O owcy, kozie i ropusze
Nie jestem zachwycony. Chyba nawet jakoś wyjątkowo nie liczyłem na to, że będę. Po prostu naszła mnie chęć na tego rodzaju lekturę, w takim właśnie klimacie, o tego rodzaju tematyce, więc czym prędzej sięgnąłem po Dicka – pisarza kultowego, którego grono fanów wciąż rośnie. Zachwycają się oni każdym aspektem jego twórczości – stylistyką, wizjonerskim kunsztem, narkotyczną atmosferą prozy. Wszak Dick od używek nie stronił, więc fragmentami jego wizje po prostu przerastają trzeźwy umysł czytelnika i bez dwóch listków tabletek na kaszel do nich nie podchodź. Z drugiej strony dodam, iż „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” uznawana jest za jedną z najbardziej przystępnych powieści Dicka i osobiście nie miałem wrażenia, że autor w którymś momencie całkowicie odleciał na skrzydłach narkotycznego Pegaza, więc nie obawiajcie się niezrozumiałego bełkotu. Czytelnicy widzą w Dicku „swojego chłopa”, zaczytują się w kolejnych jego powieściach, tylko ja – kmiot i burak – nie jestem zachwycony, a zaledwie umiarkowanie usatysfakcjonowany. No jakże to tak? Chciałbym jednak zaznaczyć, że usatysfakcjonowany nie jest tożsamy z rozczarowanym, więc w gruncie rzeczy opinia wypadnie raczej pozytywnie. Ochłońmy więc.
Tak, to jest powieść o – werbel - łowcy androidów. Mamy więc maszyny, których gołym okiem nie odróżni się od człowieka, i które nielegalnie wiodą żywot pośród cywilizacji. W zasadzie wśród tego, co pozostało po ludzkości, która w związku z kolejną wojną i pozostałym po niej radioaktywnym pyłem w większości wyemigrowała na obce planety. Rick Deckard, nasz pupilek i główny bohater, zajmuje się tropieniem androidów i usuwaniem ich ze społeczeństwa. Jak się okazuje, jako czytelnicy trafiamy właśnie na jego szczęśliwy dzień, kiedy to otrzymuje listę sześciu celów i z animuszem rusza na polowanie. Problem jest jeden – android jest pozornie niewykrywalną i świetnie kamuflującą się w tłumie maszyną, jednakże ma tę wadę, że jest niezdolny do empatii. Tę lukę stara się wykorzystać Deckard, a my mu w tym potowarzyszymy.
Trzeba przyznać, że Dick potrafił wykreować unikatowy nie tyle w założeniach, co w atmosferze świat. Wyludniona Ziemia, wielkie metropolie o tysiącach opuszczonych budynków, gdzie wielokondygnacyjne rudery zamieszkują raptem jedna, dwie osoby – wyrzutki społeczne. Całkowity zanik fauny i flory, zwierzęta dla nas pospolite (koza, koń, ropucha, struś, pająk) zyskują statut bliski statusowi potomstwa. Pozostali na Ziemi ludzie kupują je za grube pieniądze i troszczą się o nie jak o krew z krwi, kość z kości. Posiadanie żywego zwierzęcia jest oznaką wyższego poziomu życia, głaskanie kozy czy owcy powoduje w ludziach wzruszenie i przedziwną tęsknotę za przeszłością, a zadawanie zwierzętom bólu wstrząsa niczym obserwowanie kaźni na ludziach.
A co z androidami, naszą zwierzyną łowną? Na osobny akapit zasługuje cała procedura polowania, bo tutaj Dick popisuje się z kolei przenikliwością i umiejętnością budowania napięcia. Deckard samotnie penetrujący opuszczone, zakurzone korytarze, wspomagający się jedynie pojedynczym snopem światła z podręcznej latarki, jego oczekiwanie, nasłuchiwanie, przyczajenie! To pompuje adrenalinę w żyły czytelnika, jeśli tylko ten z odpowiednim zaangażowaniem do lektury podejdzie. Nie oczekuj jednak zbędnego rozciągania treści i przedłużania – Deckard jest bezlitosny i jeśli tylko ma okazję strzelić ze swojego fikuśnego lasera w czoło androida, czyni to bez wahania i zbędnego dramatyzowania. Sposób działania naszego łowcy narzuca czytelnikowi pod rozwagę zagadnienie – ile empatii ma w sobie główny bohater? A to prowadzi automatycznie do dylematów z dziedziny „android czy człowiek?”.
Ten motyw Dick w swojej powieści wykorzystuje parokrotnie. Czytelnik zaczyna zastanawiać się, czy właśnie poznana w toku fabuły postać nie jest przypadkiem zakamuflowanym androidem? Autor igra z nami, pobudza naszą podejrzliwość, zwodzi, podsuwa błędne tropy, bo przecież ludzie również są zdolni do braku empatii, to nie jest wcale domena androidów. Osobiste odkrywanie pochodzenia każdej postaci to spora i pochłaniająca frajda, więc autorowi należy się za to przyjazne poklepanie po plecach, pac, pac, Dick.
A jednak! A jednak nie jestem zachwycony i to już trzeci raz w tej opinii. Gdybym chciał usprawiedliwić to w jednym zdaniu, napisałbym pewnie: nie mój klimat. I tego się trzymajmy.
Oczywiście sensowny tekst o powieści nie może się obyć bez porównania do jej filmowej adaptacji (wybitnej podobno). Otóż film jest całkowicie inny. Jedyna cecha wspólna to założenie główne, czyli samo polowanie na androidy. Cała reszta jest diametralnie różna. Atmosfera jest odmienna, pominięto lub znacznie uszczuplono wątki opieki nad zwierzętami. Merceryzm nie istnieje w ogóle, co – jak na moje oko – jest słusznym posunięciem reżysera, bo ta problematyka w ogóle do mnie nie przemawia i męczyła okrutnie moją czytelniczą duszę. Całkowicie zmienione jest zakończenie i okoliczności do niego prowadzące. Dochodzi do sytuacji, że poznania zarówno powieści, jak i jej adaptacji można podjąć się w dowolnej kolejności, bez obawy o jakiekolwiek nieprzyjemności. Nic tutaj ze sobą nie koliduje.
Kończąc, napiszę jedynie, iż nie jestem zachwycony. Za to zaspokojony? Owszem.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.