Dodany: 10.01.2012 21:36|Autor: Małgoś_28

Piękny, agresywny nastolatek


Kiedy miałam już za sobą pierwsze sto stron powieści, zaczęłam się poważnie zastanawiać, dlaczego właściwie rzuciłam się na tę książkę jak wygłodniały wilk i pochłonęłam te sto stron w wannie ze stygnącą wodą.

Stało się tak z dwóch powodów: byłam w trakcie oczekiwania na odpowiedź wydawcy w sprawie mojej najnowszej powieści i musiałam oderwać myśli od tego tematu. Po drugie, zwabił mnie smutny nastolatek widoczny na okładce (wyd. Harlequin, 2011), który skojarzył mi się z Aaronem – bohaterem mojej powieści, tej, która leżała wówczas u wydawcy.

Smutna buzia chłopaka oraz opis na tylnej okładce sugerowały, że zaraz zetknę się z dobrą, może nawet mocną historią chłopca, który ma poważne problemy ze sobą, stosuje samoagresję, robi się agresywny wobec własnej matki i w końcu zaczyna tracić poczucie rzeczywistości. Sądziłam, że zaraz poznam matkę, której portret zostanie solidnie odmalowany, kobietę, która rozpaczliwie walczy o swojego syna wbrew opinii lekarzy psychiatrów, uważających, że chłopiec jest bardzo chory. Miałam nadzieję na śledzenie dobrego procesu sądowego i własną niepewność do ostatnich stron.

Tymczasem trafiłam na jedną wielką bujdę, która – choć na początku wciągająca - z każdą kolejną stroną odsłaniała kolejne naiwności. Śledząc sceny, w których matka Maksa włamuje się do kliniki psychiatrycznej, by w tajnym komputerze odkryć akta swojego dziecka, albo gdy wpada na salę chwilę po tym, jak dokonano tam morderstwa i zachowuje się w kompletnie irracjonalny sposób, że nie wspomnę o „rozsądnych” działaniach policji, która, zbierając ślady z miejsca przestępstwa, nie tylko zapomina udokumentować zdjęciem narzędzie zbrodni, ale też wszystkie rzeczy: i te zachlapane krwią, i te czyste wrzuca do jednego pojemnika, by się nawzajem wyplamiły – śledząc te sceny czułam, jak moje nadzieje wobec powieści opadają i opadają.

Nie wiem, dlaczego na blogach ta powieść jest dobrze oceniana. Nie rozumiem też osób, które mówią, że czytały ją z wypiekami na twarzy, uważają ją za „prawdziwą” i potrafiły się przy niej wzruszyć. Autorka podobno dobrze rozwinęła wątek przesłuchań sądowych oraz samej rozprawy. Być może tak, w końcu ma za sobą studia prawnicze.

Niemniej jednak uważam, że zabrakło w tej powieści podstaw: chłopak, który mógł być atutem historii, ponieważ wydaje się najciekawszym jej elementem, jest kompletnie nijaki, autorka przedstawia go jako pięknego nastolatka, który ma swoje zdanie i nie należy do milusińskich, a chwilę później pokazuje go jako ofiarę losu. Zresztą wątek Maksa jest w powieści zdecydowanie poboczny, chłopiec przez większą część historii właściwie jest nieobecny, a akcja skupia się na jego matce. Danielle jest samotną matką, prawnikiem. Niestety, nie byłam w stanie zbudować jej pomnika godnego kobiety walczącej do upadłego o swoje dziecko i wierzącej w jego uzdrowienie wbrew temu, co twierdzą lekarze. Chwilami autorka wkłada w jej przemyślenia piękne zdania i maluje jej portret, ale w kolejnych scenach, niestety, ten portret się rozmywa. Mnie Danielle nie przekonała. Zirytowała mnie natomiast, gdy, zamiast opiekować się chorym synem, niemal w ciągu jednego wieczoru uwikłała się w romans. (Trochę naiwny romans, bo dorośli ludzie po przejściach, po jednej nocy nie będą raczej patrzeć na partnera jak na miłość swojego życia). Poza tym, na Boga, kiedy jej dziecko jest oskarżone o zabójstwo, a ona sama może stanąć przed sądem za ukrywanie dowodów, bardziej interesuje ją kostium, w który jest ubrana i adwokat, z którym romansuje, niż to, co dzieje się w jej życiu!

A szkoda, ponieważ van Heugten niewątpliwie jest autorką utalentowaną i potrafi świetnie oddać nastrój scen, które buduje. Ma też dar wciągania czytelnika w opisywaną historię i, z punktu widzenia sensacji, prowadzi w książce wartką akcję, szkoda, że bezsensowną, jeśli się nad nią zastanowić. Powieść „Dotknąć prawdy” to jej debiut, który możemy czytać w Polsce, więc pewnie zrobił już furorę za granicami naszego kraju.

W serii książek „Mira”, w której wyszła „Dotknąć prawdy”, nieco wcześniej czytałam „Dogonić rozwiane marzenia” Elizabeth Flock. Być może dlatego byłam przekonana, że Antoinette van Heugten napisała coś naprawdę przekonującego i dobrego, skoro znalazło się w tej samej serii co powieść Flock. Niestety, pomyliłam się.


[Recenzję opublikowałam wcześniej na moim blogu]

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1069
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: