Dodany: 01.02.2012 18:22|Autor: norge
Jak mogła to zrobić?
Jeszcze kilka dni temu powiedziałabym, że jedyną i niekwestionowaną mistrzynią w pisaniu powieści o życiowej traumie przekazywanej z pokolenia na pokolenie jest szwedzka pisarka Majgull Axelsson. Tym bardziej się cieszę, że młoda Niemka, Julia Frank, ze swoją "Południcą" zajęła miejsce tuż obok. Nareszcie, chciałoby się zawołać! Nareszcie książka, która w pełni trafiła do mojej wrażliwości, zaspokoiła czytelnicze tęsknoty, poruszyła najgłębsze emocje.
Prolog jest szokujący. Co mogło sprawić, że trzydziestokilkuletnia niemiecka pielęgniarka porzuciła swojego 8-letniego synka, zostawiając go na pastwę losu na zatłoczonym uchodźcami dworcu kolejowym we wschodnich Niemczech, w 1945 roku? Oczywiście przy założeniu, że uczyniła to świadomie i była przy zdrowych zmysłach? Od wielu lat mieszkali w Szczecinie, przeżyli wojnę, bombardowania, głód i chłód zimowych miesięcy przed wyzwoleniem, brutalny przemarsz Armii Czerwonej, przemoc, gwałty i rabunki. Tylko jego jednego miała na świecie, małego Petera, który patrzył w nią jak w obraz. Jaka matka, jaki człowiek może coś takiego zrobić swojemu dziecku?
To i inne wydarzenia opisane w książce wydają się nieprawdopodobne, jednak dowiedziałam się, że nie jest to żadna fantazja. Julia Frank - z drobnymi modyfikacjami – opowiedziała prawdziwą historię, historię życia swojej babki i ojca. Wyobrażam sobie, jak bolesne musiało być takie rozgrzebywanie przeszłości.
Wyruszmy zatem z naszą bohaterką w podróż, cofnijmy się w czasie. Historia rozpoczyna się w Budziszynie, parę lat przed pierwszą wojną światową. Widzimy typowo mieszczańskie, protestanckie środowisko, w którym wiadomo, kto jest kim i jak powinien się zachowywać. Ale już za moment razem z dwoma siostrami, Heleną i Martą, przenosimy się do dekadenckiego Berlina lat 20. Miasto jest nieco szalone, tętni życiem, oferuje wolność, anonimowość, nieograniczone możliwości. Helena przeżywa pierwszą miłość, dostaje niezłą pracę w aptece, później w szpitalu, zaczyna studiować. To ostatnie dobre dni w jej życiu, bo potem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystko zaczyna się sypać i psuć…
Jestem pod wrażeniem tego, że autorka nie szuka dla bohaterki usprawiedliwienia, natomiast próbuje przeniknąć jej sposób myślenia i postrzegania świata. Robi to z wielką klasą. Język zachwyca sugestywnością, bogactwem metafor, kiedy potrzeba – dosadnością, a także zręcznymi niedopowiedzeniami, które umożliwiają czytelnikowi włączenie wyobraźni.
Zastanawiam się, co – oprócz rozliczenia z przeszłością - jest przesłaniem tej książki. Z pewnością przedstawia ona obraz pewnej kultury, nasyconej hipokryzją i zdominowanej przez mężczyzn, których pragnieniom wszystko jest podporzadkowane. Jednak to tylko taki drobny feministyczny rys. "Południca" mówi przede wszystkim o o beznadziei i braku. O braku miłości rodzicielskiej, który odciska piętno na dziecku, a co najsmutniejsze, przenoszony jest na kolejne pokolenia. Opowiada o najstraszniejszej sytuacji, w jakiej może znaleźć się człowiek – o wojnie. To jedna z tych wyjątkowych powieści, gdzie w tragedii jednej kobiety skupiają się doświadczenia wszystkich innych kobiet, doświadczenia całego narodu. Ogromnie trudno jest się do tego dzisiaj odnieść, ale taki był (albo mógł być) los tysięcy niemieckich matek i ich dzieci. Niektóre, poddane straszliwym doświadczeniom i presji, wciągnięte w szaleństwo nazizmu i wojny, zatracają swój instynkt macierzyński, stają się emocjonalnie wyjałowione. I jak Helena, nie mają już w sobie nic. Dla nikogo.
Tragiczna i gorzka to historia, daleka od hollywoodzkich rozwiązań, gdzie wszyscy wszystko sobie wyjaśniają i mówią "I love you". Dowiedziałam się wiele o życiu Heleny, o tym, co czuła (albo raczej czego nie czuła), ale nie jestem pewna, czy potrafię zrozumieć to, co się stało. Napisałam, że pierwszy rozdział książki był dla mnie wstrząsem, ale zakończenie dosłownie wbiło mnie w ziemię…
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.