchając śpiewu skowronków. I nie wiadomo, jakby to było dalej na tym rozbawionym i rozśpiewanym świecie, gdyby pewnego dnia nie zjawiła się na Ziemi królewna Lato.
4.
Oto teraz, zauważcie, imbryk rozpoczął swą wieczorną zabawę. Oto teraz imbryk, rozrzewniwszy się i rozmiłowawszy w muzyce, jął bulgotać gardłowo, niepowstrzymanie, folgując sobie w krótkich a melodyjnych parsknięciach, które jednak tłumił wraz, jak gdyby niezupełnie jeszcze zdecydowany, czy będzie, czy nie będzie towarzyski. Oto teraz, po kilku tego rodzaju daremnych próbach stłumienia przyjaznych afektów, imbryk odrzucił precz wszelką posępność i wszelką powściągliwość i wybuchnął pieśnią tak serdeczną i tak radosną, o jakiej żadnemu dotąd łzawemu słowikowi nawet się nie śniło.
Jakże prosta i zrozumiała była to pieśń! Ach, pojąłbyś ją niczym księgę – pojąłbyś ją łacniej niźli niektóre spośród tobie i mnie znanych dzieł. Podczas gdy jego ciepły oddech wytryskiwał lekką chmurką, co uniósłszy się wesoło i z wdziękiem na wysokość kilku stóp nieruchomiała u pułapu na kształt prywatnego imbrykowego nieba, imbryk wyśpiewywał swą pieśń z tak nieokiełznaną energią wesołości, że aż jego żelazny kadłub podskakiwał i brzęczał na kominie. (…)
Że ta pieśń imbryka była pieśnią zaprosin i pieśnią powitania dla kogoś, kto znajdował się w drodze, dla kogoś, kto zdążał w tej chwili do małego, zacisznego domku i wesołego ognia na kominie – rzecz ta nie budzi żadnych wątpliwości. (…)
Otóż wtedy, moi drodzy, odezwał się świerszcz. Zaświerkotał swoje przepotężne świrt, świrt, świrt, wtórując imbrykowi; zaświerkotał głosem tak zdumiewająco nieproporcjonalnym w stosunku do swojego świerszczego wzrostu, jeśli go porównać z wielkością imbryka(…)
Tak oto dobiegł końca występ solowy imbryka. Imbryk nie ustawał i zapał jego nie słabł; lecz świerszcz pochwycił pierwsze skrzypce i już ich nie wypuszczał. Chryste, jakże on świerkotał! Jego przenikliwy, ostry, świdrujący głos wypełniał cały dom i zdawał się mrugać niby gwiazdka w ciemnościach na dworze. Gdy świerkot wzmagał się, słychać w nim było jakiś nieopisany, drżący trel, który kazał podejrzewać, że gwałtowny entuzjazm zwala świerszcza z nóg i na powrót zmusza go do wstania. Jednakże świetnie się ze sobą zgadzali, ów świerszcz i ów imbryk. Refren piosenki wciąż był ten sam; i coraz głośniej, głośniej, głośniej śpiewali współzawodnicy.
5.
- Ludzie tłoczą się w pociągach – powiedział „Y” – nie wiedząc, czego szukają. Dlatego są podnieceni i kręcą się w kółko… - A potem dorzucił: - Nie warto…
Studnia, którą znaleźliśmy, nie przypominała zupełnie studni saharyjskich. Studnie saharyjskie są po prostu dziurami wykopanymi w piasku. Ta natomiast przypominała wiejską studnię. Lecz nigdzie nie było wioski. Zdawało mi się, że śnię.
- To zadziwiające – powiedziałem do „Y” – wszystko jest przygotowane: blok, lina i wiadro…
Zaśmiał się, chwycił linę, puścił blok w ruch. Blok jęknął, zazgrzytał jak stara chorągiewka na dachu po długotrwałym bezruchu.
- Słuchaj, obudziliśmy studnię i ona śpiewa…
Nie chciałem, aby się męczył.
- Pozwól mi, to za ciężkie dla ciebie.
Powoli wyciągnąłem wiadro aż do cembrowiny. Postawiłem je na niej. W uszach dźwięczał mi śpiew bloku, a w falującej wodzie widziałem drgające słońce.
- Chcę napić się tej wody – powiedział „Y” – daj mi…
Zrozumiałem już, czego szukał.
Podniosłem wiadro do jego warg. Pił, mając oczy zamknięte. To było tak piękne jak święto. To było czymś więcej niż pożywieniem. Ta woda zrodzona była z marszu pod gwiazdami, ze śpiewu bloku, z wysiłku moich ramion. Sprawiała radość sercu – jak podarek.
6.
Ledwo z twoim uśmiechem się spotkam
Albo w oczach oczyma utonę,
Ja nie tobie piosenkę ślę słodką,
Lecz urodzie twej nienapatrzonej.
O śpiewaku zorzanym mówili,
Że on różę wysławia o wschodzie,
Że kląskając, miłośnie się chyli
Nad kolebką jej wonną w ogrodzie.
Lecz władczyni ogrodu nie szepnie
I nie westchnie, i śpiew jego prześni…
Tylko pieśni jest piękno potrzebne,
Ale pięknu nie trzeba i pieśni.
7.
Pisał z pasją, z uniesieniem. Nadawał szlif poszczególnym scenom i epizodom, poprawiał i wygładzał każde zdanie. Na marginesach narastały dopiski i uzupełnienia, których obfitość zadziwiła małe, psotne wychowanki autora. Uczył się własne doznania i przeżycia przetapiać na słowa. Tam, gdzie miąższ obserwacji był najgęstszy, tam powstawała najlepsza proza.
Potem z nagła przypływała fala zwątpienia. – A może to wszystko jest pomyłką i złudą? Może ta cała pisanina w istocie niewiele jest warta? Może zamiast grudek cennego kruszcu przez dłonie przesypuje się piasek?... Czy dokonam czegokolwiek, co przetrwa, darząc wzruszeniem i radością czytelników, budząc ich sumienia?
W pamięci młodego pisarza zadźwięczała nuta chopinowskiego preludium i towarzyszące jej słowa pieśni:
Próżne pożądanie –
Wszystko skończy się
W niezmąconej ciszy,
W nieprzespanym śnie…
Nie! Wrócił do pisania – i pracował niezmordowanie. Głęboka noc stała nad domem. Zegary odmierzały późne godziny. Pisał, wiedząc, że to nie koniec.
8.
Z dala, z dala, od przednich sań leciała piosenka:
- A ja się stanę małą ptaszyną
I okryję się gęstą krzewiną…
Jednak ja twoją nie będę!
- Mają cieślowie takie topory,
Że wycinają lasy i bory…
Jednak ty moją być musisz!...
Pieśń ta w inną stronę jak wiatr poniosła duszę R. Dłonie jego ścisnęły jak gdyby toporzysko siekiery i ramię kurczyło się, żeby z całego duchu ciąć owe „lasy i bory”. Ujrzał je w oczach jak żywe: bory niezmierzone, głuchą świętokrzyską puszczę. Wionął na niego smutek i żal…
- Tak-że to nas waćpan zabawiasz, mości kawalerze – rzekła nagle starsza z pań.
- Ale bo ja… właśnie w tej chwili… - bąkał R. zmieszany, nie mogąc znaleźć słowa odpowiedzi.
- Ani nam nie śpiewasz pięknych piosenek, ani grzecznym dyskursem nie rozweselasz. Niemy waćpan jesteś jak ten worek skórzany, w którym nogi trzymamy. Tyle że z nami jedziesz, jak i on…
- Nie umiem śpiewać. I dlatego właśnie…
- Toć to kulig, nie pogrzeb. Waćpan jedziesz na swym koniu za naszymi saniami jak za trumną.
9.
Klaskanego!
Wszyscy wiedzieli, co to oznacza, więc tancerze natychmiast w tył się cofać zaczęli i obejmować panny za nimi się znajdujące, a tancerka z pierwszej pary, jak ptak lekki i szczęśliwy, ze wzniesionymi ku niemu oczami, na ramię „Y” spłynęła. On po raz pierwszy kibić jej obejmując, ukropem na twarzy się oblał i wzrokiem w górę rzucił, lecz potem, jakby radością i dumą szalony, z głośnym hołubcem nad ziemię się porwał i z ramieniem nieco podniesionym w górę, a twarzą ku twarzy tancerki schyloną, szumnie i dumnie dokoła toku taneczny korowód prowadził.
- Owszem! Przecież pięty do tańca poruszył! – zawołała w tłumie S.
On zaś w miejscu, gdzie muzykanci siedzieli, stanął, przez co też wszystkie pary zatrzymać się musiały, i swoim pięknym głosem nie tylko na całe gumno, ale na ogród, drogę i szerokie pole zaśpiewał:
Świeci księżyc, świeci
Około północy,
Ciebie przestać kochać
Nie jest w mojej mocy!
Ten przyśpiewek po prostu zachwycił wszystkich, szczególniej kobiety. Aż w dłonie uderzały i chichotały z uwielbienia. Póki się dął, to dął się, ale jak przestał, to już nikt go nie prześcignie, nawet pan J., który ślicznie tańczy i jeszcze śliczniej mówi, ale do śpiewania to już bynajmniej niezdatny. Ale pierwszy drużbant, czy to ambicją powodowany, czy dla rozweselenia J., która nadęta i jak nieżywa poruszała się przy nim, na tym polu także popisać się próbował. Po kilku zwrotach tańca z kolei jak wryty stanął i bardzo cienkim dyszkantem, niezupełnie na nutę krakowiaka, zaśpiewał:
Powierzchowność często myli
Szczególniej kobiety,
Chociaż oczko łzą umili,
Lecz serce, niestety!
I niepotrzebnie z „Y” w zapasy wchodził, bo pokazało się, że wcale z czym popisywać się nie miał i przyśpiewek niestosowny wynalazłszy, i w słuchaczach obudziwszy nawet zdziwienie: jakim sposobem taki duży mężczyzna mógł taki cienki głos z siebie dobywać? W zamian kruczowłosy O. z błękitnooką C.S., jakby umyślnie przed matką jej stanąwszy, prawie tak pięknie jak „Y”, zaśpiewał:
Koło domu steczka,
Chowaj, matko, pieska:
Masz córeczkę ładną,
To ci ją ukradną!
I ogromny D., znowu z malutką S., jak z dzbankiem po wodę idący, więcej gromko niż melodyjnie huknął:
Za rzeką, za Niemnem,
Kukaweczka kuka,
Mam tego za dudka,
Co posażnej szuka!
Ale krakowiak już się kończył i inni, choćby chcieli, do śpiewania nie mieli czasu. A tylko „Y” jeszcze, jak do przyśpiewków hasło dał, tak je i zakończył, nie w porę nawet, bo przed samym końcem tańca, krótko, lecz dobitnie wyśpiewując:
Najpierwsze kochanie
Kiedy serce chwyci,
Radością i smętkiem
Dosyć je nasyci!
Po czym zaraz tancerkę swoją jak piórko dokoła siebie okręcił i na jedno kolano przed nią przypadając, rękę jej do ust przycisnął.
10.
Szli teraz na inne „łowisko”, była chwila wytchnienia. D. oparła się o ścianę kubryka, podciągnęła spodnie do kolan, zawinęła rękawy bluzki.
- Ale skąd wiesz, że są? – powtórzył swoje pytanie D. – Skąd wiesz, w którym miejscu trzeba rzucić dragę?
C. uśmiechnął się leniwie, przymrużył oczy.
- Słyszę, jak śpiewają.
- Jak co?
- Jak śpiewają. Trawy, wodorosty. Słyszę, jak śpiewają, i wtedy wiem, że trzeba rzucić.
D. milczał, nie uznał tego za żart. Miał na swoim trawlerze nowoczesne aparaty, przyrządy elektronowe zastępowały jego intuicję. Azdyk – urządzenie samopiszące, podawało mu każdej chwili meldunek o głębokości i wszystkim, co znajdowało się w toni wodnej. Ale K. nie miał azdyku, nie miał oscylografów. Musiał czymś to zastąpić – słuchał jak trawy śpiewają.
- Nie śmiejesz się – spytał.
- Nie śmieję się.
- Nikt tego nie słyszy. B. ani B. Słuchali, nic z tego. Ja słyszę.
Wiedział, co to jest, domyślał się, ale nie chciał powiedzieć C., że się domyśla, nie chciał mu odbierać tego, co zdobył. Gdy kuter szedł nad plechą wodorostów albo nad pływającą ich ławicą, naniesioną z Wielkiego Morza, drewniane jego dno pokonywało opór większy niż jedwabny dotyk fali. Lekkie i zwiewne tarcie było tym śpiewem, o którym mówił C. Była to bardziej wibracja niż dźwięk – nie dziwił się, że G. i S. tego nie słyszą.
11.
- Pływasz, potężny bracie, jak mężczyźnie przystoi. To dobrze – szepnął M.
Z wąwozu przecinającego złoża lawy przeszli nad zatoczkę i pogrążyli się w wodzie. Płynęli cicho, bezszelestnie. M. prowadził. Czarne zbocza krateru sterczały nad nimi, toteż kiedy oddalili się od wybrzeża, mieli wrażenie, iż poruszają się na dnie wielkiej misy. W górze rozciągało się niebo gęsto usypane gwiezdnym pyłem. Przed sobą widzieli światła „Rattlera”. Stłumione przez odległość słowa pieśni kościelnej płynęły z tuby gramofonu przeznaczonego dla P.
Pływacy skręcili w lewo, żeby ominąć zdobyty przez korsarzy statek. Kiedy umilkła pieśń, zabrzmiały śpiewy i śmiechy. Później znów zabrał głos gramofon. G. uśmiechnął się na myśl, jak nie pasują do siebie: obecna sytuacja i rozbrzmiewające nad wodą słowa: „O, wiedź nas, miłosierna światłości!”
- Trzeba zapuścić się w cieśninę i wylądować pod Wielką Skałą – szepnął M. – Szatany trzymają przesmyk. Posłuchaj tylko.
Kilka strzałów huknęło w nierównych odstępach. Świadczyło to, że B. strzeże Wielkiej Skały, a piraci okupują wąski skrawek lądu.
12.
Z. wstał z ławki, przeszedł przez środek kościoła i stanął przy ścianie przed nami, twarzą jednak zwrócony do wszystkich wiernych. W ręce miał mocno sfatygowany śpiewnik. Otworzył go i oznajmił:
- Zaśpiewamy numer dwieście siedemdziesiąt trzy.
Tego już wcale nie mogłam pojąć.
- Jak to zaśpiewamy, kiedy nie ma śpiewników?
C. uśmiechnęła się do mnie.
- Cicho, kochaneczko – szepnęła. – Zaraz zobaczysz.
Z. chrząknął i odczytał głosem jak dalekie dudnienie armat.
-
Jest kraj z tamtej strony rzeki.
Sto zestrojonych jakimś cudem głosów odśpiewało chóralnie te słowa. Po ostatniej sylabie przechodzącej w chrypliwy pomruk Z. Powiedział:
-
Kraj błogości to na wieki.
Znów zabrzmiała wokół nas melodia; z końcem ostatniej przeciągłej nuty Z. wygłosił następną strofę.
-
Szlak nas wiedzie na brzeg tamten, wiarą naszą wytyczony.
Wierni się zawahali. Z. powtórzył strofę i wtedy ją zaśpiewano. Przy tym refrenie Z. zamknął śpiewnik, co było dla wszystkich znakiem, że mają śpiewać dalej już bez jego pomocy.
Gdy przebrzmiały słowa:
„i obwieszczą nam puzony”, znów się odezwał Z.:
-
W kraju błogim tym dalekim z tamtej strony jasnej rzeki.
Wiersz po wierszu odśpiewywano chórem harmonijnie, z prostotą, dopóki smętnym pomrukiem hymn się nie skończył.
Spojrzałam na J., który z ukosa patrzył na Z. Ja też nie wierzyłam własnym uszom, a przecież oboje to usłyszeliśmy.
13.
Wymyśliłam własną operetkę pod tytułem Marjorie. Właściwie to jej nie skomponowałam, próbowałam tylko śpiewać z niej urywki w ogrodzie. Żywiłam niejasną nadzieję, że pewnego dnia napiszę libretto i skomponuję do niego muzykę. Zabrałam się do niego, po czym utknęłam. Dzisiaj już nie pamiętam całej historii, ale była chyba dość tragiczna. Urodziwy młodzieniec, obdarzony wspaniałym tenorem kochał do szaleństwa dziewczynę imieniem Marjorie, która oczywiście nie odpłacała mu wzajemnością. W końcu poślubił inną i nazajutrz po weselu dostał z dalekiego kraju list. Pisała Marjorie, że jest umierająca i uświadomiła sobie, jak bardzo go kocha. Młody człowiek porzucił świeżo poślubioną oblubienicę i pędził do niej bez zwłoki. Kiedy przybył na miejsce, Marjorie jeszcze nie wydała ostatniego tchnienia i mogła unieść się na jednym łokciu, żeby odśpiewać piękną miłosną arię umierającej. Potem zjawiał się ojciec panny młodej chcąc pomścić porzuconą córkę, wzruszony jednak rozpaczą kochanków dołączył swój baryton do głosów tych dwojga. Operetkę zamykało trio – oczywiście trio najsłynniejsze ze wszystkich, jakie kiedykolwiek napisano.
14.
- Zaśpiewajmy wszyscy razem – zaproponowała pośpiesznie taktowna panna P. (…) Dzyń, dzyń! Dzwoneczek na lekcję!
Fortel się udał. Panna P. i pan W. przyłączyli się skwapliwie do tamtej grupy i po chwili cała piątka siedziała przytulona do siebie na stopniach werandy, wysyłając w noc przed siebie i w górę do okien pana P., dźwięki piosenki, którą tego lata uważali za najpiękniejszą. (…)
Melodia była może nieco przesłodzona, słowa zaś śpiewacy podawali z takim pietyzmem, iż pan P. nie uronił ani jednego, zwłaszcza że każdy z zacietrzewionych rywali starał się zagłuszyć drugiego, aby panna P. go nie słyszała.
W. śpiewał najgłośniej ze wszystkich; pan P. ani przez chwilę nie miał trudności z rozpoznaniem jego głosu.
Kocham mą miłą bez końca,
Rano ją kocham i nocą,
Kocham o wschodzie słońca,
Kocham, gdy gwiazdy się złocą…
Bo jeden kocha pogodę,
A drugi kocha mgłę –
Ktoś inny deszczową wodę,
A ja – ja kocham c-i-ę!
Na gwiazdy klnę się na niebie,
Że kocham je-dy-nie c-i-e-b-i-e,
Ach, kocham, kocham cię!
Zaśpiewali tę piosenkę cztery razy, następnie pan B. odśpiewał swój numer solowy: „Złoty księżycu, powiedz jej, jak ubóstwiam ją”, po nim W. wykonał pieśń „Fiołek kocha stokrotkę, lecz ja kocham cię-ę-ę”, na zakończenie zaś wszyscy zaśpiewali jeszcze raz chórem: „Kocham mą miłą bez końca”.
Przez cały ten czas, gdy tak śpiewali o miłości, pan P. przewracał się na swoim łóżku, oddalony od głów śpiewaków nie więcej niż o osiemnaście stóp w linii ukośnej. Długo, długo wiercił się i rzucał, słuchając młodych głosów śpiewających serenadę o miłości; długo, długo rozmyślał o miłości i wiele, wiele razy mówił o niej na głos, mimo że znajdował się sam w pokoju. A mówiąc o niej używał słów i zwrotów, jakich zapewne nigdy jeszcze od stworzenia świata w związku z miłością nie używano.
15.
(…) Od przystani mieli jeszcze spory kawał do obozu. Szli bezładną kupą, a spokojni mieszkańcy, po niedzielnemu sztywno wystrojeni, oglądali się za nimi z ciekawością, trochę zgorszeni.
- Malaria! – wołały dzieci.
- Panieneczki, na tyłkach porteczki!
Przywykli do tych przekomarzań i nie zwracali na nie uwagi. Ktoś zanucił popularną piosenkę:
„Kaczuszko, wiesz, maki są tak duże, duże, duże,
A ty masz krótkie nóżki, jak zwykle u kaczuszki”…
- O Boże! – jęknęła Magda. – Jeżeli ktoś jeszcze zaryczy o tej idiotycznej kaczuszce, to chyba go zamorduję! Rzygać się chce!
„Kaczuszko, wiesz, maki są czerwone tak jak róże,
Kaczuszki są nieduże i tak już w życiu jest” – podchwycił natychmiast Jacek na złość Magdzie. Trzepnęła go otwartą dłonią po karku.
- Jezu! Biją się! – pisnęła jakaś babina.
- Biją się! – podchwyciły dzieci. – Panna bije kawalera! Malaria! Zaraza!
16.
M. przyniosła z dołu dwie poduszki do siedzenia, cztery puszki piwa i gitarę. Piliśmy piwo i obserwowaliśmy unoszący się czarny kłąb dymu. Potem M. zaśpiewała piosenkę, akompaniując sobie na gitarze. Zapytałem, czy sąsiedzi nie będą na to krzywo patrzeć. Siedzenie na tarasie, picie i śpiewanie przy oglądaniu atrakcji w postaci pożaru w sąsiedztwie nie wydawało mi się normalne.
- Nie ma sprawy. Nigdy nie przejmujemy się sąsiadami – powiedziała M.
Zaśpiewała piosenkę w stylu folk, którą znała z czasów szkolnych. Nawet przy dobrej woli nie można było pochwalić ani wykonania, ani akompaniamentu, lecz M. wyglądała na zadowoloną.
Lemon Tree, Puff the Magic Dragon, Five Hundred Miles, Where Have All the Flowers Gone?, Michael, Row the Boat Ashore – jedna po drugiej. Na początku M. instruowała mnie jak brzmi drugi głos i usiłowaliśmy śpiewać razem, ale ponieważ robiłem to strasznie, zrezygnowała i śpiewała sama do upojenia. Popijając piwo i słuchając piosenek, z najwyższą uwagą obserwowałem, co się dzieje. Dym się nasilał, potem trochę uspokajał – i tak w kółko. Ludzie głośno się nawoływali, padały rozkazy. Z donośnym warkotem nadleciał prasowy helikopter, zrobił zdjęcia i zniknął. Mam nadzieję, że nas nie sfotografowali, pomyślałem.
17.
W każdym razie tamtej nocy, kiedy syn pani O. zabrał nas do domu ze świątecznej herbatki w kościele, zawiózł nas do torów kolejowych, tam, gdzie kiedyś była kawiarnia, a potem na Pierwszą Ulicę, koło starego domu T. Oczywiście prawie cały dom jest teraz pozabijany deskami i już się wali, ale kiedy jechaliśmy ulicą, światło reflektorów padło na okna w taki sposób, że przez minutkę dom wyglądał tak jak kiedyś, jakieś siedemdziesiąt lat temu, cały rozświetlony, pełen śmiechu i wrzawy. Prawie słyszałam ten śmiech i jak E.R. w saloniku bębni w pianino
Buffalo Gal, Won't You Come Out Tonight albo
The Big Rock Candy Mountain, i prawie widziałam, jak I.T. siedzi na wiśni, wyjąc jak pies za każdym razem, kiedy E.R. zaczyna śpiewać. Zawsze mówiła, że E.R. tak samo umie śpiewać, jak krowy tańczyć. Pewnie to przez tę przejażdżkę koło domu i tęsknotę wszystko zaczęło mi się przypominać...
18.
(…) E. odżyła. Niedługo jednak miała się cieszyć spokojem, bowiem po kolacji zaczęto mówić, iż dobrze by było posłuchać trochę śpiewu, a na to, ku ogromnemu strapieniu E., powstała M. godząc się zaspokoić życzenia tych nielicznych, którzy je wyrażali. E. próbowała znaczącym spojrzeniem i niemym błaganiem powstrzymać siostrę od tej uległości – na próżno jednak. (…) Śpiewaczka nie dorosła do podobnych występów: miała słaby głos i bardzo afektowane maniery. E. chętnie zapadłaby się pod ziemię. Spojrzała, jak J. to znosi, ona jednak spokojnie rozmawiała z B. Spojrzała więc na jego dwie siostry i dostrzegła, że uśmiechają się do siebie szyderczo. Zwróciła oczy na D., ten jednak był wciąż kamiennie poważny. Wreszcie błagalnym wzrokiem spojrzała na ojca, by zrobił coś, bo inaczej M. będzie śpiewała przez całą noc. Zrozumiał, o co jej chodzi i kiedy M. skończyła drugą pieśń, odezwał się głośno:
- To wystarczy, dziecko. Dość długo już umilałaś nam czas. Pozwól, by i inne młode damy mogły okazać swe talenta.
M. zmieszała się lekko, choć udawała, że nie słyszy, a E. zrobiło się przykro i za nią i za ojca, zaczęła się więc martwić, że nie w porę okazała swój niepokój. Poproszono z kolei innych o piosenkę.
19.
- Ho, ho! Ci już mają dość – rzekł V. poruszając w komiczny sposób głową „Y” i E.
Układając głowę studenta na krześle, aby mógł spać wygodnie, ucałował go serdecznie w czoło, nucąc:
Śpij, duszo ma ukochana,
Ja czuwać będę nad twym snem!
- Boję się, aby się nie rozchorował – rzekła W.
- Zostań, tedy, dziecko, i czuwaj przy nim. To – szepnął jej do ucha – jest obowiązkiem dobrej żony. Ubóstwia cię ten młodzian i będziesz jego kochaną żonusią, przepowiadam ci. Słowem – rzekł głośno –
cieszyli się poważaniem w całym kraju, żyli szczęśliwie i mieli dużo dzieci. Oto jak kończą się wszystkie historie miłosne. No, mamusiu – rzekł obracając się do pani V., którą uściskał – włóż mama kapelusz, piękną suknię w kwiaty i szal po hrabinie. Ja pójdę sprowadzić dorożkę… Osobiście.
I wyszedł śpiewając:
Słońca ty boski promieniu,
Co złocisz miłośnie świat…
20.
Pijatyka rozpoczynała się od tradycyjnego obrzędu. Pierwszy pijak chrzcił odpowiednio dzban, uderzając go trzy razy otwartą dłonią z góry na dół, tak żeby nie wylała się ani kropelka. A potem przy akompaniamencie głośnego śpiewu:
Glo… glo… glo… gloryja,
Tak się to piweczko popija…
pił, póki mógł. Wówczas zastępował go sąsiad. Im więcej kto wypił jednym haustem, tym większym był bohaterem. Splótłszy ręce i podniósłszy nimi jednocześnie do ust swoje kufle, pili bruderszaft wychylając piwo duszkiem, aż do dna… Jako że brakowało porządnej kawiarni, piwni goście kończyli swoje nocne zabawy w jednym z czterech lokali z damską obsługą. „U Krystlików”, naprzeciwko dawnego browaru, siadywali najchętniej w kuchni przy szklance czarnej kawy po dziesięć grajcarów. Niekiedy wychodzili po jednemu, dopiero gdy z pobliskiej plebanii ksiądz dziekan szedł odprawiać poranną mszę świętą…
21.
Najpiękniejszych moich piosnek
Nauczyła mnie dzieweczka,
Mistrzem bowiem były dla mnie
Harmonijne jej usteczka.
Te usteczka brzmiały zawsze
Jakąś piosnką świeżą, nową,
Każdy uśmiech był melodią,
Śpiewem było każde słowo.
Wszystko, o czym serce śniło,
Wszystko o czym nawet nie śni,
Odbijało się w jej oczach
I płynęło w słodkiej pieśni.
Więc mnie zawsze przy jej boku,
Wpatrzonego w jej oblicze,
Kołysały śpiewne mary
Czarodziejskich brzmień słodycze.
Czegom uchem nie dosłyszał,
Czegom wzrokiem nie doczytał,
Tom z usteczek koralowych
Sam ustami swymi chwytał.
22.
Mijał czas, księżyc coraz jaśniej oświetlał kupę kamieni, w której znaleźli ukrycie. E. widziała teraz żołnierzy wyraźniej niż przedtem. Żaden nie spał. Ranni za bardzo cierpieli, żeby pozwolić towarzyszom na zmrużenie oka choćby przez minutę. Ich pojękiwania były zdławione i dobiegały z przerwami, ale nawet nie wiedząc, która godzina, E. miała świadomość, że do rana pozostało wiele godzin.
Musi być coś, co potrafię dla nich zrobić, nawet jeśli nie jestem sanitariuszką, powiedziała sobie ze złością. Nie umiała po prostu siedzieć i przyglądać się , jak cierpią, nie próbując odwrócić ich uwagi od bólu. Zdaniem tego nieuprzejmego oficera nie mogła pomóc. Wprawdzie nie wiedziała, jak się bandażuje, ale czy dlatego była bezużyteczna? Przecież Vincent Scotto właśnie niedawno napisał niesłychanie popularną piosenkę
Le Cri du Poilu, której podrywający ludzi refren brzmiał:
Walczy wojsko, huczy front. Czego trzeba chłopcom stąd? Kobiety! Kobiety!
Tekst może prostacki, ale jasny i bezpośredni, pomyślała E. i nie prosząc o pozwolenie, zaczęła śpiewać najciszej jak umiała, głosem niczym wiosenna błyskawica który, gdy chciała, był słyszalny w ostatnich krzesłach trzeciego balkonu, tej nocy niósł się jednak tylko przez ciasną przestrzeń dzielącą ją od żołnierzy. Zaśpiewała pierwszą piosenkę, która przyszła jej do głowy, tę, która przyniosła jej szczęście, którą wybrała na przesłuchanie w Olimpii,
Parlez-moi d’Amour. Na dźwięk jej głosu zaskoczony oficer zaklął pod nosem, ale E. zignorowała go i nuciła dalej, tym razem
Mon Homme.
- Są życzenia, panowie? – spytała, skończywszy nieśmiertelny hymn Mistinguett do bezradności zakochanej kobiety i nieodpartej władzy, którą ma nad nią mężczyzna. Odpowiedziało siedmiu mężczyzn, niektórzy głosami tak słabymi, że ledwie słyszalnymi, inni ochoczo. I każdy z nich dostał swoją piosenkę.
E. siedziała na krawędzi paleniska, jak noc długa śpiewała i śpiewała, wydobywając z pamięci wszystkie melodie i słowa słyszane niegdyś na ulicach D., w drodze na lekcje muzyki i z powrotem, gdyż prawie wszyscy prosili o piosenki, które poznała będąc jeszcze dziewczynką. Widziała żołnierzy tylko w chwilach, gdy księżyc sączył poświatę przez wyrwy w ścianach. Twarze mieli właściwie schowane, ale ci, którym nie starczało sił, by mówić, szeptali życzenia towarzyszom. E. zaśpiewała nawet dla żołnierza, którego niefortunna jazda przywiodła ją w to miejsce.
23.
Komputer zaczął śpiewać.
- „Gdy przez burzę wędrujesz… - skamlał nosowo - … wysoko czoło nieś…”
Z. wrzasnął na niego, żeby zamknął gębę, lecz wrzask zagubił się w huku tego, co cała czwórka, zupełnie zresztą prawidłowo, uznała za spieszącą ku nim katastrofę.
- „I mroków… nie obawiaj się…” – lamentował E.
Statek opanował pikowanie, ale leciał brzuchem do góry. Ponieważ wszyscy leżeli teraz na suficie, było zupełnie niemożliwe, by ktokolwiek mógł dostać się do sterów.
- „Za burzy ścianą…” – piał E. przejęty.
Obie rakiety, zasuwające z hukiem ku statkowi, stały się na monitorach wielkie i groźne.
- „…złociste niebo lśni…”
Dzięki niezwykle szczęśliwemu przypadkowi rakiety nie skorygowały jeszcze dokładnie toru lotu i przemknęły tuż pod wywijającym bez określonego celu statkiem.
- „I słodka srebrna skowronka pieśń brzmi…” Skorygowany czas do uderzenia: piętnaście sekund, kochani… „Wędruj przez wiatr…”
Rakiety wyjąc zrobiły nawrót i ponownie rzuciły się w pościg.
- I to by było na tyle – oznajmił A. – Teraz więc ostatecznie walimy w kalendarz, co?
- Zrobiłbyś mi przyjemność, gdybyś przestał ciągle powtarzać takie rzeczy! – wykrzyknął F.
- Ale to przecież prawda, prawda?
- Niestety…
- „Wędruj przez deszcz…” – śpiewał dalej E.
24.
W spokojnej, mlekiem i miodem płynącej Litwie zrobiło się głodno i straszno. A ponieważ NKWD było nad wyraz skrupulatne, udało się także do stryja E., by zadać mu pytanie: Czy warto tworzyć tyle chórów kościelnych, gdy wokół brak bardziej potrzebnych rzeczy? Przy okazji wynikło z dyskusji wiele interesujących spostrzeżeń na różne tematy:
NKWD: - No dobrze, śpiewacie. A po co i dlaczego, dajmy na to, śpiewacie?
STRYJ E.: - Śpiewamy na chwałę Panu.
NKWD: - Znaczy, co? Pana chwalicie?
STRYJ E.: - Chwalimy.
NKWD: - A za co?
STRYJ E.: - Za wszystko.
NKWD: - Taak. A jak długo?
STRYJ E.: - Ponad dziesięć lat.
NKWD: - To może już wystarczy?
STRYJ E.: Nigdy człowiek nie może dość śpiewać na chwałę Panu.
NKWD: - Nigdy? A jak, dajmy na to, je – to nie śpiewa. Znaczy, jak chce śpiewać, jeść nie powinien, a?
BABKA J.: - A wy Stalina chwalicie?
NKWD: - Chwalimy!
BABKA J.: - A jak jecie, chwalicie?
NKWD: - A wy dawno w tiurmie siedzieli?
BABKA J.: - Dawno.
NKWD: - To pewnie znów pora?
BABKA J.: - W tiurmie siedzieć i Pana chwalić zawsze pora.
NKWD: - Taak. Radzę śpiewania zaprzestać. Dobrze radzę.
Dwa miesiące później ulica Kalwaryjska stała się ulicą Dzierżyńskiego. Tego samego dnia pozbawiono stryja E. opieki nad chórami, mając na względzie jego bezpieczeństwo.
25.
To jest pieśń ludzi, którzy nie mają nigdzie miejsca, a gra ją człowiek, co także nigdy nie miał miejsca dla siebie, i przeto może ją grać. Słuchajcie jej. Znacie tę pieśń; czy pamiętacie? To jest melodia, której nie chcecie słuchać, i żeby jej nie słyszeć, wypijacie co wieczór pięć Martini. To jest pieśń Wielkiej Samotności, która przenika wszędzie jak wiatr pustynny i odwadnia wam duszę. To jest pieśń, której będziecie słuchali w dzień waszej śmierci. Wtedy, gdy leżąc w łóżku, pokryci śmiertelnym potem, będziecie wiedzieć, że wszyscy doktorzy i pielęgniarki, i zapłakani przyjaciele nie znaczą nic i nic nie mogą wam pomóc, nie mogą wam zaoszczędzić ani jednej kropli goryczy, bo to wy umieracie, nie oni – kiedy będziecie czekali na nadejście tego, ze świadomością, że nie zdołacie wykręcić się snem, że nie odsuniecie tego pijąc Martini, ani nie odwleczecie rozmową, że nie znajdziecie ucieczki w waszych zamiłowaniach – wówczas usłyszycie tę pieśń i przypomniawszy ją sobie, poznacie. Ta pieśń jest Rzeczywistością. Czy pamiętacie? Pamiętacie na pewno?
Dzień się skończył,
Zgasł blask słońca,
I – na – niebie,
I – na – wodzie,
I – wśród – wzgórz
Śpij snem wiecznym,
Bo – ha – terze,
Bóg jest tuż!
I kiedy ostatnia nuta zadrgała i roztopiła się w dumną ciszę, a trębacz odwrócił megafon przed tradycyjnym powtórzeniem, w oświetlonej bramie wypadowej ukazały się postacie ludzi, którzy wychodzili od Ch. „Mówiłem wam, że to P.” – doleciał nikło przez dziedziniec głos kogoś mówiącego tonem człowieka, który wygrał zakład. A potem zabrzmiało powtórzenie melodii, by się połączyć z jej drżącą jeszcze w powietrzu, łzawą siostrą. Czyste, dumne dźwięki odbijały się echem na milczącym dziedzińcu. Ludzie powychodzili ze świetlic na galeryjki, by słuchać w ciemnościach, czując nagłe, dławiące braterstwo trwogi, która wypiera wszelkie indywidualne skłonności. Stali zasłuchani w mroku galeryjek i nagle każdy poczuł się bardzo bliski temu, który stał obok, który też był żołnierzem i także musiał umrzeć. A potem, równie milcząco jak przyszli, zaczęli wracać do wnętrza, ze spuszczonymi oczyma, nagle zawstydzeni własnym wzruszeniem i tym, że ujrzeli obnażoną duszę człowieka.
===========
Dodane 28 grudnia 2012:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu