Dodany: 16.11.2011 17:34|Autor: dot59
Niszczycielska siła niemiłości
Z Elizabeth Hunter czas bardzo długo obchodził się łaskawie. Przekroczywszy siedemdziesiątkę, mogła (gdyby TYLKO MOGŁA, nie byłoby to jeszcze takie szokujące…) rywalizować o względy mężczyzn ze swoją czterdziestoparoletnią córką. Ale wszystko, co dobre, kiedyś się kończy, więc teraz osiemdziesięciosześcioletnia Elizabeth, niezdolna chodzić o własnych siłach i prawie niewidoma, spędza całe dnie w łóżku, zdana na łaskę i niełaskę obcych ludzi. Obcych… choć z drugiej strony niejedna z osób, otrzymujących za opiekę nad staruszką całkiem godziwe wynagrodzenie, żywi do niej bodaj cieplejsze uczucia niż własne dzieci. Gdy Basil, znany angielski aktor, i Dorothy, była żona francuskiego księcia, powracają do Australii wezwani przez adwokata matki, staje się zupełnie jasne, że to nie odległość była najważniejszym czynnikiem, powstrzymującym ich od zbyt częstych wizyt w rodzinnym domu…
Zabierając się do lektury „Oka cyklonu” trzeba się uzbroić w cierpliwość – i nie dlatego, że liczy sobie ono ponad siedemset stron dość drobnym drukiem, a tym bardziej nie dlatego, żeby styl był szczególnie trudny do przełknięcia (wyjąwszy - nieliczne na szczęście - monologi wewnętrzne bohaterów wplecione w tok narracji, chaotyczne i zapisywane bez użycia znaków przestankowych, jest wręcz świetny, płynny, bogaty i wyrazisty, a rewelacyjny przekład Marii Skibniewskiej oddaje w pełni wszystkie jego walory; zbyteczne jest właściwie zapewnienie, że nie znajdziemy tu ani śladu potknięć językowych, co w przypadku współcześnie wydawanych powieści wcale nie jest tak oczywiste). Cierpliwość i chyba też dobra kondycja psychiczna potrzebna jest, by stanąć oko w oko z ogromem ludzkich przywar i niedoskonałości, by spokojnie znieść widok, który ukaże się po odsunięciu na bok nieistotnych detali – rozpaczliwy portret rodziny będącej rodziną tylko z nazwy, bez odrobiny miłości, ba, nawet wzajemnego szacunku.
Basil i Dorothy najchętniej nie mieliby ze sobą nic wspólnego, ale przecież czekają na spadek… a skoro tak, trzeba się zjednoczyć w działaniu i zadbać, by matka nie wydała całego majątku na pensje dla pielęgniarek, gosposi i sprzątaczki, a w międzyczasie pozorować głęboką atencję dla staruszki. Elizabeth nawet nie udaje, że kocha dzieci czy też jest zainteresowana ich przyszłością – zawsze były tylko balastem przeszkadzającym jej w towarzyskich podbojach – i choć jakiś czas temu, gdy cudem uniknęła śmierci w zwalonym przez cyklon letnim domku znajomych, zdała sobie sprawę ze swojej destrukcyjnej natury, nie uczyniła nic, by cokolwiek naprawić; wciąż ważniejsze jest dla niej wystąpienie przed gośćmi w pełnym makijażu i ekscentrycznej peruce, niż powiedzenie komukolwiek życzliwego słowa… Zatrudniony przez panią Hunter personel wykonuje swoje obowiązki bez zarzutu, ale co myśli o sobie wzajemnie i o swojej podopiecznej – „przypadku geriatrycznym”, lepiej nie powtarzać… A jeśli nawet pod tym względem nie ma im co zarzucać, i tak nikt z nich - ani przesadnie religijna siostra (nomen omen) de Santis, ani gruboskórny i trywialny doktor Gidley, ani mazgajowata Lottie, ani wiecznie narzekająca pani Cush - nie ma w sobie ani jednej cechy, która mogłaby budzić czyjąś sympatię. Czy to samo przebywanie w otoczeniu antypatycznej osoby tak zmienia ludzi, czy tylko uwydatnia wszystko to, co w każdym jest niemądre, niemiłe, irytujące?
Strasznie przykra jest ta opowieść o ludzkiej naturze – ale przecież tak prawdziwa… A przy tym w sposób mistrzowski przesycona bezbrzeżną ironią, zmuszającą czytelnika do zastanawiania się, czy poszczególne obrazy przewijające się przed jego oczami są takie smutne, że aż śmieszne, czy może takie śmieszne, że aż smutne. Ten sposób spojrzenia przypomina mi najlepsze powieści Iris Murdoch i przekonuje, że White zasługuje na większą uwagę niż ta, którą go dotychczas zaszczycałam.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.