Dodany: 29.06.2007 16:29|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Ścieżka porządna, ale widok na drogę mizerny


„Ścieżkę obok drogi” przeczytać chciałam od dawna, od kiedy dowiedziałam się o jej istnieniu z jakiejś innej prozy wspomnieniowej (jeszcze kilka dni temu przysięgłabym, że „Marii i Magdaleny” Samozwaniec, ale sprawdziłam, trop okazał się błędny). Ogromnie mnie ciekawiło, jak autorka romantycznych, uduchowionych poezji trafiła do Ministerstwa Spraw Wojskowych i jak odbierała budzącą do dziś kontrowersje postać swego przełożonego – od dzieciństwa znanego mi jako Komendant, za którego sprawą dwaj bracia mojej babci opuścili stateczną robotniczą rodzinę i przywdziali „siwy strzelca strój”[1], by powrócić do domu już w wolnej Polsce. Ten skrawek legendy, którą znałam z rodzinnych przekazów, to było za mało, by wyrobić sobie spojrzenie na Marszałka Piłsudskiego jako męża stanu i człowieka. Ale na możliwość pogłębienia wiedzy w tym zakresie musiałam czekać sporo lat, bo przed 1989 rokiem ani książka Iłłakowiczówny, ani żadna inna pozycja tego rodzaju nie była osiągalna, przynajmniej nie w moim rodzinnym miasteczku.

Mając okazję po latach nadrobić zaległości, skorzystałam z niej z ochotą. I doznałam pewnego rozczarowania. Okazało się bowiem, że choć poetka pracowała w MSW przez 9 lat, rzeczywisty kontakt z obiektem swoich wspomnień miała – nie licząc krótkiego epizodu z wczesnej młodości, jeszcze pod zaborami – przez niespełna 3, a sporą część tekstu zajmują nie tylko reminiscencje z okresu pracy u boku Marszałka, ale też zapis losów jej samej między pierwszym a drugim spotkaniem z Piłsudskim, opisy realiów miejsca pracy i wspominki o innych pracownikach MSW, tak że dla samego bohatera książki pozostało mniej miejsca, niż można by się spodziewać. Daje to bardzo fragmentaryczny i niepełny zarys jego postaci, ukazując zaledwie kilka istotnych cech charakteru i stosunkowo skąpo informując o konkretnych zdarzeniach z jego życia, z czego zresztą sama autorka tłumaczy się we wstępie, zauważając, że „pisali o nim i pisać będą ludzie poważni, znakomici, pełni zasług (...) i będą to dzieła mądre, ścisłe, i pouczające”[2], ona zaś sama pragnie przedstawić tylko „odbicie obrazu Marszałka we wspomnieniu osoby najzwyczajniejszej, niezasłużonej”[3].

Ale i bez tych słów łatwo się zorientować, że zamysłem Iłłakowiczówny było nie stworzenie rzetelnej biografii, lecz złożenie pośmiertnego hołdu podziwianemu i szanowanemu człowiekowi, a także przekonanie adresatek książki – nastoletnich siostrzenic i ich rówieśnic w późniejszych pokoleniach – że hołd ten jest uzasadniony. Widać już w tamtych czasach nie było w Polsce zbyt wielu dygnitarzy, którzy by wzdragali się przed przyjęciem zbyt wysokiego honorarium za artykuł prasowy, czuli się odpowiedzialni za każde, nawet błędne, posunięcie podległych sobie ludzi i potrafili osobiście zatroszczyć się o odwiezienie do domu pracownika, który został do ich dyspozycji daleko po godzinach pracy...

Dzisiejszego czytelnika mogą śmieszyć lub drażnić osobiste uwagi autorki, zamieszczone na końcu poszczególnych rozdziałów, miejscami noszące widome znamiona zjawiska zwanego przez Wańkowicza „smrodkiem dydaktycznym” („Absolutnie się nie da w życiu być ostrożnym...”[4]; „Oto jest, na małą skalę oczywiście, całe zagadnienie władzy. Rządzący nie może rządzić sam...”[5]), jak też przestarzała pisownia, słownictwo i składnia („jakto”, „niema”, „Marja”, „niekontenta”; „że wszystkie moje najlepsze siły i zdolności będę mogła zastosować”[6]). Dla mnie akurat ani jedno, ani drugie nie jest mankamentem – pierwsze, bo daje wgląd w tok myślenia i odczuwania Iłłakowiczówny podczas pisania, a przy okazji dostarcza informacji o pewnych szczegółach ówczesnego polskiego życia politycznego – drugie, bo dodaje całości autentyzmu. Jest nim natomiast wspomniane wcześniej ubóstwo danych o głównym przedmiocie wspomnień, skłonność autorki do przemilczania lub omijania pewnych faktów (załóżmy, że po książkę sięgnie czytelnik nieznający zupełnie biografii Piłsudskiego – i będzie zachodził w głowę, dlaczego wspomniana w rozdziale 6 „pani Marja”[7] ni stąd, ni zowąd zmienia się w „panią Aleksandrę”[8], nie domyślając się, że brak objaśnień w tej kwestii jest zapewne efektem obawy biografki, by wzmianka o rozwodzie i zmianie wyznania nie uczyniła skazy na tworzonym przez nią portrecie idealnego męża stanu), wreszcie mało porywający, „czytankowy” styl.

I tylko pomarzyć można, o ile barwniejsze i żywsze mogłyby być te wspomnienia, gdyby to nie skromnej, rozsądnej i statecznej pannie Kazi, lecz pełnej swady i obdarzonej świetną pamięcią „ślicznej, rozpieszczonej Madzi”[9] – jak nazywa Iłłakowiczówna swoją przyjaciółkę Magdalenę Kossak-Starzewską, znaną nam wszystkim pod literackim pseudonimem Samozwaniec – przyszło pracować u boku legendarnego Marszałka...


_ _ _

[1] Z pieśni legionowej „Jedzie, jedzie na kasztance”.
[2] Kazimiera Iłłakowiczówna – „Ścieżka obok drogi”, Oficyna Wydawnicza Zetpress, Warszawa 1989 – reprint oryginału z 1939, s. 14.
[3] Tamże.
[4] Tamże, s. 251.
[5] Tamże, s. 195.
[6] Tamże, s. 269.
[7] Tamże, s. 27.
[8] Tamże, s. 205.
[9] Tamże, s. 250.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1837
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: