Odkrywanie książek mało znanych, słabo ocenianych w BiblioNETce, a okazujących się ”perełkami” (w swojej kategorii oczywiście) sprawia mi wielką frajdę. Dwie powieści obyczajowe Jacquelyn Mitchard są tego najlepszym przykładem.
Teoria względności (
Mitchard Jacquelyn)
zaczyna się melodramatycznie: nowotwór i śmiertelny wypadek samochodowy. Czy jednak należy mieć o to pretensje do autorki? Według mnie nie, bo jak się dokladnie przyjrzeć, to życie każdego człowieka j e s t mniejszym lub większym melodramatem. Problem polega w jaki sposób autor to opisze, czy wywoła emocje u czytelnika, czy da mu szansę na refleksję…
Współczesne Stany Zjednoczone. Tragicznie ginie młode małżeństwo osierocając półtoraroczną córeczkę. Zarówno rodzina ojca jak i matki dziecka pragnie adoptować małą Keefer. Dziadkowie są już w podeszłym wieku, ale niejako w ich imieniu z jednej strony wystepuje brat zmarłej - 24-letni Gordon, a z drugiej kuzynowstwo ojca dziewczynki - jej rodzice chrześni. Sytuacji nie poprawia fakt, że obydwa “klany” nie przepadają za sobą. Nikt nie ma pojęcia jak rozwiązać narastający konflikt, zatem dochodzi do rozprawy sądowej. Gordona nie łączy biologiczne pokrewieństwo z siostrzenicą. Czy to będzie miało znaczenie w decyzji sądu?
Z każdą stroną coraz bardziej mnie ta historia wciągała. Najbardziej mi się podobało, ze nikt ani nic nie było w niej czarno-białe. W końcu musiałam zapytać samej siebie: Jak ja bym się zachowała? Co jest słuszne, a co nie? Czy więzy krwi są aż tak ważne, czy też liczy się coś innego? Miejscami ściskało mnie w dołku a i łza się w oku zakreciła. Kilka razy wybuchnęłam śmiechem, bo książka skrzy się pewnym rodzajem humoru sytuacyjnego, który uwielbiam. A kiedy zaczęłam w myślach błagać Gordona, aby podjął dobrą decyzję (ogromnie go polubiłam, a zabraklo mi koncepcji, co facet ma zrobić!) oraz nabierałam coraz większej ochoty na walnięcie pięścią w stół i ryknięcie na dziadków, zeby się opamiętali, wiedziałam juz, że “jestem dla świata stracona”, dopóki nie przewrócę ostatniej kartki książki.
Zero sentymentalizmu, doskonałe prowadzenie akcji, świetnie zarysowane i niejednoznaczne postacie bohaterów, zręcznie wplecione obserwacje obyczajowe, ciekawe zakończenie – czy można chcieć czegoś więcej?
Druga powieść
Głębia oceanu (
Mitchard Jacquelyn)
jest równie dobra, kto wie, moze jeszcze lepsza. Jedzie po emocjach czytelnika, że hej. I tak, jak poprzednia książka niesie ze sobą coś w rodzaju pozytywnego przesłania. Wiem, że zabrzmi to jak wyświechtany banał, ale po przeczytaniu tych kilkuset stron, człowiek staje się lepszy. Przynajmniej na chwilę, ale dobre i to :)
Jak zwykle autorka zaczyna od “trzęsienia ziemi”. W centrum handlowym ginie bez śladu 3-letni chłopczyk. Starszy braciszek, który go miał pilnować, niczego szczególnego nie zauważył. Mały Ben po prostu “rozplynął się” w tłumie. Żmudne poszukiwania nie przynoszą efektu. Mama tylko na moment spuściła go z oka i tego właśnie momentu już nigdy nie zapomni. Przez długie lata dręczona poczuciem winy, doświadczająca pustki i niezrozumienia ze strony najbliższych w końcu otrząsa sie z depresji i probuje ratować to, co pozostało, czyli swoją rodzinę. Wtedy właśnie zjawia się w ich życiu osoba, która wywróci świat do góry nogami, rozdrapie stare rany, przyniesie nadzieję na rozwiązanie zagadki zaginięcia synka. Tylko czy nie jest już za późno? Czy w ogóle może być za późno, jesli chodzi o własne dziecko? Znowu te pytania, na które nie ma dobrych odpowiedzi. No i niesamowite, wzruszające zakończenie. Ryczałam jak bóbr.
Goraco obie pozycje polecam. Oczywiście tylko tym, którzy mają zbieżne z moimi upodobania odnośnie powieści obyczajowych. Kto lubi inne klimaty, inne sposoby narracji - niech pozostanie przy swoim. Natomiast zdecydowanie odradzam książkę
To co najważniejsze (
Mitchard Jacquelyn)
. Moim zdaniem jest ona raczej mało udana. Przegadana, płaska i szczerze mówiąc nudnawa. Oceniłam na 3.
Ostatnio czytałam tak zachwalaną w BiblioNETce
Po prostu razem (
Gavalda Anna)
(4,80 ; książkę oceniło 635 użytkowników ) i potwornie się przy niej wynudzilam, zachodząc w głowę jak to możliwe, że tyle osób dostrzegło w tej książce jakieś większe wartości i uważa ją za chwytającą za serce opowieść o przyjaźni. Mnie wydała się kiepsko napisana, płytka, naiwna, miejscami kiczowata. To, co miało byc śmieszne, nijak mnie nie śmieszyło. Nie doświadczyłam żadnych wzruszeń, a bohaterowie wydali mi się irytujący w swojej (grubymi nićmi szytej) dziwaczności. Szczególnie postać osiedlowego oryginała Philliberta jest sztuczna i przerysowana. Jedyna zaleta to fakt, iz akcja książki rozgrywa się we Francji. Ktoś pewnie stwierdzi, że moje gusta są specyficzne, ale trudno, sa moje wlasne – a to najważniejsze :)
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.