O pchaniu w międzynoże, między innymi
Uwielbiam te chwile, kiedy powieść już od pierwszych stron zaczyna mnie intrygować – stylem, słownictwem i zalążkiem klimatu, bo o warstwie fabularnej trudno zazwyczaj na tym etapie cokolwiek powiedzieć. Jeszcze bardziej niezwykłym uczuciem jest, gdy autor powieści bezlitośnie rzuca wyzwanie czytelnikowi i bez szczególnego przygotowania na to, co go czeka – z zaskoczenia jakby – wprowadza go w mocno nieznane realia. Za to uwielbiam Jacka Dukaja i podobnie czułem się przy czytaniu „Mechanicznej pomarańczy”. W takich przypadkach dla każdego oczywistym jest, że wraz z lekturą kolejnych stron do umysłu czytelnika zacznie coraz szerszym strumieniem napływać zrozumienie, ale nie każdemu dano tyle cierpliwości. „Mechaniczna pomarańcza” stanowi wyzwanie w warstwie słownictwa, początkowo kompletnie nowego i niezrozumiałego, ledwie uchwytnego jedynie dzięki kontekstowi zdania. Burgess mianowicie, tworząc pewnego rodzaju antyutopię, stworzył także całkowicie nowy żargon (najwyraźniej zauważalna jest inspiracja językami rosyjskim i niemieckim), którym posługują się główni bohaterowie (gwara „ślunska” się chowa). Slang kojarzący się z więzienną grypserą tym wyraźniej, że owi bohaterowie charakteryzują się zdecydowanie kryminalną mentalnością i postawą.
„A ja się podniosłem i leży ta wredna stara pizga zajadła, ta bzdręga i tylko faflami dryga i stęka, jakby się starała dźwignąć, to przyłożyłem jej malutkiego, fajnego kopa w ryło i jej się to czegoś nie spodobało, bo skrzyknęła: – Uaaaaa! – i widno było, jak jej pożyłkowana i kropczata morda robi się purch purch purowa w miejscu, gdzie ja przykarbowałem jej ze starego giczoła”*.
Zazwyczaj unikam cytowania fragmentów, ale te kilka linijek stanowi lepszy pokaz stylu, niż gdybym przez trzy akapity próbował go oddać we własnych słowach. Stylu dosadnego, pełnego nieuzasadnionej przemocy, brutalności - jednocześnie będącego radosną próbą sił między inwencją pisarza i uporem czytelnika. Piętnastoletni Alex, o kompletnie rozregulowanym kompasie moralnym, i jego wesoła brygada, choć nieco przerysowani w swoim wykolejeniu, ucieleśniają całe zło i degenerację społeczeństwa, z którym przyszło nam się zmierzyć. Nastolatkowie parają się napadami (w gumowych maskach Elvisa Presleya i Henryka VIII na przykład), pobiciami i gwałtami. Cóż, przynajmniej mają na tyle wyczucia, że nie słuchają przypałowo muzyki z komórki, na cały głośnik, idąc przez miasto – to trzeba im oddać. Oczywiście, dla odpowiedniego tempa, ich beztroski tryb życia w pewnym momencie się komplikuje, a my stajemy się świadkami niekonwencjonalnego starcia dobra ze złem. Pojedynku, gdzie etyka staje do góry nogami i każe zastanowić się, gdzie jest granica w zmuszaniu do dobra. Czy pozbawienie człowieka możliwości wyboru moralnego jest w pewnych przypadkach uzasadnione, a nawet wskazane. Jak to jest, że Alex, skazany za czyny bestialsko brutalne, ma jeszcze czelność prosić Boga o ukaranie tych, którzy dbają o sprawiedliwość. Przecież to podobno (piszę „podobno”, bo to plotka – On osobiście tego nie potwierdził) Wszechmogący obdarzył nas możliwością wyboru między dobrem a złem, więc do czego aspiruje ktoś, kto nam ten wybór chce ograniczyć? Pozornie brutalna powieść o „kopaniu giczołami w ryło” zawiera dosyć wyraźny czynnik filozoficzny i trudno nie dostrzec morału z niej płynącego.
Na osobny akapit zasługuje kwestia tłumaczenia. Robert Stiller, odpowiedzialny za przekład na język polski, stanął przed nie lada wyzwaniem. Rozmiar przedsięwzięcia świetnie przedstawia on osobiście w obszernym posłowiu do książki. Stiller, nie siląc się zbytnio na skromność, objaśnia etymologię zwrotów i wspomina meandry procesu tłumaczenia. Poświęca trochę miejsca sylwetce samego Burgessa, porusza kwestię powszechnego błędu w tłumaczeniu tytułu i dlaczego ostatecznie przy nim jednak pozostał. Dzięki dodatkowi poznajemy refleksje tłumacza, który zmagał się z wcale niemałym problemem wydania powieści w Polsce, z narzuconą odgórnie cenzurą i innymi wymogami. Czytamy o różnicach między tajemniczo brzmiącymi wydaniami A i R „Mechanicznej pomarańczy”, czyli po prostu wersjami zanglicyzowaną i zrusyfikowaną. Warto wiedzieć, skąd i po co taki podział. Dodatkowo na końcu książki zamieszczono słownik wszystkich mogących stwarzać problemy zwrotów, więc co bardziej oporni wiedzą, gdzie szukać wskazówek. Wydawca nie pokpił sprawy – szacunek dla niego i tłumacza.
Gdybym chciał podsumować moje wrażenia płynące z lektury, na pierwszym miejscu postawiłbym zdecydowanie wyzwanie w osobistym starciu się ze stylem i słownictwem powieści. To element nakręcający „Mechaniczną pomarańczę”, przyciągający i satysfakcjonujący, stający się swoistą trampoliną od „tradycyjnej” prozy. Początkowe wyobcowanie wraz z poznawaniem treści zaczyna się zacierać, a niecodzienność zasobu leksykalnego przestaje być jakąkolwiek zaporą.
Poza tym jest poprawnie, ale nie wybitnie. Fabuła nie zmusza do szarpania się za włosy w związku z szaleńczymi zwrotami akcji, a dosadna, bezpodstawna brutalność świetnie komponuje się ze stylistyką i spełnia swoją rolę, ale w pewnym momencie powszednieje – co za dużo, to i polityk nie zeżre.
Gdybym chciał podsumować podsumowanie – warto spróbować, przede wszystkim ze względu na stylistykę, o braciszkowie moi.
---
* Anthony Burgess, „Mechaniczna pomarańcza”, przeł. Robert Stiller, wyd. Vis-a-Vis/Etiuda, 2004, str. 64.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.