Dodany: 07.12.2011 20:16|Autor: Krzysztof

Czytatnik: Zapiski

1 osoba poleca ten tekst.

Bieszczady


05.10.2011
Dzień pierwszy.
Droga i góry.

Pani GPS wyliczyła mi 650 kilometrów drogi, ale na szczęście w niecałe dwie godziny od wyjazdu z Leszna wjechałem na autostradę A4 i jechałem nią do końca, aż za Kraków, a już w okolicach Jasła zobaczyłem góry. Za Duklą wjechałem na drogę 897, tą, którą chciałem jechać już po pierwszym oglądaniu mapy Bieszczad. Poznałem ją na całej długości, obserwując stopniowe tworzenie się i wzrost Bieszczad – od przedgórza do Tarnicy zamykającej horyzont nad Ustrzykami. Jadąc górską drogą nierzadko widać góry szczelnie zamykające horyzont, a droga, jakby nie wiedząc o tych zaporach, dalej prowadzi prosto na nie; budzi się wtedy ciekawość (gdzie droga znajdzie przesmyk dla siebie?), a nawet odrobina zupełnie irracjonalnej obawy, że za najbliższym zakrętem wstęga asfaltu skończy się u stóp góry broniącej przejazdu. Mija się jeden zakręt, drugi, i nagle stwierdza się ze zdziwieniem, że te góry, które wydawały się nieprzejezdne, są już za nami, ale oto przed nami wyrastają następne zbocza, równie nieprzebyte.
Jeśli stoki gór można obserwować w czasie ich mijania samochodem, potrafią zadziwić swoimi metamorfozami, nieustającym procesem przemian uruchomianych pędem samochodu i zmieniającą się perspektywą. Wydają się być w ciągłym ruchu, co dziwi, jako że fakt ten, potwierdzany przecież wzrokiem, przeczy wiedzy o ich stałości. Zbocza zmieniają kształty i wielkości, wyłaniają się zza innych, zamieniają miejscami i nikną w tyle, zastępowane pojawiającym się z nikąd małym szczytem przytulonym do głównego masywu lub zębatą granią rozcinającą swoimi skałami lasy zbocza.
Na łysym szczycie góry mignął mi… domek. Zatrzymałem się na pobliskim parkingu i porównując wspaniały widok wokół mnie z mapą dowiedziałem się, że oto przede mną wznoszą się obie Połoniny, a domek na szczycie bliższej jest Chatką Puchatka, schroniskiem na grzbiecie Wetlińskiej. W głębi doliny błękitniały nieznane mi szczyty, a gdzieś u ich stóp były Ustrzyki.
Wiedziałem, że domek z moim pokojem stoi za kościołem, którego spodziewałem się znaleźć w centrum wioski. Jechałem więc powoli między pierwszymi domami rozglądając się, gdy po chwili… wioska skończyła się. Zawróciłem wiedząc już, że skrzyżowanie ze stojącą przy nim wiatą przystanku jest centrum osady. Dwa bary, dwa sklepu, garść domów, kościół schowany za drzewami, wieża anten telefonicznych i góry wokół. Ustrzyki Górne.
Przywitała mnie drobna kobieta, moja gospodyni i właścicielka tego drewnianego domku stojącego na końcu szutrowej dróżki. Za nim kończyła się wioska, a zaczynał las.
Gdy zapaliłem światło w pokoju, zmierzch za oknem zmienił się nagle w czarną noc nie rozjaśnioną żadnym światłem; zobaczyłem dwa regały z książkami, i gdy odruchowo szedłem ku nim, dotarło do mnie, że jestem w Bieszczadach, u celu 650 kilometrowej podróży.

06.10.2011
Dzień drugi.
Tarnica. Dal.

Przed siódmą wyjechałem autobusem szkolnym do Wołosatego. Na końcu dostępnej drogi kierowca zawrócił, a ja wysiadłem i rozejrzałem się: skład drewna, kilka domów, budka kasy Parku, dalej ośrodek wypoczynkowy, wąska droga, a w górze Tarnica, cel mojej dzisiejszej trasy. Pusto tutaj. Trójka dzieciaków z plecakami weszła do czekającego na nich autobusu, i znowu zrobiło się pusto. Założyłem plecak, spojrzałem na chmurne niebo i ruszyłem. Było dziesięć po siódmej.
Szlak wiódł wygodną, acz pozbawioną widoków szutrową drogą ku Przełęczy Bukowskiej, czyli górę zostawiłem po lewej; wiedziałem, że zrobiwszy zakole, wrócę do niej. Widok po obu stronach dróżki zasłaniał młodniak jaworowy; chcąc upewnić się, brałem do ręki liście uważnie je oglądając, skoro nie mogłem rozpoznać drzewek po ich młodej, gładkiej jeszcze korze: niewątpliwie jawory, tworzące tutaj zwarty las. Na przełęczy wyszedłem z lasu na połoninę i obejrzałem się wydając westchnienie zachwytu po raz pierwszy.
Te góry są hojne w dawaniu dali, a nawet rozrzutne, pozwalając się oglądać ze wszystkich stron. W rezultacie gdy szedłem grzbietem oglądałem się za siebie chcąc jeszcze raz nasycić wzrok ogromem i dalą, w której nikną stojące jeden za drugim, coraz bardziej niebieskie szczyty, a jednocześnie goniła mnie do przodu ciekawość i nienasycenie: chciałbym już być na szczycie wzniesienia przede mną, aby zobaczyć dal jeszcze nie oglądaną i czekającą tam na mnie. Po drodze oglądałem kobierce czerwieniejących jagodzin przeplatanych jaskrawo zielonymi wyspami mchów i jasnoszarymi połaciami gołobórz, a to wszystko wśród falującego morza wysokich, żółtych traw
Słońce, w tych rzadkich chwilach wychylania się zza chmur, równie szczodrze jak góry rozdawało swe uroki nasycając barwy drzew w dolinach i rozjaśniając żółć traw połonin.
Z głębokiej i rozległej doliny, gdzieś spomiędzy drzew rosnącego tam boru, dobiegał mnie ryk jelenia wzywającego przeciwników na pojedynek. Ryk był odległy, ale czuć było w nim potęgę dźwięku. Ten odgłos przenosił mnie przez wieki – w jakieś przedhistoryczne czasy mojej zależności od przyrody. Szedłem nasłuchując i patrząc w dół, na stary las wspinający się po zboczach. Znowu dobiegł mnie ryk. Zadrżałem. Były w tym głosie moc i wyzwanie, a ja poczułem to, co pewnie czuje słabszy konkurent ryczącego byka: że ten las nie do mnie należy, a do siły większej ode mnie.
Gdy nieco później, na szczycie Halicza, zobaczyłem dziewczynę czytającą książkę, przyszła mi do głowy myśl o posłuchaniu w górach Brahmsa; nie wiem skąd ta myśl, a Brahms zapewne przez wspomnienie wędrówki polami po Roztoczu wiele lat temu, gdy przenikanie się odmiennych wrażeń zrobiło na mnie silne wrażenie. Koncert skrzypcowy D-dur Brahmsa i Dal oglądana ze szczytu góry…
Tarnicę widać było z daleka, już z Połoniny Bukowskiej, i później, gdy minąłem wyniosły Halicz i szedłem zboczem zębatego Krzemienia zbliżając się ku niej, góra chwaliła się sobą cały czas, rosnąc i potężniejąc aż do kulminacji na Przełęczy Goprowskiej u jej stóp. Wysoko, na siodle przełęczy pod szczytem, wolno poruszały się maleńkie drobinki, jakby błądziły tam bezradnie mrówki. Po drugiej stronie przełęczy nitka szlaku odważnie wspinała się na stromą ścianę Krzemienia, po chwili i tam zobaczyłem wolno przemieszczające się ludzkie drobinki.
Szczyt przywitał mnie mgłą i wiatrem. Gnał wiechcie białawej waty od Wołosatego, a te przemykały obok mnie niczym przestraszone duchy szarpiąc nogawkami spodni. Szybko zszedłem na Przełęcz Siodło i usiadłem otwierając plecak. Gdy zjadłem kanapkowy obiad mgła przerzedziła się, więc wszedłem na szczyt ponownie. Tym razem czekała tam na mnie Dal. Pierwszą zobaczyłem nitkę szlaku opadającą stromym zboczem ku Wołosatemu doskonale widocznemu w dolinie, a później, gdy podniosłem głowę i obróciłem się, po raz kolejny tego dnia świat otwarł się ogromnym widnokręgiem wokół mnie: rozbiegany wzrok pobiegł ku szczytom i dolinom, a przy mnie trwała Zachłanność z Oczarowaniem.
Ogrom towarzyszył mi aż do granicy lasów, gdy przez Tarniczkę i Szeroki Wierch, schodziłem ku Ustrzykom co chwila zatrzymując się, by jeszcze raz spojrzeć daleko i lepiej zapamiętać.

07.10.2011
Dzień trzeci.
Rawki, schronisko i Krzemieniec. Dal po raz drugi i spotkanie bez spotkania.

Idąc z Ustrzyk szosą 897, krótko po siódmej skręciłem w las śladem znaków szlaku na Wielką Rawkę. Drogowskaz informował o dwóch godzinach marszu na szczyt.
Długie podejście wiedzie lasem, w którym zobaczyć można metrowej średnicy olbrzymy rozsypujące się w pył i rosnące na nich młode drzewka – samosiejki; inne olbrzymy umierają tam stojąc i strasząc kikutami swoich ramion uparcie trzymających się próchniejących pni obrośniętymi hubami; bywa też, że taki martwy z pozoru olbrzym żyje jeszcze, bo oto wysoko dostrzec można zieloną jego gałąź. Liczne są tam klony jawory, częstokroć omszałe aż po konary; plamami porostów i swoją łuszczącą się korą czynią wrażenie bardzo starych, pierwotnych drzew górskich puszcz; natomiast świerki, tak liczne w Sudetach, tutaj są tylko uzupełnieniem bukowo-jaworowych lasów.
Wysoko, przy granicy połonin, liczne są krzewiaste, skarlałe buki tworzące zwarte zarośla, a jeszcze wyżej, już wśród traw i jagód połonin, spotyka się liczny tutaj endemit: olszę zieloną, funkcją i wyglądem przypominającą tatrzańską kosodrzewinę. Mój gospodarz podał mi lokalną ich nazwę: olcha kosa. Oczywistym wydaje się istnienie tutaj związku etymologicznego z pierwszym członem słowa kosodrzewina, ale jaki on może być – nie wiem. Spodziewałbym się starego znaczenia słowa kosa jako czegoś niskiego czy pokręconego (jak te drzewa), ale jedyne znane mi stare znaczenia to kosa – warkocz, i kosa – narzędzie do ścinania zboża, a przecież te drzewka ani nie są podobne do dziewczęcych warkoczy, ani nie kosiło się ich.

Późniejszy dopisek.
Tekst ten czytał pewien miłośnik przyrody (i dobry znawca języka, jak się okazało), i on przypomniał mi jeszcze jedno znaczenie słowa „kosa”: jako coś krzywego właśnie. Słowo to jest w zaniku, ale jeszcze bywa używane, na przykład w wyrażeniu „kose spojrzenie”. Gdyby ktoś znał inne wspólne korzenie etymologiczne olchy kosy i kosodrzewiny, proszę o informacje.

Na najwyższych wysokościach – wracam w góry - gdzie nawet skarłowaciałe buki nie sięgają, olcha zielona dzieli się swoimi siedliskami jedynie z jarząbem pospolitym, czyli pospolitą jarzębiną, czym byłem tak zaskoczony, że pytałem mojego gospodarza, bieszczadzką encyklopedię, czy aby nie mylę się, widząc rachityczne krzewy z wyraźnym trudem radzące sobie na kilometrowej wysokości.
A w dolinach widziałem nasze lipy, jesiony, klony (te zwyczajne, wspaniale kolorowe jesienią), rubinie akacjowe, sumaki tak piękne jesienią, kaliny z cudnie czerwonymi owocami, zielone jeszcze modrzewie, oczywiście wierzby i brzozy, chociaż pnie tych ostatnich wydawały się inne, jakby chore, bo pokryte porostami.
Tuż przed szczytem – teraz wracam na szlak – już na wysokości połonin, wyprzedził mi chłopak. Zapytałem o czas, spojrzał na zegarek i krzyknął: 35 minut. Podejście jest tam dwugodzinne. Później spotkałem go jeszcze raz: gdy zobaczył mój podniesiony kciuk, pokręcił głową i krzyknął, że dzisiaj ma słaby czas. Może po drodze zbierał maliny?..
Im byłem wyżej, tym wolniej szedłem, odwracając się i patrząc w dal, a widok otwierał się tam ogromny i szeroki: od zbocza Połoniny Caryńskiej na północy, poprzez grupę szczytów w pobliżu Tarnicy na wschodzie, po nieznane a liczne szczyty po ukraińskiej stronie na południu. Tam właśnie widziałem surrealistyczny widok: strażnika na motocyklu. Miałem mu krzyknąć, że chyba na światłach skręcił w niewłaściwą ulicę, ale nie zdążyłem, bo minął mnie podskakując na kamieniach i pojechał gdzieś w stronę Krzemieńca, może na złamanie karku.
Poszedłem i ja w stronę tego magicznego miejsca spotkania się trzech granic, a gdy doszedłszy usiadłem na pniaku i patrzyłem na otoczenie trójgraniastego słupa granicznego wyznaczającego stronę słowacką, polską i ukraińską, pomyślałem, że chociaż przestrzeń i drzewa są wszędzie jednakowe, to pójść mogę tylko prosto, na Słowację, a w lewo, na Ukrainę, iść nie mogę. Granice niemożliwe do swobodnego przekraczania są czymś niesamowicie nienaturalnym i idiotycznym. Ograniczającym przyrodzoną człowiekowi wolność.
Obiecałem sobie pójść jeszcze tej zimy do drugiego, sudeckiego miejsca styku trzech granic, i szerokim kołem, swobodnie, bez oglądania się za strażnikami, przejść ziemie dwóch naszych sąsiadów, a to dla doświadczenia poczucia wolności.
Powoli, zapisując sobie w pamięci widoki i chwile, minąłem rozgałęzienie szlaków ku Małej Rawce, i poszedłem górskim grzbietem w stronę Wetliny, bez zamiaru dotarcia tam, ale dla samego marszu, dla drogi przede mną i widoków wokół mnie. Na południu ukraińskie szczyty coraz częściej zatrzymywały granatowe chmury, wiał silny wiatr, a gdy zaczęło kropić uznałem, że pora zawrócić, by idąc przez Małą Rawkę zejść do schroniska, w którym spodziewałem się znaleźć wiadomość zostawioną tam dla mnie przez internetową znajomą.
To była niesamowita chwila, gdy usiadłem na ławie, wziąłem w rękę książkę, i kartkując ją znalazłem kartkę adresowaną do mnie. Oto miałem w ręku dwa dowody: na istnienie w realnym, materialnym świecie osoby znanej mi jedynie jako autorki czarnych znaczków liter na ekranie komputera, i dowód jej pamiętania o mnie.
Olu, dziękuję za przeżycie, dziękuję za pamięć:)

08.10.2011
Dzień czwarty.
Dzióbek Polski: źródło Sanu. Pustka.

Wstałem o szóstej i spojrzałem w okno: śnieg przygniatał gałęzie drzew. Gospodarz pocieszył mnie historyjką z przed dwóch lat, gdy 10 października spadło metr śniegu i Ustrzyki przez 6 dni nie miały prądu. A dzisiaj szosa jest czarna – zakończył. Pojechałem, chociaż okazało się, że czarna była jedynie w pobliżu wioski. Wystraszony białą nawierzchnią górskiej drogi, jechałem na drugim biegu z szybkością niewiele ponad 20 kilometrów. Świerki wyglądały naturalnie i ładnie pod śniegiem, ale brzozy wydawały się być nim przygniecione, ich gałęzie były zwisające, jakby bliskie złamania; zieleń i żółć ich liści w połączeniu z czapami śniegu dawały ładne kompozycje, ale była w nich nienaturalność, do której oczy nie przywykły.
Droga wiodła na północ do miejscowości Stuposiany, tam skręciłem w prawo w bezimienną drogę prowadzącą z powrotem na południe. Na dystansie 40 kilometrów minąłem tylko trzy czy cztery osady złożone z kilku domów i parę ośrodków turystycznych. Przy wjeździe na teren Parku bileterka sprzedająca mi bilet wstępu wyraziła zdziwienie moją decyzją wędrówki w taką pogodę. Dalej droga była jeszcze węższa i zupełnie już pusta. Wyglądała niesamowicie, jakby nie była używana od wielu lat, jakby ludzi i ich samochodów już nie było, a Przyroda, jedyna pani pustego świata, ponownie brała w posiadania zagrabione jej włości. Rosnące przy szosie drzewka, jakieś zarośla i badyle, dźwigając warstwę ciężkiego śniegu, pochylały się nad jezdnią tak mocno, że miejscami zasłaniały ją całą. Mimo zjeżdżania na brzeg jezdni, rozpychałem maską samochodu i przednią szybą śnieżno-zielone gałęzie. Bukowiec na końcu drogi nie był wioską, a jedynie miejscem: jest tam droga do leśniczówki, wyboisty parking, tablica informująca o braku zasięgu GSM, zakazy dalszej jazdy, las i góry. Drobna mżawka ustała, ale niebo dalej było buro chmurne, gdy założyłem plecak i zanurzyłem się w las. Drogowskaz informował o trzech godzinach drogi, a ta wiodła lekko pagórkowatym terenem, lasami lub łąkami, czy raczej byłymi polami.
Bieszczadzkie szlaki są dobrze oznaczone; w ciągu tych czterech dni tylko raz zawracałem, właśnie na tej trasie, ale o pomyłce popełnionej na śniegiem pokrytym polu wiedziałem już po przejściu stu metrów. Po kwadransie marszu poczułem charakterystyczny chłód na lewej stopie, po drugim kwadransie przemoczone miałem obydwa buty, a po godzinie cały ociekałem wodą. Kurtka okazała się być faktycznie nieprzemakalna, ale spodnie już nie, czułem zimny okład na kolanach, a wszystko przez chaszcze zagradzające ścieżkę szlaku. Na początku starałem się je odchylać rękoma, ale szybko przekonałem się o nieskuteczności tych starań, i ociekające zarośla rozpychałem tułowiem, dłonią zasłaniając twarz.
Szlak prowadził przez nieistniejące już wioski, folwark, po którym zostało kilka kamieni ledwie zauważalnych wśród zarośli, obok dwóch grobów dawnych właścicieli tych terenów. Dwa stare groby odwiedzane jedynie przez turystów jako ciekawostka na szlaku, a przy nich kamienny mur kapliczki bez dachu.
Beniowa, Sianki, Bukowiec… puste miejsca, napisy kursywą na mapie, zarastające pola, resztki fundamentów, rosła lipa ocieniająca nieistniejący od półwiecza dom, w którym kiedyś żyli ludzie, a obok, wśród zarośli, przerdzewiały krzyż i potargana wiatrem tablica informacyjna...
Gdy w Beniowej oglądałem kamienną chrzcielnicę stojącą wśród ruin i badyli, pomyślałem o matkach, które kiedyś kładły tam swoje małe dzieci i wierzyły w ich dobrą przyszłość. Teraz na resztkach fundamentów ich świątyni rosną drzewa…
A w spisach wyborczych nadal te wioski, widma przeszłości, są wymieniane jako przynależne do okręgu wyborczego – wiadomość o tym fakcie zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Te wywoływanie duchów przeszłości budzi żal minionego życia.
Wracam na szlak.
Za murkiem kapliczki było jeszcze dwa metry Polski kończącej się Sanem, strumykiem metrowej szerokości. Na środku nurtu kamień wystawał ponad wodę, już przymierzałem się do kroku, gdy przypomniałem sobie o ukraińskich strażnikach i tego kroku za granicę nie zrobiłem. To nie granica z Czechami czy Słowacją, gdzie człowiek ma prawo pójść tam, gdzie chce, i żaden strażnik nie będzie robić awantury z powodu jej przekroczenia.
Parę razy słyszałem grube posapywania, jakieś ryki… niedźwiedź, czy moja wyobraźnia?
Niebo rozjaśniło się, i słońce zaświeciło na milionach kropelek wody zdobiących końce świerkowych igieł, nadal ociekający wodą las uśmiechnął się do mnie, a ja pochwaliłem jego surowy urok.
Szlak kończy się przy miejscu uznawanym za źródło Sanu: z pod kępki drzew, ze skalnej szczeliny, wypływa strumyk, któremu tamę można postawić jedną dłonią, a granica, rozdzieliwszy tę kapkę wody na dwie połowy, wspina się dalej łagodnym zboczem ku bezimiennemu szczytowi. Za nim, trzy kilometry dalej, jest Opołonek, szczyt i miejsce Polski najbardziej wysunięte na południe. Nie ma tam szlaku. Co prawda przesunięcie równoleżnikowe względem źródła wynosi jedynie około 300 metrów, ale jednak istnieje, a ja chciałem dojść na południowy cypel Polski… Dobrze, powiem jak było: kręciłem się tam dobre pół godziny nie mogąc się zdecydować. Iść tam, czy nie? Gdy trafię na strażników polskich, wymigam się, gdy na ukraińskich, zabiorą mnie (uprzedzano mnie o tym!) do Lwowa, a później na mój koszt do przejścia granicznego. Pójdę lasem! Po przejściu stu metrów, wyminięciu kilku rozłożystych świerków i przedarciu się przez gęstą kępę zarośli, zawróciłem.
Doszedłem aż tutaj i nie przejdę tych trzech kilometrów? – patrzyłem na pas wykarczowanego lasu poznaczonego polskimi i ukraińskimi słupami granicznymi. Pójdę! Poszedłem. Każdy dźwięk, realny i wyobrażony, był dla mnie odgłosem goniących mnie strażników. Po przejściu kilometra, przy naszym słupie granicznym numer 222, poddałem się i zawróciłem. Nie dałem rady psychicznie.
Przy źródle spotkałem dziewczynę, towarzyszkę mojej drogi powrotnej; chyba też słyszała te grube, złowrogie pomrukiwania w lesie (więc nie były one wytworem mojej wyobraźni?), i jak ja uznała, iż są to odgłosy niedźwiedzia:) Marsz rozgrzał mokre i marznące stopy, a spodnie na kolanach wysuszyłem ciepłem nóg. O zmierzchu zaparkowałem forda obok drewnianego domku moich gospodarzy.
Po co poszedłem na tamto pustkowie, skoro rozległych widoków tam nie ma? Bo chciałem być na samym końcu Polski, być tam, skąd dalej nie ma już gdzie iść. Chciałem poznać tamtą pustkę i posłuchać jej, aby usłyszeć siebie.
Zrobiłem to.

09.10.2011
Dzień piąty. Mgła i droga.
Połonina Caryńska i powrót do Leszna.

-Gdy wejdzie pan na szczyt, mgły już nie będzie – orzekł mój gospodarz, gdy krótko po świcie szykowałem się do wyjścia. Pomylił się po raz drugi.
W jego domu wieczór zamieniał się w noc już około godziny 21, a dzień zaczynał się o świcie, także w niedziele. Już pierwszego wieczoru poddałem się temu rytmowi, bo tam, w tej zapadłej wsi, w domu z drewnianą, skrzypiącą podłogą, z oknami przez które nie widać żadnego światła na dworze, taki rytm wydawał się naturalnym i oczywistym powrotem do natury.
W planach miałem wejście czerwonym szlakiem na Połoninę Caryńską, przejście jej grzbietem do drugiego szczytu, powrót do skrzyżowania szlaków, zejście do Przełęczy Przysłup i dalej dojście żółtym do Bereżki, skąd miałem nadzieję złapać okazję do Ustrzyk, albo przejść szosą te kilka kilometrów dzielących obie wioski.
W Bieszczadach wiele szczytów, i to nie małych, zalesionych górek stojących na uboczu zainteresowań turystów, ale i tych popularnych, nie ma swoich nazw. Połonina Caryńska jest nazwą wieloznaczną, używaną do określenia tej jednej konkretnej połoniny, obu szczytów odległych od siebie o około dwa kilometry, oraz całego masywu górskiego – a to tylko przykład. Gdy zapytałem się gospodarza o nazwę szczytu bliższego Ustrzykom, powiedział, że ta góra nie ma nazwy, a gdy pokazałem na mojej mapie nazwę o ukraińskim brzmieniu, powiedział, że nie jest używana.
W wielu miejscach Bieszczad została przerwana nić połączeń międzypokoleniowych, ludzie starsi nie przekazali młodym używanych nazw miejsc, bo w pewnej chwili, parę lat po wojnie, zabrakło tam jednych i drugich: obecna ludność Ustrzyk jest w całości napływowa. Mój gospodarz sprowadził się tam 40 lat temu, jako jeden z pierwszych osiedlających się leśników, i nie miał kto zaznajomić go z nazwami.
W tej zrozumiałej historii dziwi mnie jedynie brak potrzeby nadania swoich nazw górom i miejscom przez nowych mieszkańców tamtych okolic.
Dwugodzinne podejście na Połoninę (piszę z wielkiej litery mając na myśli nazwę masywu Połoniny Caryńskiej, albo z małej, gdy myślę o bezleśnym obszarze góry) zaczyna się w wiosce i wiedzie – jak wiele innych podejść tutaj – pięknym lasem bukowym. Dzisiaj uroku dodawała mu mgła (tak!, mgła czyni las urokliwszym), także jaskrawe kolory jesieni na niektórych drzewach, oraz świadomość przeżywania ostatniego dnia w Bieszczadach. Szlak nie jest tam dokuczliwy, a połonina zaczyna się dość nisko, otwierając rozległe widoki… Nie dzisiaj. Szedłem we mgle, a dali jedynie domyślałem się. Dopiero na szczycie spotkałem pierwszego człowieka, porozmawialiśmy chwilę, uścisnęliśmy sobie dłonie i rozeszliśmy się. Zadziwiająca jest szybkość zmiany naszych reakcji na widok człowieka! Wystarczą góry, trochę odludzia, trochę samotności, by drugiego człowieka witać z radością jak dobrego znajomego.
Postanowiłem zejść na drugą stronę masywu do schroniska, i zaczekać tam na poprawę pogody. Szlak wiódł stromym, śliskim dzisiaj bo gliniastym zboczem, szedłem nim w tempie żółwia starannie wybierając miejsca stawiania stóp, a niżej, już w lesie, gdy wyszedłem na niewielką polankę, zobaczyłem słońce prześwitujące przez rzadką już mgłę. Więc z powrotem na szczyt! Wejście było łatwiejsze od zejścia, ale na górze spotkałem… mgłę. Trudno – pomyślałem – miałem przejść całą długość masywu, więc przejdę. Naciągnąłem czapkę na uszy, zaryzykowałem chowając zgrabiałe dłonie w kieszeniach kurtki (nie pomyślałem o wysuszeniu przemokłych wczoraj rękawic), i poszedłem.
Szlak pojawiał się 20 kroków przede mną i tyleż za mną niknął, szedłem patrząc pod nogi, na bardzo utrudniające marsz pionowo wystające, cienkie i długie, kamienie obnażonego do kości, bo pozbawionego traw i ziemi masywu. Skały były niczym kostne płyty na grzbiecie stegozaura.
Na stromych zboczach i na najpopularniejszych szlakach wyraźne są procesy degradacji połonin. Gdy gęste krzaki jagód zostaną rozdeptane, woda spłukuje (wiatr rozwiewa, buty dalej rozdeptują) cienką, przez tysiąclecia tworzoną warstwę ziemi, odsłaniając nagą skałę, co uruchamia nowe i przyśpiesza już działające procesy denudacyjne. Czasami ścieżka szlaku znajduje się nawet pół metra poniżej pierwotnej powierzchni, i jest skalnym martwym rumowiskiem. W wielu miejscach szlaków postawione są tabliczki zakazujące marszu poza wyznaczoną ścieżką, a to w celu zahamowania tych degradacyjnych procesów.
Przyroda w górach ma bardzo delikatną równowagę. Chrońmy ją nie schodząc ze szlaku, nawet jeśli szlak jest grzbietem stegozaura – jak na Połoninie Caryńskiej.
Zbocza czasami przypominały łagodne górskie łąki, ale były też takie miejsca, gdzie opadając stromo i symetrycznie na obie strony, tylko zdążyły zafalować kładącymi się pod wiatrem trawami i zaraz znikały – jakbym nie tylko ja szedł we mgle, ale i góra w niej płynęła. Na wprost zmaterializował się we mgle kształt człowieka przygniecionego plecakiem; właśnie tak to wyglądało, jakby mgła skupiła się wydając z siebie ludzki kształt.
Po lewej, na granicy widoczności, zobaczyłem mały, samotnie tam rosnący świerk; zapomniałbym o nim, gdybym nie zobaczył go ponownie, tym razem z dołu, z kilkukilometrowej odległości, gdy już opuszczałem Bieszczady. Zobaczyłem, rozpoznałem, i w tej jednej chwili wydał mi się swojski, bliski, mój.
Minąłem drugi szczyt, i gdy szlak zaczął stromo opadać ku przełęczy oddzielającej obie Połoniny, zawróciłem. Tym razem na szlaku było dużo ludzi; wyobraziłem sobie ich tłum tutaj w ładną pogodę, w letni dzień, i wtedy pomyślałem o Górach Kaczawskich. Tam przez cały dzień wędrówki nie spotkałem nikogo, a tutaj w mglisty dzień jest tyle ludzi… Przez chwilę czułem smutek, żal i najzupełniej irracjonalną niechęć do tej lubianej i tak chętnie odwiedzanej Połoniny.
Może właśnie w tamtej chwili postanowiłem wracać już dzisiaj, nie czekać ranka jutrzejszego dnia, jak planowałem, a wyjechać wieczorem.
Na zboczu góry, jeszcze nad lasem, zszedłem poniżej mgły. Zatrzymałem się, i po prostu gapiłem się, stęskniony dali, jak gapi się zakochany w twarz kochanki. A twarz Dali miała wiele znajomych już rysów, co cieszyło mnie i napełniało dumą. Rozpoznawałem Wołosate, Tarnicę, Krzemień, gdzieś tam i dzióbek Halicza się wyłaniał; w dole, za grzbietem, niewidoczne stąd Ustrzyki, na prawo biegła schowana za zboczem szosa 897, którą już za 3 godziny miałem jechać, a dalej wznosiła się Rawka…
Te góry nie są już mi całkiem obce, mam w nich swoje miejsca.
O piętnastej byłem na dole, o szesnastej wyjechałem, i jadąc już zobaczyłem, że mgła ukrywa jedynie wyższy szczyt Caryńskiej. Na parkingu w okolicach Brzegów zatrzymałem się, chcąc jeszcze raz spojrzeć na rozpoznawane już szczyty. Daleko, na krańcu horyzontu, zobaczyłem jasne w tej chwili siodło między Tarnicą a Tarniczką, a bliżej plamy słońca pełzające po zboczu Połoniny. Góra pokazała mi się majestatyczna i ogromna; zobaczyłem tamten samotny świerk na jej zboczu, i nie czułem już żalu wiedząc, że wrócę.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 10728
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 40
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 07.12.2011 20:43 napisał(a):
Odpowiedź na: 05.10.2011 Dzień pierwsz... | Krzysztof
Piękne!
Co do kosodrzewiny, popędziłam zaraz sprawdzić, co pisze Brückner w "Słowniku etymologicznym języka polskiego" : "kosy" - "krzywy, skośny", "kosodrzew(ina)" - niskie, pokręcone krzewy jałowca lub sosny. Botanicznie nie jest to całkiem zgodne z prawdą, bo gatunkowo kosodrzewina jest gatunkiem sosny, a nie jałowca - ale może kiedyś mawiano tak na wszystkie niskie i krzewiaste iglaki?
Użytkownik: Krzysztof 07.12.2011 22:32 napisał(a):
Odpowiedź na: Piękne! Co do kosodrzewi... | dot59Opiekun BiblioNETki
Dziękuję, Doroto:)
I ja nie słyszałem, aby o krzywym krzaku jałowca ktoś mówił „kosodrzewina”. Może faktycznie kiedyś tak mówiono.
Codziennie korzystam z komputera, a nadal nie mam odruchu szukania wiadomości przy jego użyciu, w internecie; to chyba znamię czasu, bo gdy widzę swobodę posługiwania się tymi narzędziami u moich dzieci, widzę dużą różnicę. Gdy tamten wspomniany czytelnik napisał o kosym spojrzeniu, doznałem małego olśnienia: no przecież tak! Kosy, to także krzywy!
Podobnie jak mam z internetem, mam i z telefonem komórkowym: korzystam z niego siedemnaście już lat, a czasami gdy biorę go do ręki, zwłaszcza gdzieś poza miastem, w lesie, w górach, wciąż na nowo odczuwam zdziwienie możliwością zadzwonienia.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 08.12.2011 07:45 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję, Doroto:) I ja ... | Krzysztof
A ja Brücknera wcale nie w internecie szukałam, tylko w szafie - przedwojennej zresztą, ściennej, bo mieszkam w budynku ponadsiedemdziesięcioletnim, który podobno ma szanse, by zostać uznany za zabytek wraz z całą otaczającą zabudową - sam zaś słownik, choć wydany za PRL-u, jest reprintem przedwojennego, drukowanego taką ładną staroświecką czcionką. Skasowano go z biblioteki zakładowej, i na szczęście udało mi się go uratować przed spaleniem lub przerobieniem na makulaturę.
Lubię takie miejsca i przedmioty "z myszką"; wczoraj zresztą akurat czytałam "Karpaty i Podkarpacie" Ossendowskiego (też reprint), pasujące jak ulał do Twojej październikowej wyprawy, bo wbrew tytułowi nie opowiadające o całym regionie, lecz o fragmencie Karpat Wschodnich leżącym podówczas w Polsce, a dziś na Ukrainie, o Bieszczadach i Beskidzie Niskim. Ciekawa rzecz, taka trochę historyczna, trochę geograficzna, trochę etnograficzna, piękne (jak na przedwojenne) zdjęcia, tylko styl i język denerwujący - dość manieryczny, przesadny, jakby autor tkwił jeszcze w epoce Młodej Polski - co w publikacji niebeletrystycznej tym bardziej razi, a jeszcze bardziej użycie w tekście wyrażenia zgoła nie przystojącego człowiekowi o ambicjach naukowych: "miasteczko dziś straszliwie (czy "okropnie"? - cytuję z pamięci, więc nie jestem pewna) ZAŻYDZONE". Brr! Ale mi się przypomniały lata, gdy co roku bywałam w Bieszczadach. Ustrzyki Dolne, Ustjanowa, Uherce Mineralne...
Użytkownik: Krzysztof 09.12.2011 18:17 napisał(a):
Odpowiedź na: A ja Brücknera wcale nie ... | dot59Opiekun BiblioNETki
Mam nadzieję, że uznanie domu w którym mieszkasz za zabytek pociągnie za sobą – jako naturalną kolej rzeczy – uznanie czynszu za zbytek:) Tego Ci życzę.
Użycie słowa „straszliwie” zamiast słowa „okropnie” bardziej pasuje niż częste używanie słowa „strasznie” na określenie reakcji i odczuć pozytywnych – np. strasznie mi się podobała książka.
Ale „opcji” nic nie przebije, brrr!
Chętnie zobaczyłbym takie „zażydzone” miasteczko przedwojenne. Ich klimat byłby zapewne wyjątkowy swoją nieznaną już odmiennością, ale to tak samo możliwe, jak ponowne zobaczenie lubelskiej wsi z mojego dzieciństwa.
Zadziwiasz mnie ilością i różnorodnością swoich lektur, godzeniem tak czasochłonnej pasji ze swoimi zawodowymi i domowymi obowiązkami, w czym skłonny jestem dopatrywać się jakichś czarów, w których niewiasty celują.
Znalazłem pewną prywatną stronę poświęconą górom; jej właściciel opisuje swoje ponad czterdziestoletnie włóczenie się po polskich górach, a w klimacie niektórych jego opowiadań wspomniana przez Ciebie myszka jest obecna, na przykład w opisie jego wędrówek po Bieszczadach poza szlakami, gdy nie było tam jeszcze Parku Narodowego.

PS.
A co ma wspólnego ów piernik z wiatrakiem? Kiedyś intensywnie myślałem o tym związku, i tylko do mąki doszedłem...
Użytkownik: tynulec 09.12.2011 20:07 napisał(a):
Odpowiedź na: Mam nadzieję, że uznanie ... | Krzysztof
A czy mógłbyś podać linka do tej strony?

I mnie w tym roku udało się być w Bieszczadach i bardzo, bardzo bym chciała tam wrócić, a Twój opis jest niezwykły!
Użytkownik: Krzysztof 09.12.2011 21:33 napisał(a):
Odpowiedź na: A czy mógłbyś podać linka... | tynulec
Witaj, Krystyno. Dziękuję za zauważenie.
Czytałem słowa Kapuścińskiego o wielkich przestrzeniach, te zamieszczone na Twojej stronie. Ładne słowa i trafne.
Proszę, oto adres opowiadań:
http://turystyka.skibicki.pl/forum/viewforum.php?f​=43
Użytkownik: tynulec 10.12.2011 09:03 napisał(a):
Odpowiedź na: Witaj, Krystyno. Dziękuję... | Krzysztof
Serdecznie dziękuję:)
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 09.12.2011 23:38 napisał(a):
Odpowiedź na: Mam nadzieję, że uznanie ... | Krzysztof
Ech, ja się boję, że "uzabytkowienie" może poskutkować - odwrotnie - wzrostem czynszu...
Czasem mam takie marzenie, żeby się przenieść w czasie w dwudziestolecie międzywojenne, kiedy wspomniana budowla była nowiutka, a wypuściwszy się "w Polskę" można było udać się szlakiem zbliżonym do tego opisywanego przez Ossendowskiego, widząc po drodze i takie prawie-całkiem-żydowskie miasteczka żywcem wzięte z Singera czy Alejchema, i łemkowskie kurne chaty, i Lwów jak z "Małej matury" Majewskiego... Tyle, że wrażenia trzeba by było opisywać piórem na papierze, a żeby się z nimi podzielić z kilkudziesięciorgiem znajomych, należałoby tyleż listów zapakować do kopert i wysłać...
Ta ilość moich lektur to skutek takiej najpewniej wrodzonej właściwości, dzięki której patrzę na tekst, ogarniam wzrokiem cały akapit i od razu go przetwarzam na obraz (nie działa to tylko przy książkach naukowych i obcojęzycznych - te muszę czytać normalnie). To sprawia, że w godzinę bez niczego jestem w stanie przeczytać 100 stron, ale za to po trzech miesiącach nawet z książki, która mi się bardzo podobała, mogę zapomnieć imię i nazwisko głównego bohatera, nie mówiąc o innych szczegółach. To jest fatalne zwłaszcza w przypadku cyklu powieściowego wydawanego na raty: mija rok od poprzedniego tomu, zaczynam nowy, ale, u licha, jak ten bohater trafił tu, gdzie się akcja zaczyna i gdzie on poznał tego Iksa, z którym teraz rozmawia? Najchętniej bym sobie streszczenia pisała, ale na to to już czasu brak :-). A nawet kiedy chciałabym wyhamować i czytać wolniej, to patrzę na półki w biblioteczce własnej, w bibliotece publicznej, w Empiku czy innej księgarni i tak mi się robi żal tych książek, których bym nie przeczytała, zwalniając tempo!
Skibickiego już parę opowiadań czytałam, tych, które ukazały się w zbiorku "Krzyż na Mnichu oraz kilka innych" - z przyjemnością zapoznam się z pozostałymi, widzę, że jest ich na tej stronie sporo. A jeszcze bardziej z myszką jest "Na tatrzańskich bezdrożach" Zaruskiego, najpóźniejsze teksty z lat 20 (tyle, że wyłącznie o Tatrach).
A piernik - tak, oczywiście, mąkę i nic innego (chwilowo zmieniony nick musiał nawiązywać do konkursu o wiatrakach, a że Święta blisko, więc skojarzenie z piernikiem było nieuchronne :-).
Użytkownik: Krzysztof 10.12.2011 20:15 napisał(a):
Odpowiedź na: Ech, ja się boję, że "uza... | dot59Opiekun BiblioNETki
100 stron w godzinę?! Niesamowite. Ja potrzebuję chyba 4 godziny, a też wiele zapominam, skleroza jedna z tej mojej pamięci. Kiedyś czytałem o technice szybkiego czytania, autor zapewniał o pamiętaniu tekstu nie gorszym, niż w czasie zwykłego czytania, ale nie dawałem wiary tym zapewnieniom – Ty potwierdzasz to moje niedowiarstwo. Przed chwilą próbowałem ogarnąć wzrokiem jeden werset, i nijak mi się to nie udawało, mój wzrok jakiś taki bardzo wąski jest, jak muszka w karabinie, bo ogrania tylko dwa – trzy sąsiadujące ze sobą wyrazy. Nie wiem jak Ty to robisz:(
Tyle listów musiałabyś napisać przed wojną (nawet ksera nie było wtedy, zgroza!), ile byłoby adresatów, to prawda, skoro i e-poczty nie było. Po wejściu na szczyt góry nie dałoby się zadzwonić do znajomego mieszkającego w Londynie lub akurat jadącego autostradą gdzieś w Pirenejach, a dopiero po zejściu do miasteczka można byłoby zamówić rozmowę i już po godzinie rozmawiać. Pamiętasz wymowę telefonistek obsługujących centrale? Słyszę jeszcze te ich ciągłe „mówisiee?” Wiesz, Doroto, chyba jednak chciałbym posmakować tamtych przedwojennych czasów, i miewam przekonanie o ich mojej większej akceptacji niż czasów obecnych, chociaż jeszcze pamiętam pewien wieczór z przed 20 laty, gdy jeździłem po Kielcach szukając sprawnego automatu telefonicznego.
Napisałaś słowa, które wzruszyły mnie. Słowa o odczuwanym żalu z powodu niemożności przeczytania książek. Jesteś stuprocentową biblionetkowiczką, wzorcowym przykładem mola książkowego, i siostrą we współodczuwaniu:) W tej chwili przypomniałem sobie noc na dworcu w Katowicach, gdy z powodu tego żalu chodziłem wzdłuż księgarskich półek wodząc palcami po książkowych grzbietach i w rezultacie spóźniłem się na pociąg. Gdy przyjadę do domu, mam takie chwile przed moją biblioteką, a w swoich włóczęgach po Polsce wożę książki zajmujące nie mniej miejsca niż ubrania.
Stronę Skibickiego znalazłem szukając informacji o sposobach konserwacji skórzanych butów górskich. Nawet zarejestrowałem się tam i zabrałem głos parę razy, ale kto przyzwyczaił się do standardów biblionetkowych, temu trudno zaakceptować zwyczaje istniejące na innych stronach. Po mojej wyprawie do źródeł Sanu, gdy przez cały zimny dzień człapałem w mokrych butach, postanowiłem machnąć ręką na oszczędności i kupić porządne buty. Kupiłem (nie wydaj mnie przez żoną, bo będę biedny), ale ani sprzedawca, ani importer, nie byli w stanie udzielić mi dokładnych informacji o ich impregnacji, więc googlałem (czy guglałem?) przez szereg wieczorów, także na stronie Skibickiego.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 12.12.2011 21:29 napisał(a):
Odpowiedź na: 100 stron w godzinę?! Nie... | Krzysztof
Ech, mnie to dwudziestolecie międzywojenne od zawsze pociąga, pewnie od czasu, kiedy w wieku dość jeszcze nieletnim czytałam "Marię i Magdalenę" Samozwaniec, a chyba też trochę za sprawą opowieści moich dziadków i dziadko-wujków, którzy wówczas przeżywali swoje najlepsze lata, i albumu z rodzinnymi zdjęciami, na których zwykłe dziewczyny z robotniczej dzielnicy i ich narzeczeni wyglądali jak gwiazdy filmowe. Te kapelusze, te palta z futrzanymi kołnierzami, buciki z prawdziwej skóry, w których, jak się już takie miało, chodziło się latami... Te męskie koszule z płótna tak solidnego, że przy odpowiednim przechowywaniu przetrwały kilkadziesiąt lat - w latach 80 parę takich, których dziadek od dawna nie nosił, bo wolał "nonajrony", przerobiłam sobie na bluzki, i jeszcze trochę wytrzymały mimo intensywnego użytkowania... Te przedmioty dziwnej urody, których trochę się uchowało do czasów mojego dzieciństwa - a przecież to była zwykła domowa galanteria dla proletariatu, żadnych tam sreber i porcelan z herbami, tylko pojemniczki na przyprawy z białego fajansu z niebieskimi ozdobami, blaszane puszki malowane w jakieś artystyczne pejzaże z Afrykanami w regionalnych strojach, piramidami, wielbłądami, mosiężne moździerze, drewniany młynek do kawy z mosiężną rączką, ba, nawet banalny pogrzebacz miał ozdobny mosiężny uchwyt! Te menle, które, raz kupione, stały i stały, aż wreszcie przeżyły i właścicieli (u dziadków bodaj tylko jeden stół był powojenny, i potem przeflancowana od nas biblioteczka, a resztę, kupioną w roku 1929, ponad 50 lat później w całkiem dobrym stanie rozebrali sąsiedzi, bo do "nowoczesnego" blokowego mieszkania za nic by nie wlazły), nie tak jak dzisiejsze, które jak dobrze pójdzie, "dopiero" po paru latach zaczynają obłazić z forniru...
I nawet po górach musiało się chyba lepiej chodzić, nie wpadając co chwila na wycieczki szkolne i wczasowiczów, którzy z Kościeliskiej do Małej Łąki wędrują w wizytowych pantoflach... (autentyk, w zeszłym roku się na takich natknęliśmy. My w glanach - jak dla mnie to najlepsze obuwie na każdą porę roku - ubłoconych z góry na dół, bo gdzieniegdzie błoto wyżej kostek, a ci sobie radośnie tuptali, niezrażeni ostrzeżeniem, że ślisko...). Mieliśmy i w tym roku trochę wyskoczyć w Tatry, oczywiście na takie ceperskie trasy, bo ja na wszelkich klamrach i łańcuchach nawet za młodu umierałam ze strachu, a teraz i kondycja już nie taka - ale nie wyszło. A po Beskidach, paradoksalnie, nie chodzimy, bo jak się jest u siebie, a nie na wyjeździe, to zawsze coś się znajdzie do zrobienia w domu.
Oj, jak ja lubię popadać w dygresje! Już prawie zdążyłam zapomnieć, do czego nawiązywała nasza rozmowa...
Użytkownik: Krzysztof 13.12.2011 20:03 napisał(a):
Odpowiedź na: Ech, mnie to dwudziestole... | dot59Opiekun BiblioNETki
To ja Ci przypomnę: otóż nasza rozmowa miała nawiązywać do przyjemności rozmawiania.
Tak po prostu.
Właśnie, właśnie! Pamiętam i ja wiele z tych dawnych rzeczy zrobionych tak, aby ludziom długo służyły i aby były ładne. Gdy przeczytałem o biało-niebieskich pojemnikach, zaraz zobaczyłem je na ścianie kuchni mojej babki. Stał tam i kredens, chyba dębowy, bo ciemny i wieczny, i stół ciężki, solidny, i drewniany młynek pamiętam, i wiele innych rzeczy tak odmiennych od dzisiejszych masówek robionych byle jak. Właśnie ta jakoś, a ściślej zaprogramowane w konstrukcję krótkie życie przedmiotów, a tym samym związana z tym delikatność i nierzadko bylejakość, dokucza mi coraz bardziej. Według mojego widzenia coraz trudniej jest kupić coś zrobionego naprawdę solidnie i ładnie, tak, aby chciało się używać tych przedmiotów i mieć z nimi kontakt, patrzeć na nie i dotykać je. Wiem, że doskonale wiesz o czym tutaj piszę. Łatwo wtedy nasuwa się myśl o technicznym upadku (mimo wyrafinowania) kultury technicznej, czy raczej o jej odhumanizowaniu widocznym we wzornictwie wyrobów, i nierzadko tak właśnie myślę, ale jednocześnie wiem, że nie jest to cała prawda. Ta prawda ma pewne ale mieszczące się w Twoich słowach „w których, jak się już takie miało, chodziło się latami... „
Doroto, nie raz zdarzyło mi się wracać z obchodu sklepów (gdy miałem kupić coś z ubrań) zirytowanym, bo po prostu nic mi się nie podobało, a jeśli nawet znalazłem coś ładnego, dwakroć, trzykroć przewyższało ceną moje możliwości finansowe. W końcu kiedyś stwierdziłem, że nie moje niezdecydowanie i moje „sam nie wiem czego chcę” jest tutaj winne, ale jest ta sytuacja rezultatem nastawienia całego obecnego przemysłu i handlu. Ma być dużo i tanio, ma być obrót, towar ma być dostosowany do możliwości nabywczych ludzi, a ludzie chcą mieć, chcą kupować. Byle samochód kosztuje 30 tysięcy, ale taki samochód, w którym usiądziesz i będziesz go dotykała oczarowana pięknem detali, kosztuje 300 tysięcy. Albo raczej 1300 tysięcy.
I tak jest ze wszystkim. Ostatnio kupiłem skórzane buty. Moje pierwsze w życiu prawdziwe górskie buty jednej z najlepszych firm na świecie. O cenę nie pytaj, dość, że muszę zakup ukrywać przez żoną w obawie o swoje zdrowie. I wiesz co? Niemal codziennie oglądam je, często zakładam czując coś bliskiego pieszczenia moich stóp. To dzieło sztuki technicznej. Do takich butów i do takich samochodów, a zapewne do wszystkich rodzajów produktów także, odnoszą się i teraz Twoje słowa o długim i przyjemnym ich użytkowaniu jeśli już zdołało się je kupić.
Wydaje mi się, że wina za obecny stan rzeczy tkwi z jednej strony w konsumpcyjnych oczekiwaniach i przyzwyczajeniach ludzi, z drugiej w ogromnej, daleko większej niż przed wojną, nadwyżce możliwości produkcyjnych przemysłu. Uciec od tej bylejakości można, owszem (przynajmniej w swoim najbliższym otoczeniu), ale by to zrobić, potrzebna jest platynowa karta płatnicza.
Problem jednak istnieje, bo uważam, i takie też mam doświadczenia, że nawet jeśli zapłaci się dużo, naprawdę dużo, można dostać chłam. Wiele firm, wielu rzemieślników, już nie wie co to znaczy dobra praca, a o jej etosie nie słyszeli nawet; natomiast handlowców jest jak na lekarstwo, zostali zastąpieni handlarzynami. Chociaż możliwe jest, że handlowcy od zawsze byli gatunkiem na pograniczu wyginięcia…
Zajrzyj, proszę, do swojej skrzynki pocztowej, wysłałem Ci ciekawe zdjęcie „turystki” w Tatrach:)


Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 13.12.2011 21:24 napisał(a):
Odpowiedź na: To ja Ci przypomnę: otóż ... | Krzysztof
Tak, każdy kij ma dwa końce, ten dotyczący zależności między ilością a jakością dowolnych wyrobów też...
Dzisiaj oglądałam w TV francuski program dokumentalny z serii "Pałace Europy"; pokazywali Schönbrunn i między innymi tamtejszą bibliotekę. Kustoszka opowiadała, że księgi z XV-XVIII wieku przechowują się doskonale, gdyż robiono je na papierze produkowanym ze szmat i oprawiano w specjalnie garbowaną skórę. Dzisiejsze potrafią się rozlecieć po jednym czytaniu, a jeśli się nie rozlecą, to po 10 latach bywa, że papier zżółknie i robi się kruchy. Ale z drugiej strony, kto wówczas mógł sobie pozwolić na te wydawnicze rarytasy? A dzisiaj człowiek wchodzi do "taniej książki" albo nawet do zwykłego Matrasa (czy to nie jest kryptoreklama?) i wychodzi z reklamówką książek, które razem kosztowały tyle, ile porcja lodów w kawiarence obok.
Takie doświadczenie z zakupami odzieżowymi to ja mam ciągle. Potrzebuję jakiegoś określonego elementu - na przykład, powiedzmy, sztruksowej spódnicy w kolorze gorzkiej czekolady długości do pół łydki - jadę do miasta, spaceruję po galerii (jaka ironiczna analogia z galerią sztuki!), gdzie jest z 50 sklepów odzieżowych, oglądam 666 spódnic, ale żadna nie jest taka, jakiej potrzebuję. Bo akurat nie jest modny sztruks, tylko denim, albo nie brąz, tylko fiolet, albo nie dłuższa, tylko mini. A jeżeli już przypadkiem jest, to i tak będzie o cztery rozmiary za mała albo o dwa za duża. I tak ze wszystkim, dziesiątki, setki wszystkiego, bluzek, doniczek, długopisów, kanap, komputerów, a wszystko obliczone na szybkie zużycie. No fakt, że nasze potrzeby też są nieproporcjonalnie większe, albo nam się zdaje, że są. Bo czy potrzebujemy tych wszystkich gadżetów - jak mawia mój teść, "parowych maszyn do zdejmowania kaloszy" - i osobnych kremów na twarz, pod oczy i na szyję, czy musimy zaraz wymieniać telewizor dlatego, że już wszyscy mają takie płaskie i prostokątne, albo spodnie, bo mają kieszenie inaczej naszyte, niż "się nosi"? Niby nie musimy, ale wszechpotężna potrzeba konsumpcji nas przygniata, nas jako całą populację krajów rozwiniętych (bo przecież w krajach środkowoafrykańskich czy na przedmieściach indyjskich metropolii ludzie mają inne zmartwienia...).
Ale co ja się tu mądrzę - dużo ciekawiej na ten temat pisze np. Barber w "Skonsumowanych" albo Bauman praktycznie w każdej swojej książce...
A nam pozostaje próbować się jakoś zdystansować - chociażby przez kontakt z naturą (jak nie lubię zimy, tak czekam niecierpliwie na śnieg, a dokładniej na ilość wystarczającą, by przypiąć biegówki i pokręcić się po okolicy przy świetle księżyca. Nie powiem, żebym była jakaś bardzo usportowiona, ale to mi sprawia wyjątkową przyjemność. A sprzęcik niedrogi - z przeceny, lecz jak na razie się trzyma :-).
Użytkownik: Krzysztof 14.12.2011 19:55 napisał(a):
Odpowiedź na: Tak, każdy kij ma dwa koń... | dot59Opiekun BiblioNETki
To kupując spodnie, trzeba patrzeć na krój kieszeni??
Trzeba urodzić się kobietą, żeby przymierzyć 666 sztuk ubrań:) A czy spódnica w kolorze mlecznej czekolady nie byłaby dobra?
Ja, jak to typowy facet, po trzeciej przymiarce tracę dobry nastrój, po piątej uznaję, że ta znoszona kurtka jest jeszcze całkiem dobra i nie ma potrzeby jej wymieniać. Podałem ten przykład, bo ostatnio żona przyniosła do domu kurtkę i kazała mi przymierzyć. Była dobra. Było po zakupach.
Doroto, a czemu biegasz w nocy? Nigdy nie miałem na nogach nart, i tak pewnie już zostanie. Przez dwa tygodnie zdarzyło mi się mieszkać na farmie w Szwecji. Pola wokół były i lasy. Któregoś dnia prosto przez te pola przybiegł na nartach facet (w wieku pradziadkowym) do mojego gospodarza, zdjął te narty przy wejściu i wszedł, a wyglądało to tak normalnie i naturalnie, jakby drzwi samochodu zamykał. Nota bene: widziałem tam na parkingu przed hipermarketem samochód z kluczykami w stacyjce!

Twój przykład z książkami jest bardzo celny! Jakiego innego miałbym się spodziewać u dot59?:)

Ironią naszej cywilizacji, więc w znacznej mierze i naszych losów, jest mechanizm nie tylko wymuszający w różny sposób nasze zapędy konsumpcyjne, ale i konieczność istnienia tego wymuszania.
Ktoś kiedyś wymyślił kosę, bo można było tym narzędziem kosić 5 razy szybciej niż sierpem – a dalej poszło już z górki. Teraz jeden pracownik wytworzy w ciągu swojej ośmiogodzinnej dniówki 10000 mikroprocesorów, 1000 skarpetek, 100 telefonów lub komplet mebli do kilku mieszkań. Jeśli tej góry dóbr nie sprzeda się, to ten pracownik stanie się bezrobotnym, a tym samym przestanie być konsumentem, więc ci, którzy robią 10000 butelek dziennie, i ci, którzy w ciągu paru dni wytworzą nowy samochód, też stracą pracę. No i wszystko zacznie się walić.
Nasza cywilizacja stała się molochem, który musi ciągle pożerać wytworzone dobra by funkcjonować. Prawda powszechnie znana, ale jakoś mało na co dzień uświadamiana.
Ta ironia jest głębsza.:
Aby towar był tani, więc powszechnie dostępny, nie tylko postęp techniczny musiał zaistnieć, ale i potrzebna była kumulacja kapitału do wyposażenia firmy w urządzenia warte miliony. Zgromadzenie ogromnych pieniędzy nie byłoby możliwe, gdyby dawać wszystkim według ich potrzeb, jak to miał robić komunizm, ale znowu tylko dawanie dóbr według (rzeczywistych) potrzeb wydaje się być rozwiązaniem tego węzła sprzeczności, bo w przeciwnym razie co nas czeka, gdy nie 10 tysięcy, a milion procesorów wytworzy jeden człowiek w ciągu dniówki? Bezrobocie na poziomie 99 %? Kto wtedy (ściślej: za co) kupi te miliony komputerów?
Nie bez powodu w powieściach s-f ludzie po prostu mają, dostają, odbierają co im potrzebne, a sami zajmują się twórczością na przykład lub nauką. Albo lotami w kosmos. Bardzo nieliczni nadzorują produkcję w zautomatyzowanych fabrykach (istniejących już dzisiaj, chociaż nie powszechnie). Żaden z autorów tych powieści nie pisze o tym, ale przecież prawda jest tam oczywista: środki produkcji są w tych wymyślonych społecznościach uspołecznione, czyli fabryki przyszłości pracują nie dla pomnażania bogactwa właścicieli, a dla dobra społeczeństwa.
I taki mądry, przyszłościowy, rodem z powieści fantastycznych, komunizm wydaje się być przyszłością ludzkości, ale jakim cudem ma to nastąpić, skoro zakres tego, co człowiekowi jest koniecznie potrzebne rozciąga się od miski ryżu do prywatnego odrzutowca – nie wiem.
Zmiany w dobrym kierunku widzę już teraz. Kapitalizm nie jest tak bezwzględny i drapieżny jak był 100 lat temu, i coraz mniej ludzi zajmuje się produkcją, a coraz więcej szeroko rozumianymi usługami, oraz nauką właśnie.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 14.12.2011 22:45 napisał(a):
Odpowiedź na: To kupując spodnie, trzeb... | Krzysztof
Hihihi... ja tam się krojem specjalnie nie przejmuję, najchętniej przez całe życie nosiłabym jeden sprawdzony fason spodni, spódnicy itd. Ale zobacz, co piszą w działach mody w dowolnej babskiej gazecie: niektóre mają takie specjalne rubryki, gdzie oznaczają na przykład plusami i minusami, co w tym sezonie wchodzi w modę, a co wychodzi (i obejmuje to i kieszenie, i szerokość nogawek, i obcasy w butach, i rączki od torebek...).
Przymierzać tylu to bym nie zdzierżyła, 90% eliminuję po obejrzeniu na wieszaku. A kolor - proste, jeśli mam 2 bluzki w jednym odcieniu brązu, to i spodnie lub spódnicę chciałabym w tym samym. Albo przynajmniej w tej samej tonacji, bo niektóre się gryzą.
A na nartach jeżdżę nocą dlatego, że zanim wrócę z pracy i zjem obiad, to się robi ciemno. A w soboty i niedziele są przeważnie jakieś zawody albo treningi szkolnych klubów, i turystów trochę najeżdża, więc dopiero po południu jest luz. Ale ja nawet wolę wieczór, jeżdżenie na biegówkach dla przyjemności nie wymaga super oświetlenia, a jak pada śnieg i wiruje w świetle lamp, to się robi taki zjawiskowy pejzaż...
Skandynawowie chyba wszyscy są ze sprzętem zimowym za pan brat, stąd u nich tyle medalistów w tych sportach biegowych, i trudno się dziwić, przecież powyżej pewnej szerokości geograficznej to tam zima trwa przez 3/4 roku. Dla mnie byłoby to za dużo, swoją drogą, bo przecież musi być oprócz śniegu i pachnące siano, bez, jaśmin, maciejka, floksy, poziomki nagrzane słońcem...
A jak napisałeś o tym samochodzie z kluczykami, przypomniało mi się, jak syn był w Finlandii i po powrocie opowiadał, że tam ludzie podjeżdżają na rowerze na przystanek autobusowy, zostawiają rower na przystanku tak jak stał, bez kłódki itd., wsiadają do autobusu, po pracy czy szkole wysiadają, zabierają rower, jadą do domu (to było w ciepłej porze roku - podejrzewam, że w zimie to samo robią z biegówkami). A u nas z samochodu postawionego w ruchliwym punkcie dużego miasta (zamkniętego oczywiście) po kwadransie znika radio, a zamek w drzwiach jest nie do użytku.
No i znowu mamy coś za coś...
Użytkownik: Krzysztof 16.12.2011 22:03 napisał(a):
Odpowiedź na: Hihihi... ja tam się kroj... | dot59Opiekun BiblioNETki
Ano tak, słyszałem kiedyś o tym gryzieniu się kolorów, a nawet zdarza mi się dostrzegać u niektórych kobiet taki miły dla oka i… logiczny?, zestaw kolorów jej ubrania, ale nie bardzo wiem na czym to polega. Zauważyłem, że jeśli ma zielone, na przykład, pantofelki, to na pewno ma na sobie coś jeszcze zielonego. Widać tak powinno być…
Wspomniałem o kroju kieszeni, bo w poprzednim roku koledzy w pracy namówili mnie na kupno spodni, dżinsów, że są markowe i bardzo tanie, mówili. Kupiłem, pasują nieźle, ale kieszenie na tyłku mają dziwnie przyszyte, bo nisko, na pograniczu pośladków i ud. Uważam, że wygląda to źle, ale gdy moja synowa zobaczyła je na mnie, powiedziała, że mam fajne i modne spodnie. Ech, trudna ta moda i czasami głupia.
Mieszkając na niezłej dzielnicy w Anglii, nie zamykałem samochodu stojącego na ulicy, ale rower tak – jak wszyscy. Widać uczciwość Anglosasów jest inna niż Skandynawów, bo wybiórcza.
Zwykłem wiązać legendarną uczciwość tych drugich z historią, z ich surowymi w przeszłości prawami – jak u nas w dawnych czasach okrutnie rozprawiano się ze złodziejami miodu. Myślę, że tutaj tkwi przyczyna. To jakiś taki dziwny proces istniejący niezależnie od wychowania rodzinnego. U nas objawia się on w niemal odruchowym u Polaków oszukiwaniu władz, w uznawaniu, iż są one kimś z zewnątrz, nam narzuconym, więc wykiwać taką władzę jest w zasadzie powodem do dumy, nie do wstydu. Ma to oczywiście uwarunkowania historyczne – właśnie jak uczciwość Skandynawów. A może są inne powody? Jak myślisz?
Doroto, a słyszałaś o czujnikach produkowanych jakoby przez pewną amerykańską firmę, które podłączone do rurki z przepływającą krwią potrafią „w locie”, w czasie jej przepływu, zmierzyć kilka jej parametrów? Jak to jest możliwe?
Użytkownik: maramara 16.12.2011 22:13 napisał(a):
Odpowiedź na: Ano tak, słyszałem kiedyś... | Krzysztof
Pantofelki... Mój Boże, ktoś tak jeszcze mówi? Urocze, ciepłe słowo.
Użytkownik: Krzysztof 16.12.2011 23:09 napisał(a):
Odpowiedź na: Pantofelki... Mój Boże, k... | maramara
Jakoś tak mi się wypsnęło… Bo to jest tak: pantofelki kojarzą się mi z… z kobiecością chyba. Słuchałem teraz siebie, i w rezultacie miałem napisać, że kojarzą się z piękną i młodą kobietą, także z podlotkiem, ale zaraz pojawił się obraz pewnej mojej znajomej, która młodość ma raczej za sobą, ale do niej, do jej stóp, tylko pantofelki pasują, bo ona ma to, co Ty dostrzegasz w samym słowie: urok i ciepło.
I niech bogowie zachowają jej to na zawsze.
Czytałem o Twoich zasadach oceniania. Ciekawie i ładnie napisany tekst. Ja nie mogłem stworzyć żadnych zasad oceniania, bo każda wydawała mi się niesprawiedliwa lub niepasująca do książek różnych gatunków, więc przestałem oceniać.
Użytkownik: maramara 16.12.2011 23:33 napisał(a):
Odpowiedź na: Jakoś tak mi się wypsnęło... | Krzysztof
Dziękuję. Spotykamy się tutaj pierwszy raz, ale często podczytuję Twoje komentarze, ponieważ cenię rzadką umiejętność wyławiania intrygujących szczegółów z... hm... ze wszystkiego?

Czy piszesz dziennik?
Użytkownik: Krzysztof 17.12.2011 20:39 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję. Spotykamy się t... | maramara
Dziękuję, Maro.
Czy ja piszę dziennik? Och, nie! Mój dziennik byłby mniej więcej takiej treści:
Poniedziałek: wstałem nieprzytomny, zjadłem garść płatków, wypiłem kawę i poszedłem do roboty. Po godzinie tak byłem przemarznięty, że z nosa mi ciekło. Po 11 godzinach pracy śmierdziałem smarem, farbami i spalenizną, byłem głodny i było mi niedobrze od smrodu w warsztacie. Gdy w końcu wyciągnąłem zatyczki chroniące mój słuch, doszorowałem się, zjadłem, przebrałem i usiadłem w fotelu, poczułem senność. Wtedy wypiłem kawę i sięgnąłem po książkę.
Wtorek: wstałem nieprzytomny…
Nudne? Pewnie!
Nie, nie pisze dziennika, poza nielicznymi wyjątkami. Parę z nich jest w moich czytatkach, ostatni zatytułowany „Nie dla estetów”.
Kiedyś napisałem powieść (obecna jej ocena: do poprawy), i wtedy, nie mając przed kim wygadać się, pozastanawiać, wyrazić wątpliwości i niewiedzę, zacząłem pisać coś, co nazwałem dopiski. Dopisane do powieści. Później jakoś tak wyszło, że zapisywałem w dopiskach wszystko, co wydawało mi się tego godne. No i tak mam do dzisiaj, ale dziennik to nie jest. Nie wiem co to jest.
Użytkownik: maramara 17.12.2011 21:41 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję, Maro. Czy ja p... | Krzysztof
To jest właśnie dziennik.

Dzienniki nie posiadają jednostajnej formy, nie muszą zawierać dat. Miewają kształty tak niepowtarzalne, jak niepowtarzalne są osoby, które je piszą. W stukartkowych brulionach z marginesami. Wyłącznie na serwetkach z restauracji. W nikomu nie wysyłanych mailach. Albo na ścianach.

Dopiski, powiadasz? Właśnie czegoś takiego spodziewałam się po Tobie...

:)
Użytkownik: Krzysztof 18.12.2011 00:20 napisał(a):
Odpowiedź na: To jest właśnie dziennik.... | maramara
Wiesz, ja mam umysł technika, ścisły; dla mnie dziennik to coś pisanego codziennie, opisującego dni. Ja opisuję raczej wrażenia, i nie codziennie, niestety. Kiedyś, w prapoczątkach mojego pisania, używałem zeszytu, ale szybko przeszedłem na zapis wygodniejszy, elektroniczny. Przez kilka lat używałem nokii komunikatora 9210, to było takie fajne połączenie ręcznego kompiuterka z telefonem. W końcu maszyna skończyła swoje życie, i teraz leży sobie na półce, odpoczywa po tych naprawdę pracowitych latach. Chciałbym kupić drugi telefon z klawiaturą qwerty, ale nie ma takich dla mnie, bo klawiatury są coraz mniejsze, raczej do napisania smsa. Karteluszek czasami używam do notatek, gdy coś mi zaświta w głowie i muszę zapisać, bo później moje kumpela, skleroza, zabiera mi te myśli i słowa i nic mi nie zostawia, taka jest wredna, a gdy jestem u siebie, przepisuję słowa do obecnie używanego netbooka Asus. Lubię go. To malutki kompiuterek, łatwo zapakować go do torby, i wiernie mi służy już dwa lata.
Dla mnie pisanie na komputerze jest wielką wygodą, nie czuję potrzeby pisania na papierze, może dlatego, że nie widzę zasadniczej różnicy, jako że słowa, więc myśli, wrażenia i uczucia, tu i tam zapisane są symbolicznie.
A dlaczego to takiej nazwy spodziewałaś się po mnie?
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 17.12.2011 06:47 napisał(a):
Odpowiedź na: Ano tak, słyszałem kiedyś... | Krzysztof
Tak, jeśli chodzi o różne odcienie (albo brak) uczciwości, to myślę, że Twoja interpretacja jest jak najbardziej zgodna z prawdą. Historia i wypływające z niej uwarunkowania psychospołeczne to na pewno główny czynnik podejścia do własności, do lojalności wobec władz czy przełożonych. Swoją drogą ciekawe, że wszystkie te populacje o tak różnych cechach od prawie 2 tysięcy lat przestrzegają (czy przynajmniej powinny przestrzegać) kodeksu moralnego tej samej religii - bo przecież niezależnie, czy katolicy, czy protestanci, czy prawosławni, Dekalog jest jeden...
A o takim urządzeniu nie słyszałam, ale przypuszczam, że teoretycznie opierając się na parametrach krwinek, takich jak objętość i gęstość, to byłoby to możliwe (jak dokładnie, to już nie wiem, bo ta moja wiedza ścisła jest dość wyrywkowa).
Użytkownik: Krzysztof 17.12.2011 20:36 napisał(a):
Odpowiedź na: Tak, jeśli chodzi o różne... | dot59Opiekun BiblioNETki
Wyjaśnienie owych różnic przy jednakowej wierze jest proste, jak sądzę: brak wpływu wyznawanej religii na życie; oraz powód niejako odwrotny: wady moralne tej religii, a ściślej jej (milczące) przyzwolenie na bycie grzesznym człowiekiem.
Ludzie tak naprawdę rzadko wierzą na tyle głęboko, że przyjmują do serca zasady obowiązujące w swojej organizacji religijnej i równie rzadko starają się nad sobą pracować. Ludzie z reguły nie tyle wierzą, co wyznają jakąś religię, a nie są to synonimy.
Kiedyś chrześcijanie (a wszak ci wszyscy przez Ciebie wymienieni są nimi) tylko raz przystępowali do spowiedzi, gdy przyjmowali tę wiarę za swoją. Teraz w każdej chwili mogą podejść do kratki.
Zapędziłem się. Wykasowałem resztę komentarza w obawie przed biblionetkowiczami chcącymi bronić tutaj wiadomej organizacji religijnej.
Myślę, że zmiany społeczne zainicjowane tamtym historycznym skokiem przez płot powodują wiele zmian w mentalności społeczności naszego kraju, może i w zmienią skłonność niektórych naszych rodaków do obcej własności, tyle że tego rodzaju zmiany są powolne, tutaj czas liczy się w dziesięcioleciach.

Doroto! Mam dla Ciebie dobrą wiadomość: już za cztery dni nastąpi przełom – dzień zacznie się wydłużać, wszak 25 grudnia kiedyś był świętem nowego słońca. Ilekroć pomyślę o tym, dziwię się precyzji obserwacji astronomicznych dokonywanych nieomal bez żadnych przyrządów, bo przecież tego dnia słońca jest więcej, wszem, ale o jakąś minutę. Jak ci starożytni zaobserwowali tak małą zmianę?



Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 18.12.2011 18:09 napisał(a):
Odpowiedź na: Wyjaśnienie owych różnic ... | Krzysztof
Ach, te astronomiczne kwestie są dla mnie zupełną zagadką! Teraz wszystko jest takie proste - co drugie urządzenie domowe ma w sobie elektroniczny zegar, wszelkie wiadomości o czasie trwania doby, pozycjach planet itd. można znaleźć w internecie - a nam trudno zrozumieć, jak ludzie żyli przed wynalezieniem wszystkich tych cudów i jak pracowali... Kurczę, choćbym przez całe życie myślała, nie wymyśliłabym chyba najprostszego urządzenia, a przecież zawsze ktoś był pierwszym, kto zmierzył czas, kto wyznaczył pozycję statku na morzu itd.
Taki sam zachwyt mnie ogarnia, gdy jestem w średniowiecznej gotyckiej katedrze. Zbudowana osiemset lat temu, zaplanowana bez precyzyjnych przyrządów kreślarskich, postawiona bez dźwigów, w ogóle bez żadnej elektryczności - i stoi, i gdyby nie zniszczenia wynikające z działania środowiska, a dokładnie czynników szkodliwych nawpuszczanych do środowiska przez naszą cywilizację, pewnie nawet tynki miałaby w lepszym stanie, niż bloki wybudowane w ostatnich 2 dekadach.
Ech... wiem, że to uproszczenie, ale znowu nasuwa się wniosek, że lepiej mniej, a dobrze, niż dużo, a kiepsko...
Użytkownik: Krzysztof 19.12.2011 19:54 napisał(a):
Odpowiedź na: Ach, te astronomiczne kwe... | dot59Opiekun BiblioNETki
Są zagadką, ale wtedy, gdy samemu próbuje się je rozwikłać, ale gdy pozna się drogę wymyśloną przez innego człowieka, stają się wtedy zdumieniem i oczarowaniem – i to jest piękne! To intelektualna przygoda. Wspomniałaś o pozycji statku na morzu: teraz nie tylko według gwiazd wyznacza się ją, ale i według sygnałów płynących z kosmosu, urządzeniami tak już powszechnymi, że przestajemy odczuwać zdumienie użytkując je. A przecież GPS jest cudem techniki, skoro do wyznaczenia pozycji wykorzystuje czas biegu fal radiowych i zegary odliczające ten czas w milionowych częściach sekund, co było możliwe także dzięki pracom naszej Skłodowskiej. Kiedyś – chyba ze sto lat temu - admiralicja angielska ogłosiła konkurs na zegar pracujący z dużą dokładnością, chodziło o pojedyncze minuty na przestrzeni miesięcy, a potrzebowali tych zegarów do… wyznaczania pozycji swoich okrętów. Czyż nie jest to zadziwiające? Bo i cóż ma wspólnego – myśli sobie taki laik jak ja – dokładna godzina z pozycją okrętu na oceanie? Ano, jak widać ma, a ludzki geniusz przejawia się właśnie w dostrzeżeniu związku, a ludzie te wszystkie dziwy przyjmują normalnie, jakby nie było się czemu dziwować.

Gdy pracowałem w UK w firmie pakującej książki do wysyłki, miałem możliwość kupowania uszkodzonych książek w cenie 1 funta, a z reguły uszkodzenia były kosmetyczne. Trochę przywiozłem do kraju bogato wydanych tomiszczów, między innymi ślicznie ilustrowaną, ale i z bogatymi opisami, wielką encyklopedię największych katedr. Zdumienie i oczarowanie są nieodłącznymi towarzyszami wertowania tej księgi. Tam jeden witraż, w końcu jeden z bardzo wielu elementów tworzących katedrę, jest dziełem sztuki który można studiować godzinami. Cała katedra jawi się jak ogromne muzeum dzieł sztuki, w którym człowiek czuje się oszołomiony i malutki wobec odczuwanego tam sacrum. Wiem, bo zdarzyło mi się specjalnie pojechać, by obejrzeć w Anglii jedną z katedr z tej książki.
Doroto, chyba nie ze wszystkim jest lepiej, gdy jest mniej, jak mniemam. Bo to jest chyba tak: gdybym codziennie był w katedrze, pewnie spowszedniałaby mi, ale czy tak samo jest z dobrami użytkowymi? Raczej jest inaczej. Parę dziesiątków lat temu jeden z ojców przemysłu komputerowego stwierdził, że na całym świecie zapotrzebowanie na komputery nie przekracza paru tysięcy sztuk. Gdyby nie mylił się, nie byłoby Biblionetki ani tej naszej rozmowy.
Właśnie tutaj ustawiłbym granicę prawdziwości tamtych słów. Lepiej mniej sztuki, ale niech będzie wyższych lotów; jednocześnie niech już będzie gorszy przedmiot użytkowy, skoro jest to cena jego powszechnej dostępności. Jak sądzisz, Doroto?
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 20.12.2011 07:58 napisał(a):
Odpowiedź na: Są zagadką, ale wtedy, gd... | Krzysztof
No tak, trafiłeś w samo sedno! Cóż byśmy poczęli, biedni Biblionetkowicze, gdyby na świecie rocznie wydawano kilkadziesiąt tytułów książek, każdy w paru egzemplarzach, na pięknym pergaminowym papierze z ręcznie malowanymi ilustracjami, w skórzanej oprawie? A życie bez komputera? 20 lat temu wydawało mi się, że komputer (to znaczy taki normalny pecet, co innego te wielkie "szafy" w placówkach naukowych) to zbędny gadżet dla snobów, 15 lat temu z oporami zgodziłam się na zakup takowego do domu, a 2 lata później zaczęłam pracować w firmie, gdzie już wykorzystywano komputer na co dzień - na szczęście już nie byłam ciemna jak tabaka w rogu i coś tam przy jego użyciu umiałam zrobić; od dobrych 10 lat nie wyobrażam sobie bez komputera pracy, a mniej więcej od 5 - od kiedy mam stałe łącze - dzień bez komputera i bez Biblionetki jest dniem straconym (chyba że jestem na urlopie na łonie natury - wtedy nie ma komputera, telewizora, a telefon zarezerwowany tylko na pilne sytuacje).
Tak, mogą być gorsze, byle były!
Użytkownik: Krzysztof 21.12.2011 19:18 napisał(a):
Odpowiedź na: No tak, trafiłeś w samo s... | dot59Opiekun BiblioNETki
To wszystko prawda, nie tylko w dziedzinie komputerów. A z komórkami inaczej? Przecież też! Na początku instytucja przydzielająca numery kierunkowe wyznaczyła tylko po jednym numerze dla operatorów sieci, no bo przecież jeden kierunek to milion numerów!, po co więcej? Później wykorzystano wszystkie kombinacje od 600 do 609, a później narobił się bigos, bo dawali porozrzucane numery, gdzie tylko były wolne, bo nikt, nikt nie przewidział, że w ciągu dziesięciu lat działalności sieci, czynnych numerów telefonów mobilnych będzie więcej niż mieszkańców kraju. Ja sam mam dwa, prywatny i służbowy – to w ramach moich starań oddzielenia pracy od czasu prywatnego.
To wszystko prawda, tyle że w ten sposób jakbyśmy zatoczyli krąg i teraz zmierzamy w drugą stronę – myślę tutaj o początkowych naszych pochwałach rzeczy wytwarzanych w okresie międzywojennym:)
Doroto, jednak pokusiłbym się o wskazanie innego rodzaju wyższości tamtego czasu nad teraźniejszym. W czasie tej naszej rozmowy wspomniałem pogrzebacz z mosiężną rączką - przykład podany przez Ciebie - i zadałem sobie bezradne zrazu pytanie: dlaczego teraz takich nie robią? Przecież mieliby nabywców. Odpowiedziałem tak: zapewne robią, tyle że mniej, bo takie pogrzebacze są droższe i – docieram do sedna wywodu – podobać się będą małej ilości osób. Otóż wydaje mi się, że zmienia się na gorsze nasza ocena tego, co ładne, a co nie. Podobają się nam rzeczy wprost brzydkie, co zauważyłem niedawno wybierając z żoną żyrandol do pokoju. Takie spostrzeżenie czynię ilekroć widzę kogoś w spodniach mających krok na wysokości kolan, albo widząc niektóre modele najnowszych samochodów. Przecież coraz więcej jest samochodów najzwyczajniej brzydkich! Jakoś tak za bardzo nastawieni jesteśmy na użyteczność (i to krótkotrwałą) lub wyróżnianie się, a za mało na estetykę, o artyzmie nie wspominając. Czy to tylko powód uproszczeń produktów w celu zwiększenia ich dostępności, czy może też podążanie producentów za oczekiwaniami nabywców – nie wiem. A Ty?
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 21.12.2011 20:02 napisał(a):
Odpowiedź na: To wszystko prawda, nie t... | Krzysztof
Z tą estetyką to jest chyba tak, jak z jakąkolwiek modą - robi się coś "nowego, lepszego", żeby nakręcić sprzedaż, to się tak długo pośrednio sugeruje klientom, że to coś starego jest brzydsze, że aż sami w to uwierzą i podoba im się to nowe, choćby było odwrotnie. To nawet może być zupełnie niezależne od użyteczności - no bo np. damski makijaż robi się identycznymi kosmetykami, ale w jednym sezonie wymyślają coś, na co się patrzy z przyjemnością, w innym coś takiego, że na zdrowy rozsądek żadna kobieta nie powinna z siebie takiej małpy zrobić, a robi :-). Pewne modele odzieży czy obuwia nie mają nic wspólnego z funkcjonalnością, bo są niewygodne, na bakier z anatomią, wykonane z wręcz nieprzyjemnych materiałów, przy tym mogą być niewyobrażalnie paskudne, a i tak, jeśli moda każe, 9 na 10 kobiet to na siebie wciśnie. Weźmy choćby te makabryczne XIX-wieczne gorsety, zniekształcające tułów i utrudniające normalne oddychanie i trawienie, i na to kiece do ziemi z bufami, falbanami, aplikacjami, wypchanym (excusez le mot) tyłkiem, i do tego jeszcze kapelusze wielkości półmiska, obłożone kępami sztucznych kwiatów, pierza i czego tylko! I niepraktyczne, i szpetne - a że moda kazała, to się każda niewiasta wciskała w to szkaradztwo, jeśli ją tylko było stać. I wszystkie twierdziły, że mają "piękne" suknie.
A jeśli chodzi o przedmioty spoza kręgu mody, to na pewno krótkotrwałość produktu w jakiś sposób wpływa na mniejszą dbałość o estetykę przy jego projektowaniu, choć i tu bywają wyjątki, bo np. pudełeczko kartonowe do pakowania prezentów - w zasadzie jednorazowe - potrafi być wykonane tak, że może służyć jako samodzielna ozdoba, a kanapa, na której przecież mamy spać przez parę lat, nie jest ładna i co gorsza, nie jest też i specjalnie wygodna... Ale to nowy model i ta "nowość" się głównie liczy. Chyba tak to działa, przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie.
Użytkownik: Krzysztof 30.12.2011 13:52 napisał(a):
Odpowiedź na: Z tą estetyką to jest chy... | dot59Opiekun BiblioNETki
Witaj, Doroto.
Gorsety, ciasne suknie z upalny dzień, wielkie kapelusze dźwigające różności – to wszystko na pewno nie było wygodne, a często wprost uciążliwe dla kobiet i… dziwaczne. To prawda, ale gdzieś w tych niepotrzebnych falbanach, w tej kapeluszowej oranżerii, ukrywała się elegancja. W końcu i teraz nie dla wygody nosicie wysokie obcasy wbrew ludzkiej anatomii.
Gdy czytałem Twoje słowa, wspomniałem fragment Poszukiwania, w którym oczarowany bohater dzieła patrzył na Odetę, która nie urodą go czarowała, a strojem i wdziękiem, z jakim go nosiła.
Wczoraj oglądałem ilustrowaną książkę czytaną przez synową, były w niej zdjęcia kobiet tak ładnie ubranych, że z przyjemnością na nie patrzyłem (autorką książki jest Jolanta Kwaśniewska). Myślę, że takie wrażenie jest wynikiem dobrego stylu, który niewiele ma wspólnego z modą, a jest raczej kwestią smaku, dobrego gustu, emanacji osobowości kobiety; niestety, w pewnej mierze jest także zależny od posiadanych środków finansowych i czasu, o czym na pewno każda kobieta wie.
Kobiety często mówią, że ubierają się elegancko dla dobrego samopoczucia, i niewątpliwie jest to prawdą, jednakże nierzadko zaprzeczają, jakoby czynią tak także dla wywarcia wrażenia na mężczyznach. Nie wiem dlaczego zaprzeczają. Czemu o tym piszę? Myślę o wspomnianych przez Ciebie tabelach z plusami i minusami, z wykazem tego, co staje się modniejsze, a co z mody wychodzi. Myślę o tych tabelach, ale i próbuję dojść przyczyn mojej przyjemności oglądania zdjęć w tamtej książce. Bo widzisz, ja nie mam pojęcia, co staje się modne, a co z mody wychodzi, i w tej niewiedzy jestem typowym facetem, ale to wcale a wcale nie przeszkadza mi zauważyć wyraźnej różnicy pomiędzy kobietą ubraną tak sobie, a tą elegancką i cieszyć jej wyglądem, co traktuję jako dowód na brak związków między modą a elegancją. Stylem. Pójdę nawet dalej i powiem, że modę można uznać za przetłumaczenie na język zrozumiały dla wielu tych tajników elegancji, którymi tak zachwycał się Proust, tyle że zostaje w niej wyraźny ślad tłumaczenia, więc nieoryginalności i bezosobowości.
Ewidentną brzydotę i ja widzę. Wydaje mi się być niekoniecznie rezultatem swoistej ślepoty, chyba częściej jest przejawem chęci wyróżnienia się, niechby w taki sposób – skoro stylu nie staje.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 30.12.2011 14:34 napisał(a):
Odpowiedź na: Witaj, Doroto. Gorsety, ... | Krzysztof
Nie noszę! Nie noszę! Wysokie obcasy to element odzieży, którego żywiołowo nie cierpię, najwyższe jakie mam, pewnie mają ze 4 cm, a i to używam ich głównie wtedy, gdy jadę samochodem na jakieś zebranie czy do rodziny na imieniny. I choćby od tego zależało ocenienie mnie jako kobiety eleganckiej lub nie, w życiu nie założę takich szpilek, jakie mają bohaterki amerykańskich filmów, bo ruszam się w nich jak cyrkowa niedźwiedzica balansująca na piłce. Ani koszulowej białej bluzki. Ani wąskiej spódniczki do kolan. Ech... ja to zupełnie nie ten typ, ja się dobrze czuję w tym, w czym pół życia przechodziłam, czyli we flanelowej koszuli, golfie albo T-shircie, dżinsach, szortach albo hipisowskiej spódnicy do kostek, wygodnych sandałach lub glanach... Czasem się muszę służbowo ubrać w takie różne rzeczy, co to pani Kwaśniewska zaleca, ale mam wtedy wrażenie, że idę na bal przebierańców. Hihi... no i oczywiście żaden facet się we mnie nie wpatruje jak Swann w Odetę, za wyjątkiem mojego małżonka, który sobie utrwalił mój obraz w dżinsowych ogrodniczkach, koszuli w kratę i pionierkach, od święta w mundurku harcerskim :-), więc mu nie przeszkadza, że po 30 latach ubieram się tak samo z modyfikacjami stosownymi do wieku i gabarytów...
Ale nie powiem, że nie zwracam uwagi na osoby elegancko ubrane płci obojga; zwracam, tylko mam wrażenie, że to taki jakiś inny świat.
Użytkownik: Krzysztof 31.12.2011 19:11 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie noszę! Nie noszę! Wys... | dot59Opiekun BiblioNETki
Ależ Doroto! Zapewniam Cię, że i ja poruszam się w szpilkach jak ta niedźwiedzica:) Nie wiem, doprawdy nie wiem, jak można chodzić w czymś takim, ale jednak kobieta wygląda ładniej w tych dziwadłach.
Nie miałem okazji zapoznać się z książką Kwaśniewskiej, ot, tyle że przerzuciłem parę kartek i zdziwiłem się swoim odbiorem kilku zdjęć. Czemu właściwie tak podobają mi się te modelki? – myślałem.
A ja sam? Cóż, dobrze i naturalnie się czuję w garniturze, ale nadzwyczaj rzadko mam okazję ubrać go, o smokingu nie wspominając, na co dzień ubierając strój szyty z drelichu, więc chyba mogę powtórzyć za Tobą: to jakiś taki inny świat. Ale powabny, w przeciwieństwie do mody nierzadko widzianej na wybiegach.
Wiesz, Doroto, tak sobie myślę, że może Twój mąż gapi się na Ciebie nie z powodu zdziwienia Twoim innym ubraniem, a po prostu z powodu ciągle trwającego uroku, jaki kiedyś na niego rzuciłaś.. Bo przecież taka niezaradność w radzeniu sobie z czarami zdarza się facetom.
Tego życzę Twojemu mężowi w nowym roku i w kolejnych także.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 31.12.2011 19:23 napisał(a):
Odpowiedź na: Ależ Doroto! Zapewniam Ci... | Krzysztof
Dziękuję w imieniu swoim i Miciusia (który po pierwsze, choć z chęcią się zabiblionetkował, cierpi na nieprzezwyciężony wstręt do pisania i za plus minus trzy lata odezwał się na forum chyba dwa razy, a po drugie - siedzi biedak w pracy, bez telewizora, bez komputera, więc nawet gdyby go naszła jakaś cudowna odmiana, to i tak nie ma możliwości się wypowiedzieć :-).
A Tobie życzę dużo miłych estetycznych wrażeń, bo póki widzimy piękno wokół nas, w jakiejkolwiek postaci, czy to ludzi, czy krajobrazów, czy dzieł sztuki, codzienność nawet najbardziej szara i dokuczliwa robi się do zniesienia!
Użytkownik: Czajka 08.12.2011 18:13 napisał(a):
Odpowiedź na: Piękne! Co do kosodrzewi... | dot59Opiekun BiblioNETki
Na Brüknera (też mam w szafie) trzeba uważać, bo zmyślał trochę. :)
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 09.12.2011 11:30 napisał(a):
Odpowiedź na: Na Brüknera (też mam w sz... | Czajka
To może dlatego ten jałowiec? :-)
Użytkownik: jakozak 09.12.2011 14:38 napisał(a):
Odpowiedź na: 05.10.2011 Dzień pierwsz... | Krzysztof
Jak Ty pięknie potrafisz to opisywać, Krzysztof. Aże mi się ckni za górami.
Nie mam teraz czasu się rozpisywać.
Zadam Ci tylko jedno pytanie, chociaż znam na nie odpowiedź: czy byłeś świadomy tego, że jechałeś sobie A-czwórką w odległości 2 kilometrów ode mnie? :-)))
Użytkownik: Krzysztof 09.12.2011 18:19 napisał(a):
Odpowiedź na: Jak Ty pięknie potrafisz ... | jakozak
Witaj, Jolu. Dziękuję:)
Widziałem Cię na zdjęciach z ostatniego spotkania w Katowicach; może powiesz mi, cóż takiego wyczyniałaś z czymś takim wielkim, co było podobne do pogrzebacza lub świecznika?

Masz rację: nie byłem świadomy. A Ty czemu mi nie powiedziałaś, że jestem tak blisko? Spać mi się chciało okrutnie w drodze powrotnej, wpadłbym na kawę:)
Kiedyś napisałaś o swoich planach przejścia południowej granicy; dwa miesiące temu, będąc w Bieszczadach u źródła Sanu, byłem na starcie tej imponującej trasy. Może przyszłość będzie łaskawa i pozwoli mi przejść całą drogę?..
Życzę tego Tobie i sobie.
Użytkownik: jakozak 09.12.2011 19:08 napisał(a):
Odpowiedź na: Witaj, Jolu. Dziękuję:) ... | Krzysztof
Mieszkam w Knurowie i już Ci piszę PW, Krzyś.
:-)
Użytkownik: Krzysztof 09.12.2011 19:33 napisał(a):
Odpowiedź na: Mieszkam w Knurowie i już... | jakozak
Dzięki, odebrałem.
Krzyś... chyba po raz pierwszy tak się do mnie zwróciłaś:)
Użytkownik: jakozak 09.12.2011 21:18 napisał(a):
Odpowiedź na: Dzięki, odebrałem. Krzy... | Krzysztof
:-) Lubisz tak?
Użytkownik: Krzysztof 09.12.2011 21:35 napisał(a):
Odpowiedź na: :-) Lubisz tak? | jakozak
Pewnie! W takim zdrobnieniu czuję ciepełko, no i ono mnie, dziadka, odmładza:)
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: