Dodany: 23.06.2007 19:27|Autor: dot59
Poczwórny wizjer
Dlaczego ludzie piszą dzienniki? Na pytanie to, z pozoru dość proste, istnieje pewna liczba odpowiedzi, z których ani jedna nie musi dotyczyć wszystkich bez wyjątku autorów osobistych zapisków, za to w każdym poszczególnym przypadku w grę wchodzić może kilka spośród nich. A i tak nie wiadomo, czy liczba ta jest skończona, cóż bowiem wiemy o motywacjach tych pamiętnikarzy, których notatki może wcale nie ujrzą światła dziennego, ukryte na całe lata przed okiem niepowołanych albo zniszczone przez autora czy jego sukcesorów...
Są dzienniki pisane od razu z zamiarem publikacji, co ma zazwyczaj miejsce w przypadku twórców znanych i uznanych, pewnych, że każda rzecz, która spłynie spod ich pióra, zyska poczytność i jeszcze bardziej przysporzy im sławy; tych nie cenię jako źródła informacji o świecie wewnętrznym autora – choć mogę chylić czoła przed ich walorami literackimi – bo uważam, że jak każda rzecz robiona na pokaz, są w mniejszym lub większym stopniu nieautentyczne. Inaczej ma się rzecz z tymi pisanymi dla siebie, bo choć niektóre z nich koniec końców i tak zostają upublicznione, dość często – co stało się swoistym obyczajem naszych czasów – za życia autora, to nawet po dokonanym przezeń retuszu, usunięciu niewygodnych czy niezręcznych fragmentów, zakamuflowaniu nazwisk, nadal stanowią zwierciadło jego rzeczywistych myśli i uczuć w momencie ich powstawania.
Do tej właśnie kategorii należy ponadpięćsetstronicowy wybór osobistych zapisków Krystyny Kofty, powstałych w czasach późnego PRL-u, ale – jak napomyka w tekście ich autorka – będących tylko częścią tego, co robiła od lat i kontynuuje po dziś dzień. Rozpoczynają się w momencie, gdy młoda pisarka ma za sobą pierwszy poważniejszy sukces (debiutancka powieść „Wizjer” właśnie znajduje się w druku), a kończą w roku, który dla niej i dla nas wszystkich ma być początkiem normalnego życia: bez kolejek, bez pustych półek, bez „wytycznych po linii”. Dwanaście lat codzienności. Codzienności z jednej strony tak banalnej, tak znanej – bo doświadczył jej każdy urodzony w latach 50. czy 60. – z drugiej zaś strony nieodmiennie frapującej, bo naznaczonej osobistym wymiarem jej przeżywania. W przypadku Kofty ten osobisty wymiar dzieli się dodatkowo na kilka pod-wymiarów, specyficznych perspektyw, z których każda uległa wyostrzeniu, zogniskowaniu na pewnym określonym rodzaju pojęć i zjawisk.
Na czoło wysuwa się, rzecz jasna, Kofta–pisarka, odnotowująca na kartach dziennika przebieg prac nad kolejnymi trzema powieściami (nie licząc opowiadań i scenariuszy) oraz perypetie związane z ich publikacją. Obserwujemy, jak luźna koncepcja, zamysł streszczony w kilku zdaniach „zupełnie bez planu”[1], obrasta w słowa, sceny, postacie, jak docierają się między sobą poszczególne wątki, jak dokonuje się „odrzucanie bocznych myśli osobistych, które włażą bez pukania do powieści”[2]i jak nadchodzi taki etap, w którym czeka się „na olśnienie, na jasność”[3]. I jak refren powraca to, czego nie znajdujemy u ludzi parających się bardziej przyziemnymi profesjami: imperatyw tworzenia: „Widać, jaką nicość stanowiłabym dla siebie, gdybym nie pisała. (...) bez gryzmolenia staję się królową pozbawioną władzy albo Samsonem bez siły(...)”[4].
Drugi, potężny i barwny, pod-wymiar to Kofta-kobieta. I żeby tylko jedna – ale, jak się okazuje, w trzydziestoparoletnim ciele kłębią się emocje, walczą ze sobą jak przysłowiowy anioł z diabłem, poukładana osobowość PANI DOMU – żony, matki, gospodyni, świetnie zorganizowanej (z konieczności poniekąd, bo mąż, pracownik naukowy, nie pomaga w niczym), której codzienność to zakupy, pranie, sprzątanie, płacenie rachunków i odpytywanie potomka z zadań domowych – i nieprzewidywalna, impulsywna osobowość KOBIETY WYZWOLONEJ – nieskrępowanej konwenansami, głodnej uczuć i doznań, prowadzącej intensywne życie towarzyskie, z całą pomysłowością i energią egzekwującej swoje „święte prawa: w ograniczonych i tak ramach robić, co chcę”[5].
I wreszcie trzeci, czy właściwie już czwarty, ale wcale nie mniej rozległy plan – zwyczajny, „ludzki”, niezależny od weny ani od gry hormonów - którego optykę nastraja indywidualna wrażliwość, spostrzegawczość i pojemność intelektu. Refleksje o życiu i śmierci, o naturze człowieka, wrażenia z lektur (wśród których dominuje klasyka, publicystyka historyczna i awangardowa proza) i przede wszystkim mnóstwo celnych obserwacji ówczesnych realiów, najobszerniej zaznaczających swoją obecność w pamiętnych latach 1981-82.
Rzeczywistość oglądana przez ten poczwórny wizjer może okazać się zajmująca nawet dla kogoś zupełnie niezainteresowanego literaturą, a cóż dopiero dla czytelnika znającego twórczość autorki i poszukującego do niej kluczy. A jeśli ciekawi nas warszawski światek literacko-naukowy sprzed ćwierć wieku, dodatkową atrakcję może stanowić rozszyfrowywanie tożsamości niektórych wymienianych w dzienniku postaci, zakamuflowanych pod bardziej lub mniej czytelnymi kryptonimami. Ale nawet bez tego, i nawet mimo że literacka strona zapisków Kofty jest może mniej olśniewająca niż dzienników Plath czy Woolf, stanowią one kawałek dobrej lektury, od którego trudno się oderwać, nie doszedłszy do końca.
_ _ _
[1] Krystyna Kofta, „Monografia grzechów. Z dziennika 1978-1989”, wyd. WAB, Warszawa 2006, s. 309.
[2] Tamże, s. 351.
[3] Tamże, s. 421.
[4] Tamże, s. 308.
[5] Tamże, s. 351.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.