Dodany: 03.06.2007 01:37|Autor: Macabre

Dżuma i uprzedzenie...


Lata 1665-1666 to dla Londynu ciężki okres. Pierwsza data wiąże się z epidemią dżumy zawleczonej do stolicy Anglii przez statki holenderskie (w Amsterdamie panowała ona nieco wcześniej). Druga to czas wielkiego pożaru, który doszczętnie zniszczył większą część miasta. O ile epidemii dżumy Europa w późniejszych latach już nie doświadczyła, to tego drugiego owszem, i to nie raz.

Defoe skupił się na roku 1665 i zarazie, która pozbawiła życia od 75 do 100 tysięcy ludzi. Sam tytuł książki mówi nam zresztą, co jest jej tematem. Gdy w 1722 angielski autor wydał swoje dzieło, większość osób myślała, że są to autentyczne zapiski naocznego świadka tragedii sprzed 57 lat. Tak jednak nie było. Sam Daniel Defoe nie mógł wiele pamiętać z tamtego okresu, bo w 1665 był zaledwie pięciolatkiem. Dlatego też w pracy nad tą książką wykorzystywał dokumenty, archiwa i rzeczywiste relacje ludzi z tamtych lat. Warto też pamiętać, że z kolei utwór angielskiego pisarza był w dużej mierze wzorem i pomocą dla Camusa, który w 1947 napisał "Dżumę". Pozwoli to nam na wychwycenie w "Dzienniku..." tych elementów, z których korzystał później w swoim dziele francuski pisarz. Także Gustaw Herling-Grudziński mówił o inspiracjach utworem Defoe w swojej przedmowie do tego dzieła z 1993 r.

Wróćmy jednak do samego "Dziennika..." i tego, co nam oferuje w swojej książce Defoe. Jest to utwór napisany w formie kronikarsko-pamiętnikarskiej, co stwarza wrażenie, że narratorem jest rzeczywiście naoczny świadek dżumy z 1665. Nie dowiadujemy się jednak, jak ów człowiek się nazywa, podaje on nam jedynie swoje inicjały: H.F. Poza tym można powiedzieć, że jest on typowym przedstawicielem burżuazji angielskiej z tamtych lat. Prowadzi przedsiębiorstwo (to właśnie ono jest głównym powodem, dla którego narrator postanawia zostać w Londynie w czasie zarazy) i nie posiada bliższej rodziny (oprócz brata), zatrudnia za to służbę, która tworzy jego familię. Tyle, jeśli chodzi o konkrety dotyczące narratora. Z całej jego relacji możemy jeszcze wywnioskować, że jest człowiekiem bardzo religijnym, cechują go purytanizm i pobożność. Z drugiej strony, nie doszukamy się w nim jakichś specjalnych oznak fanatyzmu. Zabieg pierwszoosobowej narracji i formy kronikarskiej jest z pewnością ciekawy i stwarza poczucie większej wiarygodności. Świadczą o tym wspomniane już przeze mnie reakcje ludzi na wydanie tej książki w 1722 r.

Oczywiście zaraza to motyw przewodni utworu, co jest rzeczą naturalną. Narrator opisuje, jakie miała ona konsekwencje, jak wpłynęła na zachowanie poszczególnych grup ludzi, zwraca uwagę, którzy ludzie zostali nią najbardziej dotknięci, a którzy mniej. Jednym słowem, mówiąc o zarazie, poświęca swoją uwagę kupcom, rzemieślnikom, biedocie, stróżom, rzeźnikom, pielęgniarkom, brzemiennym kobietom, matkom itd. Nie brakuje tu wątków, wydarzeń i zachowań ludzi typowych dla ekstremalnych sytuacji, a taką była niewątpliwie dżuma z 1665. Część osób postanowiła uciec z Londynu, gdy zaraza nie ogarnęła jeszcze swoim zasięgiem całego miasta, inni, tak jak narrator, postanowili zostać. Byli też tacy, którzy próbowali uciekać wtedy, kiedy epidemia rozpanoszyła się na dobre, a okoliczne wsie i miasteczka nie wpuszczały już londyńczyków, w obawie, że ci przyniosą ze sobą chorobę.

Zaraza zmieniała ludzi. "Łzy i lament widziało się w każdym domu zwłaszcza na początku nawiedzenia, ku końcowi bowiem serca ludzkie twardniały, śmierć zaś tak nieustannie zaglądała im w oczy, że nie przejmowali się już tak bardzo stratą przyjaciół, oczekując, że wkrótce przyjdzie i ich godzina"*. Zobojętnienie nie jest czymś nadzwyczaj dziwnym w takich sytuacjach. Śmierć była masowa, a ludzi chowano we wspólnych grobach, które w istocie były zwykłymi dołami. Czy nie przypomina to "Dżumy" Camusa albo obrazów z II wojny światowej? Niestety, wydarzenia tragiczne rządzą się swoimi prawami. Na ogół w takich czasach pojawia się również motyw kary boskiej. Tezę tę głosiło wiele osób, także sam narrator ją podziela. Często mówi on o Bogu, wierząc, że plaga została zesłana przez Niego. Pogląd ten, jak wiemy, został zweryfikowany w "Dżumie" Camusa. Tam ojciec Paneloux, wojujący jezuita, przechodzi metamorfozę. Tutaj nic takiego się nie dzieje. Narrator głęboko wierzy, że dżuma jest karą boską za grzechy londyńczyków. Jak sam pisze: "Ludzie naprawdę myślący i religijni oddawali się iście po chrześcijańsku pokucie, żałując za grzechy i korząc się, jak przystało prawdziwym chrześcijanom"*. Religijność ta oczywiście nie powinna dziwić, była to bowiem cecha właściwa wielu osobom w tamtych czasach. Mowa jest też o tym, w jaki sposób dżuma się objawiała, narrator przytacza również kilka historii poszczególnych rodzin i osób. W swojej relacji nie kryje emocji, o czym świadczą takie fragmenty, jak chociażby następujący: "Widok ten zrobił na mnie wstrząsające wrażenie, ściął mnie prawie całkiem z nóg, odszedłem z bardzo ciężkim sercem, pełen tak smutnych myśli, że nie potrafię tego opisać"*. Słowa te są komentarzem do obrazu trupów wrzucanych bezładnie do dołów. Trzeba jednak zaznaczyć, że jeśli ktoś liczy na wartką akcję i sensacje wynikające z ekstremalnej sytuacji, w jakiej znalazł się wtedy Londyn, to tego tutaj nie znajdzie.

Samo pisanie o dżumie, gdy książka z założenia ma być właśnie o niej, to jednak za mało do szczęścia. Defoe zawarł tu wiele faktów i rzeczy, które są właściwe zarazie. Nie zapomniał o zachowaniach ludzi i relacjach pomiędzy nimi. Wspominał też i o innych problemach wynikających z rozprzestrzeniania się epidemii. Tak, mamy to wszystko. A właściwie wszystko i nic. Jest bowiem kilka rzeczy rażących w relacji narratora. Pierwsza z nich to ciągłe powtarzanie się i rozwlekłość w ciągnięciu niektórych wątków. Przykładowo: gdzieś w początkach powieści narrator uczepił się desperacko szarlatanów, znachorów i magików wszelkiej maści, którzy wykorzystywali prostych ludzi i ich wiarę w zabobony. Z początku podobała mi się ta skrupulatność autora. Ba! Pokusiłem się nawet o naiwną myśl, że Defoe próbuje przemycić na karty tej powieści jakieś idee oświeceniowe. Czytałem jednak kolejne akapity, a narrator dalej mordował tych nieszczęsnych szarlatanów. Co więcej, powrócił do nich jeszcze pod koniec powieści. To samo tyczy się wątku zamykania "zapowietrzonych" (zadżumionych) domów. Narrator niemiłosiernie męczy ten temat, właściwie przez całą książkę. Powraca do niego wielokrotnie i powtarza to, co już wcześniej pisał. Na dodatek ujawnia się tu straszna niekonsekwencja naszego kronikarza, który do końca nie może się zdecydować, czy te "zapowietrzone" domy powinny być zamykane, czy nie. Raz wygląda to tak, jakby uważał, że rozporządzenie rady miasta o izolowaniu chorych było najlepszym możliwym posunięciem, innym razem jest niesamowicie sceptyczny co do tego pomysłu.

Z cyklu "wielkich powrotów" można też wymienić ciągłe rozprawianie o tym, jak dżuma przeniosła się z zachodniej części miasta do wschodniej, co byłoby naturalne, gdyby ograniczało się do jednego zdania, ale narrator rozciąga to do wielu akapitów, w których zawiera to, co już wcześniej powiedział. Można by się przyczepić do rzeczy drobnych, które wynikają ze wspomnianej już przez mnie niekonsekwencji. Np. na początku narrator mówi o jednym szpitalu dla zadżumionych, a później o dwóch. Podkreśla przy tym, że już wcześniej o tym wspominał (czyli właśnie o tych dwóch szpitalach). Tak jest wszędzie. Powtarzalność i niekonsekwencja oraz irytujące "o czym powiem dalej", które pojawia się dziesiątki razy. I w sumie, w tych słowach zawiera się sporo prawdy, bo wątki są ciągle podejmowane na nowo, powtarzane, przywoływane, powielane itd. A tak naprawdę pan kronikarz nie mówi nam dalej nic konkretnego. Właściwie do końca nie poznajemy żadnych konkretów. Narrator coś tam opowiada, pięćdziesiąt stron dalej powraca do tego, ale podejmuje temat z drugiej strony, nie zwracając uwagi, że wcześniej inaczej o nim pisał. I tak naprawdę nie wiadomo, jak dokładnie dana rzecz, zdarzenie, sytuacja wyglądały. Jednym słowem: bigos. Bigos, który wprawdzie da się zjeść, można nim nawet napełnić brzuch, ale, jak to bigos, z delicjami ma mało wspólnego. Książka równie dobrze mogłaby liczyć 150 stron, a nie 230 (tyle ma wydanie, z którym miałem do czynienia*).

Podsumowując, czytałem "Dziennik roku zarazy" dlatego, że ciekawi mnie ten temat. Ludzie mają to do siebie, że wykazują czasami niezdrowe zainteresowanie tego typu tragicznymi zdarzeniami w sytuacji, gdy im samym nic nie grozi. Naturalnie nie liczyłem i nie oczekiwałem w żadnym wypadku wartkiej akcji, tanich sensacji i tym podobnych rzeczy. Od pewnego momentu czytałem jednak tę książkę ze świadomością, że niczego więcej się nie dowiem. A nawet jeśli, to i tak narrator podałby własne słowa w wątpliwość kilkadziesiąt stron dalej. Pozostaje oczywiście wrażenie autentyzmu wynikające z pierwszoosobowej narracji i kronikarskiej formy zapisu, ale w moim odczuciu wypadają one mizernie na tle całej tej wtórności, rozwlekłości i niekonsekwencji.

Daleki jestem zarówno od odradzania lektury tej książki komukolwiek, jak i od polecania jej. Na pewno może zainteresować ze względu na fakt podjęcia takiego, a nie innego tematu. Jak dla mnie, to jednak za mało, ale jest to, naturalnie, w dużej mierze moja subiektywna opinia. Każdy oceni ją wedle własnej woli.



---
* Daniel Defoe, "Dziennik roku zarazy", tłum. Jadwiga Dmochowksa, wyd. Puls, 1993.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 7041
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: Kuba Grom 03.06.2007 19:34 napisał(a):
Odpowiedź na: Lata 1665-1666 to dla Lon... | Macabre
o kurcze, ta recenzja to niemal opracowanie!
ale dobra.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: